10 lipca 2010

Jeff Beck - Emotion & Commotion

Dziś trochę nietypowo. Trochę o najnowszej płycie Jeffa Becka Emotion & Commotion, a tak w zasadzie to o kondycji twórczej dawnych mistrzów rockowej gitary. Pewnie nie jest łatwo przez 30 lub więcej lat co roku wydawać rewolucyjna i legendarną płytę. Tego nie potrafił nawet największy innowator współczesnej muzyki – Miles Davis. Są tacy, którzy próbują z lepszym lub gorszym skutkiem, inni zaś zwyczajnie odcinają kupony dawnej sławy. Ta grupa zwykle albo udaje, że czas się zatrzymał wciąż pozostając we własnym, niezmienionym od wielu lat świecie z okresu swojej szczytowej popularności.. Są też tacy, którzy próbują dogonić nie tyle muzykę, ale swoją dawną popularność, na siłę schlebiając współczesnym gustom nowej publiczności. W takich przypadkach zwykle powstają okazjonalne składy młodych, chcących skorzystać na znanych nazwiskach i tych przebrzmiałych sław, które szukają drogi na skróty do uszu i kieszeni młodych.

Cóż dziś zostało z dawnej kreatywności Erica Claptona, Carlosa Santany, Johnna Mayala, Jimmy Page’a i wielu innych bohaterów minionych czasów ? Nawet wiernym fanom trudno udawać, że są wciąż w szczytowej formie. Popatrzmy zatem jak to jest w rzeczywistości:

Eric Clapton – od 20 lat właściwie tylko Me And Mr. Johnson. Fakt, to wielka płyta, marzenie Claptona od zawsze, marzenie spełnione, wyszło chyba nawet lepiej niż wszyscy się spodziewali. Jednak trudno tą płyta Clapton nie wrócił do dawnej popularności, choć wszystkich swoich fanów zaskoczył i zachwycił. Oprócz tego cykle koncertów bazujących na sentymencie i dawnych przebojach, na powrocie do złotych lat 60-tych i 70-tych.

Carlos Santana ? Oprócz okazjonalnych koncertów z Wayne Shorterem i wycieczek w stronę jazzu próbuje odnieść komercyjny sukces nagrywając kolejne płyty zapraszając każdego, kto ma jakiekolwiek nazwisko i jest bardziej od samego Santany znany młodzieżowej publiczności. Według takiej recepty powstały wszystkie płyty od czasu Supernatural. Zresztą do Santany mam stosunek dość oryginalny, który definiują moje ulubione płyty: Carlos Santana & Buddy Miles – Live! i Carlos Santana With Mahavishnu John McLaughlin – Love Devotion Surrender.

John Mayall – to od wielu lat jeden wielki festiwalowo klubowy revival. John Mayall, to wielki edukator, jego zespół przez wiele lat pełnił taka rolę, jak zespoły Milesa Davisa, lub Jazz Messengers Arta Blakey’a. To dzięki istnieniu zespołu Mayala mamy dziś Erica Claptona, Jacka Bruce’a, Micka Taylora, Petera Grena i niezliczoną rzeszę może mniej znanych, ale niewątpliwie zawdzięczających grupie Bluesbreakers swój profesjonalny warsztat muzyków. Mayall trzyma poziom na koncertach, ale o kreatywności i ciekawych płytach nie ma w zasadzie mowy od lat.

Jimmy Page – pozostał liderem zespołu, który nie istnieje od 30 lat.

Czy ktoś broni się skutecznie przed upływem czasu ? Gary Moore, który potrafi połączyć swoją własną muzyczną tożsamość z nowymi trendami nagrywając zarówno bardziej konwencjonalne płyty (Back To The Blues), jak i nowatorskie i słuchane również przez młodszych słuchaczy – A Different Beat, Close As You Get, Bad For You Baby).

Jednak to Jeff Beck od ponad 40 lat właściwie nigdy nie zszedł poniżej pewnego poziomu. Ignorując chęć przypodobania się publiczności, regularnie co 2 – 3 lata nagrywa co najmniej solidne, a niekiedy wręcz genialne płyty. Zaskakuje jednocześnie kondycją twórczą, muzyczną erudycją, umiejętnie wpisując się w różne konwencje. Jednocześnie pozostaje technicznym wirtuozem gitary nie pozwalając owym popisom technicznym przysłonić ducha muzyki.

Przypominając więc w skrócie i hasłowo: – Yardbirds, Beck Ola!, Rod Steward, jazzowe realizacje z Janem Hammerem, Terry Bozzio i Tony Hymas – Guitar Workshop, Roger Waters – Amused To Death, nagrania koncertowe z klubu Ronnie Scott's, genialne Who Else!, You Had It Coming i JEFF. To tylko pierwsze skojarzenia.

I najnowsza płyta – Emotion & Commotion. Co na niej znajdziemy ? Świetną współpracę z duża orkiestrą. Standardy jazzowe, udane duety z wokalistkami, w tym zarówno z gwiazda Norah Jones, jak i z mniej znanymi. Mamy tez świetną grę wschodzącej gwiazdy gitary basowej – młodej Australijki Tal Wilkenfeld. Mamy też świetne kompozycje lidera i twórcze adaptacje ogranych tematów, standardów jazzu i muzyki poważnej.

I jest też to co na każdej płycie Jeffa Becka najważniejsze – świetne partie gitary. Niebanalne, zróżnicowane, dalekie od taniego efekciarstwa Joe Satrianiego, pokazujące wielki szacunek do tradycji tego instrumentu. Bardzo szeroko pojętej tradycji zarówno bluesa, rocka jak i jazzu. I to wszystko razem z cytatami z opery trzyma się zgrabnie razem jako spójny, nie sprawiający wrażenia przypadkowego zbioru gości specjalnych produkt.

Płyty słucha się rewelacyjnie od początku do końca i to w sumie najlepsza rekomendacja. Trzeba zacząć dość głośno i poczekać aż rozwinie się utwór numer 2, wtedy efekt będzie powalający.

Płyta ma też wydanie rozszerzone. Bonusem jest DVD z koncertu zespołu Becka na Guitar Crossroards Claptona w 2007 roku. Warto kupić to wydanie, występ Becka na tym festiwalu był jedym z lepszych.

Jeff Beck
Emotion Commotion
Format: CD
Wytwórnia: ATCO
Numer:: WPCR-13816

09 lipca 2010

Johnny Cash - Johnny Cash At San Quentin

Ta płyta jest przez wielu uznawana za legendę muzyki country. Entuzjazm publiczności połączony z pełnym pasji występem zespołu Johnny Casha w okresie najwyższej formy artystycznej. Klasyczna forma synergii artystów i publiczności.

Garażowa, nieczytelna oryginalna realizacja została poprawiona przez specjalistów ze Speakers Corner. Inżynierowie zrobili dużo, jednak z pewnością końcowemu efektowi daleko do doskonałości. Ciekawostką realizacyjną są nagrane w wyniku ocenzurowania komentarzy Johnny Casha dźwięki zagłuszające niecenzuralne i niepoprawne politycznie słowa. Purytańska Ameryka miała swoje prawa. Dziś ograniczają się do nalepek „Parental Advisory” i wszystko wolno.

Płyta zawiera jeden z lepszych duetów z żoną – June Carter-Cash – tak jak w utworze Darling Companion. Jeden z utworów Cash dedykuje niedawno zmarłemu gitarzyście z zespołu Lutherowi Perkinsowi. Okładka zawiera błąd wydawniczy – na liście utworów nie ma nagranego na stronie B standardu Peace In The Valley.

Moim zdaniem więcej w tej płycie legendy niż muzyki. Osobiście wolę z lat 60-tych płytę I Walk The Line i koncertowy album nagrany rok wcześniej niż dzisiejsza płyta – Live At Folsom Prison. To bardziej bluesowa, prawdziwie emocjonalna, będąca spełnieniem marzeń o koncercie dla więźniów realizacja. Procedury związane z organizacją takiego koncertu trwały prawie 10 lat – od momentu napisania i nagrania utworu Folsom Prison Blues. Wielki sukces koncertu i nagrania z Folsom z pewnością uprościł organizację koncertu w San Quentin.

Dla fanów country to z pewnością pozycja obowiązkowa. Dla historyków amerykańskiej kultury ważny dokument. Dla lubiących dobrą muzykę niezły zakup, szczególnie w dobrym tłoczeniu Speakers Corner Records. Dla wszystkich pozostałych – ważniejsza jest historia powstania płyty niż sama muzyka. To płyta z rodzaju – fajnie dostać w prezencie, kupować – niekoniecznie.

Johnny Cash
Johnny Cash At San Quentin
Format: LP
Wytwórnia: Columbia / Speakers Corner Records
Numer: CS 9827

08 lipca 2010

Wes Montgomery - California Dreaming

To nie jest z całą pewnością najlepsza płyta Wesa Montgomery. To nie jest też najlepsza sesja Herbie Hancocka. Orkiestrze pod batutą i w aranżacjach Dona Sebeskiego też zdarzały się lepsze momenty. Nie każda jednak płyta musi być najlepsza na świecie.

Wes Montgomery w tej sesji nagrań pochodzących z 1966 roku niebezpiecznie zbliża się do granicy wyznaczającej obszar tandetnej muzyki rozrywkowo – użytkowej. Nie przekracza jej jednak, tworząc tym samym łatwy w odbiorze, nie wymagający szczególnego skupienia i doświadczenia od słuchacza zestaw świetnie zagranych chwytliwych melodii o bardzo sugestywnym ilustracyjnym charakterze. To w równym stopniu zasługa umiejętności melodycznych lidera, jak i aranżacji Dona Sebeskiego – specjalisty od współpracy z gitarzystami. Don Sebeski ma na swoim koncie współpracę, wymieniając tylko znane mi płyty, o których w tej chwili pamiętam, z Georgem Bensonem, Gaborem Szabo, Jimem Hallem, Earlem Klugh i Johnem Pizzarelli. Aranżacje jak zwykle u Sebeskiego pełne są efektów perkusyjnych (Ray Baretto i Grady Tate) i kontrapunktów tworzonych przez sekcję dętą. Orkiestra tworzy również silne wsparcie rytmiczne dla fortepianu Hancocka, który jednak na tej płycie nie dostaje zbyt wiele miejsca dla siebie.

Jedynie fragmenty solo w wykonaniu Wesa Montgomery i Herbie Hancocka są bardziej jazzowe. Kiedy jest mniej orkiestry, tworzy się miejsce dla bardziej skomplikowanych dźwięków, jednak nie ma ich na tyle dużo, żeby odstraszyć słuchaczy popularnej muzyki rozrywkowej. Nie znaczy to oczywiście, że orkiestra nie daje pograć liderowi. Celem realizacji tych nagrań było zapewne nagranie orkiestry z solistą, a nie lidera z akompaniamentem orkiestry. Być może fani jazzowej gitary woleliby więcej Wesa Montgomery, a mniej Dona Sebesky, ale wtedy zwyczajnie trzeba wybrać jedną z wielu bardziej jazzowych płyt nagranych przez gitarzystę w mniejszych składach.

Tytułowa kompozycja Wesa Montgomery to już ponadczasowy standard. Reszta utworów utrzymana jest w podobnym stylu. Tłoczenie Cisco Music jest dobre, choć bez możliwości porównania z oryginałem trudno o tym coś więcej powiedzieć. Całość to solidny kawałek łatwej, przyjemnej i dalekiej od efekciarstwa muzyki. To dobra solidna robota profesjonalistów, świetne aranżacje i partie gitary. Konwencja stylistyczna jest zapewne świadomym wyborem producenta (Creed Taylor), a nie wypadkiem przy pracy i chęcią zaistnienia na listach przebojów lidera.

Moim faworytem jest ostatni utwór ze strony B – South Of The Border ze świetnym solo Hancocka i introdukcją Bucka Pizzarelli (gitara).

Wes Montgomery
California Dreaming
Format: LP
Wytwórnia: Verve / Cisco Music
Numer: CLP-8672

07 lipca 2010

Bruce Springsteen - Wrecking Ball/The Ghost Of Tom Joad

Dziś będzie o ciekawym zjawisku wydawniczym, przy okazji kolejnej ciekawostki z obszernej dyskografii Bruce’a Springsteena. Nagrania z dzisiejszej płyty ukazały się po raz pierwszy jako edigital download w iTunes, a w zeszłym roku w wersji analogowej na płycie EP. Prawdziwie pokręcona historia – najpierw wydać nagrania w wersji dystrybuowanej przez Internet, a później przy ich pomocy celebrować dość popularne w USA wydarzenie – Record Store Day, czyli dzień sklepów płytowych.

Czyżby wydawnicza próba pogodzenia dwu nieco sprzecznych ze sobą ideologicznie i biznesowo światów? A może zwyczajnie chęć stworzenia unikatowego wydawnictwa, sprzedawanego oficjalnie tylko w jeden dzień i tylko w wybranych sklepach w USA.

W sumie to nie jest najważniejsze, dzięki temu można posłuchać w tradycyjnym formacie 2 ciekawostek z ostatnich 2 tras koncertowych Springsteena.

Realizacja płyty, mimo oficjalnego wydania jest raczej garażowa, z pewnością oba nagrania nie były rejestrowane na koncertach z myślą o ich wydaniu. Płyta jest wytłoczona dość niestarannie, ale przecież to nie miało być żadne audiofilskie wydawnictwo.

Muzyka jest najlepsza z możliwych. Kto choć raz był na koncercie Springsteena, wie co mam na myśli. Ja byłem już grubo ponad 20 razy i od wielu lat staram się nie puszczać żadnej trasy.

Wrecking Ball nagrano w 2009 roku na Giants Stadium w East Rutherford w New Jersey. Ten stadion, to coś na kształt domowej areny zespołu i występy tam, od 30 lat zawsze wyprzedane do ostatniego miejsca (czasem nawet 10 wieczorów z rzędu) mają szczególny charakter.

The Ghost Of Tom Joad to unikat z gościnnym udziałem Toma Morello (Rage Against The Machine), nagrany w 2008 roku w hali The Pond w Anaheim w Kaliforni (dziś znanej jako Honda Center). Tom Morello właściwie jako jedyny wśród gości, których wielu występowało ze Springsteenem (oczywiście oprócz Pete Seegera) potrafi być jego równorzędnym partnerem. A to naprawdę dużego kalibru komplement, a dla mnie małe zaskoczenie.

O koncertach Springsteena można pisać wiele, ale i tak nie da się przelać na papier tego, co można zobaczyć na żywo. To z całą pewnością najwspanialsze spektakle rockowe na świecie, misterium powtarzane systematycznie od ponad 30 lat. To 3, a czasem nawet 4 godziny nieprzerwanych emocji, litry potu kapiącego z estrady, niedające się porównać z niczym innym zaangażowanie w każdy dźwięk, w każde słowo i każdy gest. Żadnego efekciarstwa, tańców, wyrafinowanych świateł, przerw na zmianę kostiumów itp.

Dzisiejsza płyta jest trochę za krótka, żeby wczuć się w tą atmosferę, nie jest dla początkujących fanów, ale dla tych, którzy mieli szansę zobaczyć to wszystko na żywo. Ma również wartość kolekcjonerską, szczególnie jako dokumentacja gościnnego występu Toma Morello.

Początkującym wypada polecić pełny koncert, najlepiej w wersji z obrazem – DVD lub Blueray – Live At Barcelona, Live In New York City, najnowsze London Calling – Live At Hyde Park, czy nieco inny stylistycznie Live In Dublin. To te najważniejsze wydawnictwa oficjalne, będące zapisem niezwykłej pasji, emocji, pozytywnej energii, a przede wszystkim niezwykłej muzyki Bruce’a Springsteena.

Czym jest prawdziwa pasja, jak można przez tak wiele lat codziennie pozostawiać cząstkę własnego życia na deskach każdej sceny?

Kto nie widział, ten nie wie jaka jest różnica między Springsteenem a resztą świata. Nie znam osoby, która raz zaciągnięta siłą na koncert nie wyszła z niego jako najwierniejszy z fanów.

Dlaczego należy myśleć o koncertach rockowych w kategorii Bruce Springsteen, potem długo, długo nic, a dopiero później największe indywidualności estrady – to trzeba zobaczyć, najlepiej na żywo, ewentualnie na płycie. A klinicznym przykładem pokazującym różnicę między codzienną pasją Springsteena a innymi muzykami rockowymi niech będzie możliwe do znalezienia na YouTube wspólne nagranie ze Stingiem utworu The River z koncertu w Buenos Aires. Z łaskawości dla fanów Stinga napiszę… deklasacja.

Bruce Springsteen
Wrecking Ball/The Ghost Of Tom Joad
Format: EP
Wytwórnia: Columbia
Numer: 886976719578

06 lipca 2010

Harry Belafonte - Belafonte At Carnegie Hall

Dzisiejszą płytę znam właściwie na pamięć. Mam kilka różnych wydań, tych starszych – w tym pierwsze tłoczenie RCA i tych nowszych. Kiedy widzę nowe, ciekawe wydanie, jakoś nie mogę przejść koło niego obojętnie. A może pojawią się jakieś nowe dźwięki ?

Niepojętym jest, jak w 1959 roku możliwa była tak perfekcyjna technicznie stereofoniczna rejestracja koncertu w nienajlepszej przecież akustycznie Carnegie Hall w Nowym Jorku. Ta perfekcja musiała ująć melomanów już w pierwszym wydaniu. Te nowe jedynie starają się nic nie zepsuć. Niezwykła dynamika, klarowny wokal, przestrzeń, stereofonia, separacja instrumentów i co tam jeszcze można by uczenie napisać, zwyczajnie – istna katapulta wysyłająca słuchacza wprost do pierwszego rzędu tego niezwykłego koncertu. Płyta jest w zasadzie sklejona z 2 koncertów, co słychać w przerwach między utworami, ale to w zasadzie jedyny mankament realizacyjny.

Najważniejszym jednak fenomenem tej płyty nie jest wcale strona realizacyjna, a to, że materia muzyczna zachowuje spójność mimo tak olbrzymiego spektrum stylów, źródeł pochodzenia oryginalnych kompozycji, składu instrumentów. Mamy tu country, popularne amerykańskie melodie, echa Nowego Orleanu, mambo, calypso, gospel, standardy jazzowe, pieśni irlandzkich emigrantów, żydowską horę, folklor meksykański i wiele więcej. Prawdziwie amerykański tygiel inspiracji, wpływów i tradycji ludowej z całego świata. Są piosenki śpiewane solo z gitarą, trio, chórki, duża orkiestra symfoniczna, smyczki. A przy tym całości słucha się, jakby koncert odbył się wczoraj i został nagrany przez najlepszych realizatorów dysponujących całym potencjałem dzisiejszej techniki nagraniowej.

Nowa wersja, której słucham dzisiaj, to analogowe, współczesne tłoczenie wytwórni Classic Records – Quiet SV-P 200 gram. Bardzo dobre, starannie wykonane płyty, bez ingerencji w oryginał.

A oto, co zapisałem prawie 10 lat temu, kiedy słuchając wersji CD:

Harry Belafonte to wielki amerykański artysta. Jeśli ktoś myśli inaczej, to może dalej nie czytać...

On śpiewa wszystko. Inspiracje czerpie z tradycji amerykańskiej, ale również z najróżniejszych i jakże odległych od macierzystego kraju kultur muzycznych.

Koncert charytatywny zarejestrowany w Carnegie Hall w 1959 roku to jeden z jego najlepszych występów (przynajmniej wśród tych, które można znaleźć na płytach). Jednocześnie to doskonała lekcja muzyki popularnej z całego świata. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że to world music. Wtedy - to już ponad 40 lat od tego koncertu, zapewne mówiło się, że Belafonte śpiewa różne dziwne piosenki, których pochodzenia przeciętny Amerykanin pewnie w ogóle nie mógł się domyśleć. Oglądałem kiedyś film "Sok z żuka" (w oryginale Beetle Juice). Jest tam taka scena, kiedy cała rodzina - dziwna bardzo, ale jednak rodzina, siedzi przy stole. Belafonte śpiewa Day O - to chyba pierwszy przebój w stylu zwanym calypso, przypomniany po latach w tym filmie. Na płycie z Carnegie Hall mamy przegląd amerykańskich standardów - jest Cotton Fields, John Henry i The Marching Saints. Ten właśnie utwór kończy pierwszą część koncertu poświeconą tradycji amerykańskich murzynów. Później mamy calypso - zaczyna się od wspominanego Day O. Dalsze utwory są utrzymane w podobnym stylu. Stylu przypominającym Harremu Belafonte jego lata dziecięce, które spędził z marynarzami na Jamaice i w Trynidadzie.

W trzeciej i ostatniej części Belafonte zabiera nas w muzyczna podróż dookoła świata. Śpiewa w oryginale melodie izraelską horę - niestety nie potrafię ocenić poprawności językowej. Przypomina też Shenandoah, zabiera nas do Irlandii śpiewając Danny Boy, po chwili lądując w Meksyku z Cu Cu Ru Cu Cu Cu Paloma. Na koniec mamy wspaniałą kilkunastominutową wersję Matyldy - to Wenezuela.

Wszystko to wspaniale nagrane i doskonale poprawione w 1989 roku przez inżynierów dźwięku z RCA.

Jeśli niespodziewanie pojawi się w Twoim domu jakiś znajomy Amerykanin, wszystko jedno, w jakim wieku, puść mu tę płytę. Wzruszenie i dobra zabawa oraz wdzięczność gościa gwarantowana. A po chwili będziecie podśpiewywać razem z Harrym. Sprawdzone!

A jeśli późną nocą znudzą Wam się ciągle te same piosenki, zawsze można sięgnać po Belafonte Returns To Carnegie Hall - to równie niesamowite, nagrane rok później wydarzenie!

I tyle wrażeń sprzed wielu lat. Dziś odbieram tą płytę dość podobnie.

Tak nagranego wokalu nie było potem bardzo długo. Kiedy nagrywa się koncert, trzeba zarejestrować i przenieść na płytę nie tylko wykonawców, ale też publiczność i akustykę Sali koncertowej. Ideą nagrania live powinno być jak najbliższe prawdy zarejestrowanie rzeczywistego wydarzenia. A elementem każdego koncertu są przecież wszystkie dźwięki tła. Co innego w studio – tu realizacja jest często elementem kreacji artystycznej i w zasadzie wszystko wolno.

W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy stereo było nowością inżynierowie RCA nagrali całą serie płyt nazwanych Living Stereo – głównie nagrań koncertowych. To absolutnie najdoskonalsze realizacje dźwiękowe tamtych lat. Słuchając koncertu Harrego Belafonte wciąż oglądam się za siebie słysząc w wielu fragmentach odgłosy Sali, skrzyp krzeseł, oddech siedzących bliżej słuchaczy. Oczywiście to nie wystarcza, podstawą jest zawartość muzyczna i perfekcyjna realizacja nagrania samych muzyków.

Po latach wciąż nie za bardzo rozumiem, po co z wersji CD usunięto część utworów – to bardzo dobra płyta i z całą pewnością zasłużyła na dwupłytowe wydanie CD. Takie też teraz są dostępne, ale to pierwsze było jednopłytowe (pierwszy remaster RCA z 1989 roku).

Właściwie po wielu przesłuchaniach ma tylko dwie uwagi krytyczne. Pierwszą jest sposób sklejenia przez realizatora utworów – cała płyta jest wyborem z dwóch koncertów zagranych dzień po dniu. Sklejenie brzmi jak proste sklejenie taśmy w czasie oklasków publiczności – nawet poziom dźwięku nie został wyrównany – ale może wtedy takie wyrównanie degradowałoby nagranie ?

Drugie – to słaba interpretacja utworu Danny Boy – ale tutaj Jacintha (na płycie Here’s To Ben) właściwie zdeklasowała wszystkie wokalne wykonania tego standardu, a Darek Oleszkiewicz pokazał całemu światu, jak to trzeba zagrać na kontrabasie.

Harry Belafonte
Belafonte At Carnegie Hall
Format: 2x LP
Wytwórnia: Classic Records / RCA Victor
Numer: LSO 6006

Format: CD
Wytwórnia: RCA Victor
Numer: 6006-2-R

05 lipca 2010

Warsaw Summer Jazz Days - Dzień czwarty

O występie Kurta Ellinga (zdjęcie poniżej) nie potrafię w zasadzie wiele powiedzieć - to nie moja stylistyka. Większa część pustawej sali słuchała jak zaczarowana, według mojego, może odrobinę rozpuszczonego ucha to często refreniści z wielkich orkiestr ery swingu potrafili śpiewać równie perfekcyjnie technicznie, ale oni mieli w czasie koncertu swoje 5 minut i to było ciekawe. Choć z pewnością pozytywnym zjawiskiem jest, kiedy młodzi ludzie słuchają tego rodzaju muzyki, niż większości propozycji oględnie mówiąc popowych. Zbyt wiele u Elinga gwiazdorstwa i autokreacji, za mało muzyki. A poza wszystkim, to ten styl już chyba dawno się wyczerpał. W takiej formule męskiego śpiewania standardów wszystko już kiedyś zostało zaśpiewane.

Jako kolejna atrakcja wieczoru, zapowiadana jako czarny koń festiwalu wystąpił kwartet Rudresha Mahanthappy (zdjęcie poniżej). To był dość dziwny występ, w największym skrócie brzmiał jak próba, albo wprawki instrumentalne zespołu. Zdaje się, że muzycy nie zauważyli, że grają dla publiczności, że ktokolwiek siedzi na sali. Jakoś specjalnie dużo ludzi nie było, ale jednak może warto grać dla ludzi, a nie dla siebie. Totalny brak pasji, zaangażowania, żadnej próby kontaktu z publicznością. Poprawnie, bez polotu. O takich występach już po kilku dniach się zapomina.


Wyróżniającym się muzykiem zespołu był jedynie David Gilmore, solidny sesyjny gitarzysta (zdjęcie poniżej), którego pamiętam z nagrań z Cassandrą Wilson, współpracy z Wayne Shorterem i Samem Riversem. Pewnie grał też w różnych innych konfiguracjach. David Gilmore to bardzo solidny, stylowy gitarzysta. Myślę, że nie jest w stanie udźwignąć roli lidera zespołu, ale potrafi zagrać więcej i ciekawiej niż na wczorajszym koncercie. Może taką rolę przypisał mu lider zespołu ? Jeśli tak, to zdecydowanie zmarnował potencjał swojego gitarzysty. David Gilmore ma też w swojej dyskografii ciekawą polską pozycję, która polecam nie tylko z kolekcjonerskiego punktu widzenia. Ta płyta, to nagrania z zarejestrowanego w klubie Graffiti w Lublinie w 1999 roku koncertu zespołu International Quintet w dość zaskakującym składzie: David Gilmore – g., Bill Evans – sax., Victor Bailey – bass g., Janusz Skowron – keyb. i Krzysztof Zawadzki – dr. Ciekaw też jestem, ilu z widzów przyszło zobaczyć Davida Gilmoura, bo ja w kuluarach usłyszałem co najmniej kilka zawiedzionych głosów…

Ostatni występ wieczoru zapowiadał się interesująco. Projekt nazywa się Tribute To Tony Williams. Trudną rolę perkusistki przyjęła Cindy Blackman. Poza liderką w składzie sformowanym chyba tylko na cykl koncertów znaleźli się Vernon Reid, Felix Pastorius i Marc Cary (klawiatury i komputery). Cindy Blackman jest bardzo wszechstronną perkusistką. Od czasu pierwszych, debiutanckich nagrań w zespole trębacza Wallace Rooneya (dla mnie to przede wszystkim pamiętna płyta The Standard Bearer), potrafiła odnaleźć się zarówno u Wayne Shortera, Georga Bensona, jak i Joss Stone I Lenny Kravitza. Ja wolę zdecydowanie to bardziej jazzowe wcielenie, choć wszechstronność zapewne potrafią docenić współpracujący z liderką muzycy. Całość prezentowała się dużo ciekawie w programie festiwalu, niż podczas koncertu. Zbyt mało miejsca pozostało dla Vernona Reida. Felix Pastorius to przeciętny basista, choć zapewne dla wielu magnesem jest nazwisko. Marc Cary, któremu pozostawiono najwięcej miejsca zagrał ciekawie, używając ampli, ale również różnych klawiatur, generując zgrabny mix klasycznego brzmienia syntezatorów z nagranymi wcześniej próbkami. W sumie dobry występ, ale mogło być dużo, dużo lepiej. I chyba trochę zabrakło ducha nieodżałowanego Tony Williama.
Podsumowując cały festiwal – kto nie widział Vijaya Iyera i Pata Mastelotto, ma czego żałować, reszta – bez kompromitacji, ale raczej bardzo przeciętnie, choć w sumie mając na uwadze dość przeciętne ceny biletów i markę zaprezentowanych przez organizatorów nazwisk, cena oddawała jakość wydarzenia. Za rok proponuję: muzyków, którym bardziej zależy i którzy grają dla publiczności, a nie dla siebie, no i pożyczyć na koncerty dobry fortepian.

04 lipca 2010

Vijay Iyer, Pat Mastelotto na Warsaw Summer Jazz Days

Wczoraj odbył się jak dotąd najlepszy koncert na tegorocznym Warsaw Summer Jazz Days. Program stanowił zaiste szatańskie połączenie stylistyczne. Połączenie wynikające zapewne z wolnych terminów, finansów i wcześniej zaplanowanych występów. Myślę, że bardzo niewielu słuchaczy potrafiło wczoraj w taki sam sposób docenić wszystkich artystów.

Ja wybrałem się przede wszystkim na Trio Vijaya Iyera, którego znałem jedynie z płyt. Jako, że w pierwotnym programie miał grać na początku, nawet przez chwilę miałem plan wcześniejszego opuszczenia Sali Kongresowej, bo w dobry, solidny występ kolejnych mutacji King Crimson jakoś nie wierzyłem.

Stało się jednak inaczej. Jako pierwsi na scenę wyszli Pat Mastelotto i Trey Gunn. Pata Mastelotto od dawna uważam za jednego z najlepszych perkusistów ambitnej muzyki z pogranicza jazz i rocka. Pat potrafi właściwie wszystko, co w tym miejscu jest potrzebne – zagrać bardzo skomplikowane podziały, zachować w tym rockową podstawę i zrobić niesamowity show. Jednocześnie nie miałem wczoraj wrażenia ani tego, że gra pod publiczkę, popisując się, ani że usiłuje na siłę komplikować swoją muzykę. Zgrabnie poruszał się zarówno w rockowej jak i jazzowej materii rytmicznej. Czasem wspomagał swoją grę elektroniką, ale to raczej poszerzało paletę barw niż zastępowało tworzącego fundament rytmiczny żywego perkusisty.

Duet z Treyem Gunnem był jedynie wstępem do drugiego setu, kiedy na scenie pojawili się Tony Levin i Michael Bernier. Ten zespół, znany wielu pod nazwą Stickmen wydaje się być pomysłem na pokazanie możliwości technicznych dziwacznych przypominających gitary instrumentów na których grają Michael Bernier i Tony Levin (na zdjęciu poniżej):


Mimo wysiłków obu muzyków, żaden z nich nie zdołał wczoraj przyćmić perfekcyjnej, niezwykle energetycznej gry Mastelotto, który w oczywisty sposób był liderem obu formacji. Jego niezwykle ekspresyjny występ miał to coś, co odróżnia zwykłą wirtuozerię techniczną i popisy instrumentalne od wielkiej sztuki. Mimo, że wcześniej byłem do tego występu nastawiony dość obojętnie, całości wysłuchałem z rosnącym z każdym utworem zainteresowaniem. Z całą pewnością poszukam jakiś ciekawych, nowych nagrań z udziałem tego niezwykłego perkusisty (na zdjęciu poniżej):


Dla mnie gwiazdą wieczoru miał być i był w rzeczywistości Vijay Iyer. Granie w klasycznym trio z sekcją pozwala pianiście na wszystko, jednocześnie pozostawiając wolną przestrzeń do improwizacji, jak i tworząc silny fundament rytmiczny. Partnerzy Iyera wczoraj sprawdzili się doskonale. Basista Stephen Crump to nieznany mi z żadnych nagrań muzyk. Wczoraj zagrał tak, jak powinien zagrać basista w Trio, z dobrym timingiem, a jednocześnie własnym niepowtarzalnym dźwiękiem, często wykorzystującym smyczek.

Gra Marcusa Gilmora (zdjęcie poniżej) to wyższa szkoła jazdy. Marcus jest potwierdzeniem tezy o dziedziczności talentów muzycznych. Ten dwudziestokilkuletni wnuk Roya Hayesa, podobnie do swojego dziadka potrafi zagrać już chyba dziś wszystko i ze wszystkimi. Ja znałem go przede wszystkim ze współpracy z Gonzalo Rubalcabą, choć czytałem też o jego sesjach z Steve Colemanem. Marcus wykazuje wielki szacunek do tradycji, gra w dużym smakiem na malutkim, klasycznym zestawie bębnów w niezwykle wysmakowany sposób, często stosując pałki z filcowymi lub plastikowymi końcówkami.


Wczorajszy koncert dowiódł niezwykłego zgrania Marcusa Gilmora z Vijayem Iyerem. Mimo niewielkiego jak na jazzmanów stażu estradowego, rozumieją się, jakby grali razem od wielu lat.

Vijay to klasa sama w sobie, dobra technika, ale przede wszystkim słyszalna z każdym dźwiękiem erudycja muzyczna, znajomość i szacunek do klasyków fortepianu. Vijay gra trochę po europejsku, delikatnie, czasem jak klasycznie wykształcony pianista, bardzo oszczędnie operuje lewą ręką. Potrafi dekonstruować znane melodie zmieniając tonację, odchodząc bardzo daleko od oryginału, a jednocześnie pozostawiając jego istotę. Szanuje instrument, oszczędnie dawkuje dźwięki. To wielki talent.


Jego charyzmatyczna gra sprawiła, że większość tych, którzy przyszli posłuchać King Crimson i dali mu w zasadzie szansę chcąc wyjść po pierwszym utworze, zostali do końca. Tak cichej i skupionej publiczności w Kongresowej nie wiedziałem już dawno, ostatnio chyba to był koncert Trio Gonzalo Rubalcaby kilka lat temu.

I po raz kolejny apel… Nie mam nic do Yamachy, ale ten plastikowy fortepian ciągle brzmi jak zabawka. Ileż piękniej zabrzmiałby wczorajszy koncert na tradycyjnym instrumencie.

Wczorajszy wieczór był magiczny i udowodnił, że niezależnie od stylistyki wielcy artyści potrafią obronić się w każdej sytuacji. Mnie urzekła wspaniała gra Pata Mastelotto, którego występ wcześniej chciałem opuścić… Wielu fanów mocnego grania w stylu King Crimson zaczarował Vijay Iyer.