31 sierpnia 2010

John Coltrane, Johnny Hartman - John Coltrane And Johnny Hartman

Nie przepadam za jazzowymi wokalistami. W odróżnieniu od śpiewających jazz kobiet, mężczyznom jakoś trudniej jest wyjść poza konwencję refrenistów ery swingu. Z Johnny Hartmanem jest w sumie podobnie. Jednak w pozornie bezsensownym zderzeniu Coltrane’a z Hartmanem jest coś surrealistycznie przyciągającego.

Magia tej płyty to dwa unikalne i nigdzie indziej nie występujące zjawiska.

Pierwsze z nich, to niezwykła harmonia jakże podobnego brzmienia miękko grającego ballady Coltrane’a i ciemnego, głębokiego, choć wcale nie szorstkiego głosu Hartmana. Oba instrumenty brzmią, jakby były dla siebie stworzone. Głos Hartmana jest dość unikalny. Jest melodyjny, choć bardzo daleki od brzmienia klasycznie wykształconego, operowego wokalisty. Nie ma dużej skali, ma za to magiczną i niepowtarzalną barwę. To dużo więcej niż zaśpiewanie refrenu. Johnny Hartman nie usiłuje jednak mieć jakiś szczególnie twórczych pomysłów. Nie próbuje ingerować w istotę dobrze wszystkim słuchaczom znanych melodii. Tworzy w zamian coś na kształt punktu odniesienia, kanonu, czy wzorca, z którym każdy wokalista chcąc zaśpiewać któryś z tych utworów zaśpiewać musi się nieuchronnie zmierzyć. A John Coltrane – no cóż, niektóre źródła utrzymują, że wziął udział w tej sesji wyłącznie dla pieniędzy, lub z chęci zaistnienia w świadomości szerszego grona słuchaczy. Nie jest ważne, czy to prawda. Ważne jest, że Coltrane potrafi grać ballady. Wystarczy tylko pozbyć się wizji wielominutowych nawiedzonych, genialnych zresztą, improwizacji i skupić się na jego tonie.

Drugie ze zjawisk, trudniej usłyszeć. Choć wprawne ucho usłyszy zapewne to, jak McCoy Tyner w sposób właściwy swojemu geniuszowi potrafił na tej płycie być tylko, lub aż, wybornym akompaniatorem dla Johnny Hartmana. Gdyby chcieć nazwać tą płytę zgodnie z jej muzyczną zawartością, a nie wymogami rynku – powinna nosić tytuł – Johnny Hartman And McCoy Tyner With Special Guest: John Coltrane. To pianista i wokalista tworzą zespół, rdzeń brzmienia płyty i jej specyficzną atmosferę. To oni są na tej płycie razem, w każdym takcie, w każdej frazie i każdym słowie zaśpiewanym przez Hartmana. A John Coltrane gra w każdym utworze swoją partię i idzie do kasy po wypłatę. Robi to świetnie, ale w odróżnieniu od większości swoich płyt – robi niestety tylko to. Na tej płycie nie ma ducha wielkiego saksofonisty.

Cała płyta to zadziwiająca przemiana muzyczna zadziornego kwartetu Coltrane’a w zespół akompaniujący wokaliście. McCoy Tyner wywiązał się z tego zadania wprost wyśmienicie. Jimmy Garrison i Elvin Jones świetnie, a sam John Coltrane tylko dobrze, pozostając nieco z boku. Całej zresztą muzyce brak nieco zaangażowania, pasji twórczej, choć czuć, że potencjał był w studiu tego dnia…

To nie jest zła płyta. Choć mogła być w tym składzie lepsza. Ja jednak wole Ballads – ten sam skład, bez wokalisty pozostawił więcej przestrzeni dla Coltrane’a i nieco więcej swobody dla zespołu. A Johnny Hartman dzięki temu nagraniu zapisał się na trwale w historii jazzu, bez tej płyty byłby zapewne drugorzędnym wokalistą.

John Coltrane, Johnny Hartman
John Coltrane And Johnny Hartman
Format: CD
Wytwórnia: Impulse
Numer: IMP 11572

Brak komentarzy: