11 listopada 2010

Yardbirds - Birdland

Czasem przemysł muzyczny potrafi być doprawdy niezrozumiały. Dzisiejsza płyta to powstała w 2003 roku próba reaktywacji legendarnego zespołu. Niby powraca legenda, jedna z najwspanialszych grup lat sześćdziesiątych. Powraca po cichu, bez żadnej reklamy. Wydaje piękny album w zupełnie nieznanej wytwórni Favoured Records. Z odrobiną promocji mogłoby to być ważne wydarzenie otwierające muzykom drogę do koncertów i kolejnych nagrań. Nawet jeśli nie było to w momencie wydania z braku promocji wydarzeniem medialnym, to jest wydarzeniem muzycznym. Muzyka na płycie pozostanie, dla tych, którzy przypadkiem na nią natrafią i postanowią zaprzyjaznić się z nią na dłużej, co polecam. Muzyka na omawianej dzisiaj płycie brzmi dojrzale i jakby bardziej gitarowo niż przed laty. Może to dojrzałość muzyków, duża liczba zaproszonych gości, o czym za chwilę, albo lepsza technika nagraniowa wydobywająca wszelkie subtelności brzmień gitar elektrycznych?

W najlepszych czasach grupy na jednej scenie spotykali się początkujący wówczas, acz już sławni muzycy - Jeff Beck, Eric Clapton i Jimi Page, dla którego z koniecznosci pozostawała gra na gitarze basowej, bo był wtedy najmniej znanym z 3 wymienionych gitarzystów! Dzisiejszy skład to przede wszystkim Chris Dreja, filar pierwszego wcielenia zespołu i jego długoletni nieformalny kierownik muzyczny oraz Jim McCarty, grający w Yardbirds od początku, bardzo kompetentny w swoim fachu perkusista.

Muzyka na płycie jest bardzo różna, jednak dość spójna stylistycznie. Momentami przypomina stare nagrania grupy, jak w For Your Love, czasem brzmi jak współczesny chicagowski blues, czasem zdradza inspiracje twórczością nieśmiertelnych w swoich kolejnych wcieleniach Bluesbreakers Johna Mayalla. Różnorodność wpisana jest jakby w koncepcję tego albumu. Pomaga temu cała plejada znakomitych gości, z których każdy gra niestety tylko w jednym utworze. Trzeba od razu zaznaczyć, że wśród nich brak Erica Claptona i Jimmy Page'a. Godnie zastępują ich inni znani muzycy. Myślę, że przepustką do zagrania na płycie była młodzieńcza fascynacja nagraniami Yardbirds, oczywiście poza poziomem muzycznym, bo grają przecież same sławy.

Pierwszym gościem jest Jeff Skunk Baxter w utworze The Nazz Are Blue. Później prezentuje się John Rzeznik w bardzo tradycyjnie zaaranżowanym For Your Love. Dalej zaczyna się istne gitarowe szaleństwo. Poprzeczkę podnosi wysoko Joe Satriani, mistrz techniki i szybkiego grania, szalejąc w Train Kept A Rollin'. Jeden z żelaznych hitów koncertowych zespołu sprzed lat, Shapes Of Things, bierze w swoje ręce Steve Vai. Początek brzmi jak za dawnych lat, do czasu pierwszego wejścia gościnnej gitary. Nietrudno oczywiście rozpoznać charakterystyczne brzmienie Vaia, jednak słychać, że bardzo chce wpasować się w styl zespołu. Nie popisuje się, co nieczęsto mu się zdarza, pokazując tym samym swój szacunek dla tradycji muzycznej i korzeni, z których każdy gitarzysta rockowy się przecież wywodzi. To jeszcze nie koniec atrakcji. W kolejnym utworze - My Blind Life do kolegów z zespołu sprzed lat dołącza Jeff Beck. Brzmienie zespołu z udzialem Becka staje się pełniejsze, bluesowe, troszkę dryfujące w stronę produkcji Jeffa Becka z ostatnich lat. Wyeksponowanie w tym utworze harminijki Johna Glena tworzy ciekawy kontrapunkt dla pięknego brzmienia gitary dawnego lidera Yardbirds.

Kolejny utwór to następne zaskoczenie - na gitarze gra Slash - czyżby on też słuchał w domu Yardbirds? Słychać po sposobie gry, że to fascynacja prawdziwa, połączona ze znajomością stylu dawnych nagrań tej supergrupy. Gitara Slasha doskonale wpisuje się w konwencje jakże różną od tego co robi na codzień. Tak bluesowo brzmiącego Slasha jeszcze nie słyszalem, przyznać muszę, że to jedna z niespodzianek tej płyty.

W kolejce stoją następni ochotnicy. Kolejną rewelacją jest udział nieczęsto nagrywającego Briana Maya w utworze Mr. You're A Better Man Then I. To piękna ballada, która co chwilę pokazuje lwi pazur za sprawą gitary, którą tak dobrze znamy jako brzmienie Queen. Moim zdaniem to najpiękniejsze solowe partie gitary na płycie. I jednocześnie jej najciekawszy moment. Ostatni z wielkich gości to Steve Lukather. On również wpisuje się doskonale w styl płyty pozostawiając swoje typowe zagrywki w szatni przed wejściem do studia.

Godnym podkreślenia jest to, co graja na gitarach Gypie Mayo i Chrisa Dreja. W utworach wykonywanych bez sławnych gości nie pozostaja w tyle za wielkimi sławami, którym towarzyszą na tej płycie. W efekcie dostajemy ciekawy album, nieco staromodny, czasem niespodziewanie nowoczesny, dobrze brzmiący i pięknie wydany. Muzyka czasem szuka bezpośrednich odniesień do dawnych nagrań, czasem odpływa w stronę współczesnego amerykańskiego bluesa, czasem w stronę ugrzecznionego brytyjskiego rocka. Pomimo wszystko jednak zachowana jest spójność. Mimo udziału tak wielu gości albumu słucha się gładko, nie jest składanką hitów, a trzymającą nieustannie wysoki poziom doskonałą płytą rockową.

Chwała muzykom za to, że postanowili zrobić dużo więcej niż tylko wykorzystać dobrą nazwę do dorobienia paru groszy do muzycznej emerytury. Bardzo chciałbym posłuchać następnej ich produkcji, najchętniej z Claptonem i muzykami Led Zeppelin i Rolling Stones, którzy przecież też kiedyś grali w Yardbirds, razem z Chrisem Dreją. Yardbirds był zawsze zespołem koncertowym, jedną z pierwszych formacji pozwalających Claptonowi na jego legendarne kilkunastominutowe szaleństwa gitarowe, utrwalone niestety jedynie na słabej jakości technicznej bootlegach. To chyba się nigdy nie wydarzy…

Yardbirds
Birdland
Format: CD
Wytwórnia: Favoured Nations
Numer: FN2280-2

Brak komentarzy: