16 lipca 2010

Pat Metheny - Bright Size Life

Ta płyta to oficjalny debiut nagraniowy Pata Metheny. Na mojej półce znalazłem jedynie jedno starsze nagranie, zapomnianej dziś wytwórni Improvising Artists – płytę Jaco – rejestrację sesji w składzie: Jaco Pastorius, Pat Metheny, Paul Bley i Bruce Ditmas z 1974 roku. To jednak z pewnością nie jest płyta, którą można uznać za debiut Pata Metheny – nie gra tam roli głównej, nie jest to jego styl, a większość muzyki to kompozycje Carli Bley lub Paula Bleya.

Tak więc dzisiejsza płyta to z pewnością oficjalny debiut Pata Metheny w roli lidera i kompozytora. Debiut wymarzony – z rekomendacji Gary Burtona od razu w ECM, z będącym wtedy w rewelacyjnej formie Jaco Pastoriusem i perkusistą zespołu Burtona Bobem Mosesem.

Ta płyta, to ciągle, nawet dziś Pat Metheny w pigułce. W niedawno wydanym w formie książki wywiadzie sam Pat Metheny powiedział o tej płycie, że wtedy miał prawo przypuszczać, że to może być jego jedyna okazja do nagrania płyty, więc musiała ona zawierać wszystko to w co wierzy i co jest dla niego ważne. (The Pat Metheny Interviews – The Inner Workings Of His Creativity Revealed – Richard Niles – Hal Leonard Books 2009). I taka właśnie jest ta płyta.

Świeża, ciekawie skomponowana, zagrana z młodzieńczą fantazją i lekkością, choć zdecydowanie odległa od banału wielu późniejszych nagrań Pat Metheny Group. Oczywiście słychać, że to debiut, choć nie ma tu poszukiwań, jest pewność co chce się zagrać, jednak również momentami słychać odrobinę braku techniki, niepewnej artykulacji. Wiele dźwięków można było zagrać mocniej, pewniej umieścić je w przestrzeni, ale wtedy może całość zbliżyłaby się do banału późniejszych płyt Pat Metheny Group – tych w rodzaju Secret Story.

Może dla fanów Secret Story albo Still Life (Talking) te dźwięki są za trudne, pozostawiające zbyt wiele niedopowiedzeń, ale to właśnie pobudza wyobraźnię. Owa specyficzna nieoczywistość pozwala słuchać tej płyty wiele razy. W zależności od nastroju, pory dnia, humoru, czy bardziej racjonalnej chęci analizy, za każdym razem można w niej odnaleźć coś innego, ulotnego, właściwego tylko temu jednemu momentowi spędzonemu z muzyką z Bright Size Life.

Już na tej płycie pojawia się utwór Ornette Colemana – to najprawdopodobniej wyraz zainteresowania jego muzyką, uznania dla wielkiego mistrza i być może początek drogi do wspólnego nagrania Song X. To właśnie od Round Trip / Broadway Blues powinien rozpocząć każdy fan Jaco Pastoriusa. Tak jazzowych improwizacji wpisanych w formułę gry zespołu nie zagrał Jaco w swojej karierze wcale zbyt dużo.

Komentarz do płyty jest właściwie laurką wystawioną młodemu liderowi przez samego Gary Burtona, jednego z pierwszych promotorów talentu 21 letniego wówczas gitarzysty.

Płyta jest kwintesencją stylu Pata Metheny, stylu jakże rozpoznawalnego, ale również nadużywanego i doprowadzonego w pogoni za komercyjnym sukcesem w późniejszych latach do granic oczywistego i przewidywalnego kiczu i muzycznego banału.

Większość późniejszych płyt Pat Metheny Group, to może obszerniejsze instrumentalnie, bardziej wirtuozerskie, lepiej zrealizowane, bardziej przebojowe, ale jednak gorsze wersje Bright Size Life.

Bright Size Life to jedna z najlepszych płyt Pata Metheny. Po latach ciągle brzmi dobrze, to kawałek bardzo solidnego, inteligentnego i momentami genialnego jazzu. Takiego, który powstaje w oderwaniu od chwilowych trendów rynkowych, przemijających mód na różnego rodzaju fuzje jazzu z komercją, czy ślepych uliczek ewolucji. Taką płytę Pat Metheny mógłby nagrać i dziś i niejeden krytyk uznałby ją za bardzo dobrą, nawet dla artysty z takim dorobkiem jak Pat Metheny.

Pat Metheny
Bright Size Life
Format: LP
Wytwórnia: ECM
Numer: ECM 1073

15 lipca 2010

Vijay Iyer Trio - Historicity

Dziś będzie pewnie nieco krócej niż zwykle, ale komuś z takim talentem jak Vijay Iyer trzeba dać przecież szansę. Ciągle jestem pod wrażeniem niedawnego koncertu Vijaya na Warsaw Summer Jazz Days. Płyta Historicity została nagrana na przełomie 2008 i 2009 roku, a więc w sumie całkiem niedawno. Płyta jest dowodem na twórcze poszukiwania pianisty. Niedawny koncert był dowodem na to, że artystyczną drogę już znalazł i nie ukrywam, że stylistyka koncertu bardziej mi odpowiadała.

Płyta jest nierówna, ma mocne i ciekawe momenty, czasami potrafi być jednak wtórna. Być może czuję się nieco rozczarowany płytą, po tym, jak koncert Vijaya umieścił poprzeczkę naprawdę wysoko. Być może dziś nie był dla tej płyty właściwy dzień.

Na płycie jest dużo więcej dźwięków, Iyer gra z rozmachem lewą ręką, z czego nie korzystał na koncercie, a może to był świadomy wybór biorąc pod uwagę dostarczony fortepian…

W każdym razie na płycie są próbki własnych kompozycji, dekonstrukcja kilku znanych melodii, trochę free, ale przede wszystkim więcej Trio niż fortepianu. To bardziej zespołowa płyta niż płyta pianisty w Trio. Na koncercie było dokładnie odwrotnie. Poszukiwania formuły wypowiedzi z sekcją rytmiczną chyba nie poszły zbyt dobrze. Następna płyta, która ma ukazać się 31 sierpnia będzie płytą solową, co moim zdaniem będzie dla Vijaya Iyera lepszą formułą.

Pozytywnym zaskoczeniem na płycie jest gra Stephana Crumpa na kontrabasie, to nie tylko akompaniament, ale pełnoprawny instrument solowy.

Generalnie dla mnie na dziś za dużo dźwięków, a za mało muzyki i całkowity brak tej specyficznej magicznej ciszy z koncertu… Tak więc na półkę i może za rok albo dwa, kiedy wyjdą ze dwie lepsze płyty Iyera solisty, jako ciekawy materiał porównawczy…

Vijay Iyer Trio
Historicity
Format: CD
Wytwórnia: ACT
Numer: ACT 9489-2

Ray Brown & Laurinho Almeida - Moonlight Serenade

To doprawdy niezwykła płyta. Historia jej powstania jest również niezwykła. Muzyków nie trzeba nikomu przedstawiać. Z całą pewnością każdy ma jakąś ulubioną pozycję z obszernej dyskografii obu artystów. Tu grają razem i to tak, że trudno opisać to słowami.

Płyta powstała w 1981 roku. Kiedyś zupełnie przypadkiem, wiele lat temu, nie pamiętam już w jaki sposób trafiłem na wersję CD. Teraz mam doskonałe tłoczenie na grubym 180 gramowym winylu firmy Jeton. Ta płyta powstała z myślą o winylu, zresztą w momencie jej powstawania standard CD był gdzieś głęboko w głowach inżynierów Philipsa, choć to czasy, kiedy już używało się w studiu cyfrowych rejestratorów. Moonlight Serenade powstała w technologii Direct To Disc, polegającej na bezpośrednim, bez montażu i innych zabiegów nagraniu sygnału z mikrofonu na płytę, służącą później jako matryca pierwotna, z której produkuje się (poprzez matryce produkcyjne) płyty przeznaczone do sprzedaży. Tak więc nie ma tu właściwie żadnej reżyserii dźwięku, żadnych korekt w studiu, dogrywania i poprawiania, cięcia, montowania i wybierania co lepszych nut z kilkunastu wersji. Nie ma rejestracji magnetycznej czy cyfrowej. Jedyny wpływ na nagranie reżyser dźwięku ma poprzez odpowiednie wybranie i ustawienie mikrofonów. To trochę tak, jak kilkadziesiąt lat wcześniej podczas pierwszych zapisów na wałki i płyty. Dodatkową trudnością dla muzyków jest potrzeba nagrania od razu, jednym ciągiem całej strony płyty analogowej bez przerwy.

Cała ta procedura oprócz kłopotów pozwala jednocześnie uzyskać niespotykaną w innych rejestracjach wiarygodność i szczegółowość rejestracji dźwięku. Oczywiście technika ta umożliwia rejestrację instrumentów akustycznych, próba rejestrowania w ten sposób brzmienia na przykład nagrywanego z głośników estradowych wzmacniaczy gitarowych nie miałaby chyba większego sensu.

Na prezentowanej dziś płycie nagrane są jednak dwa instrumenty – akustyczna gitara i kontrabas. Ale to nie tylko ich brzmienie sprawia, że dzięki oryginalnej technice powstała ta niesamowita płyta. Sama natura zapisu bezpośrednio na płytę wymaga przecież od muzyków niewiarygodnego skupienia i wzajemnego zrozumienia. Wymaga również perfekcji wykonawczej i całkowitej kontroli nad każdą nutą, artykulacją i brzmieniem instrumentu. Przecież prawie 20 minut muzyki trzeba nagrać bez żadnego błędu, bez możliwości późniejszego poprawienia, lub zagrania jeszcze raz. A wyrobiony słuchacz, który potrafi wybaczyć jednorazowy błąd na koncercie, z pewnością inaczej podejdzie do fałszywej nuty nagranej na płycie studyjnej.

Ray Brown i Laurinho Almeida z pewnością to wszystko potrafią. Z łatwością w jednym utworze łączą przebojową tradycję klasyczną - Sonatę Księżycową Bacha, z trudnymi harmoniami Theloniusa Monka z ‘Round Midnight. Kontrabas nie jest jedynie instrumentem rytmicznym duetu. Muzycy wielokrotnie zamieniają się rolami. Często to kontrabas pełni rolę instrumentu prowadzącego melodię, aby chwilę później przejąć klasyczną jazzową rolę rytmiczną.

Erudycja muzyczna i oszczędność obu muzyków tworzy niezwykle wysublimowaną przestrzeń , w której zawieszone są z pozoru nieliczne, a jednak dość skomplikowanie poukładane dźwięki. Wprawne ucho oczywiście usłyszy bardziej klasyczne korzenie gitarzysty, który zapewne wszystkie partie miał szczegółowo rozpisane i przygotowane. Kontrabas odrobinę bardziej nieprzewidywalny, ale to przecież sam Ray Brown. Nieprzewidywalny nie oznacza więc, że jest bałaganiarski, wręcz przeciwnie, wiele dźwięków zdumiewa, ale wszystkie układają się we właściwych sobie miejscach. To najwyższych lotów improwizacje Raya Browna, często przecież pozostającego w cieniu w roli sidemana na niezliczonych płytach tworzą prawdziwą magię tej płyty. Płyty, jakich nie ma wielu w dyskografiach obu artystów.

Płyty, która jest typowym przykładem wpływu marketingu muzycznego na nasze gusta. Myślę, że gdyby płyta dostała należyte wsparcie tzw. przemysłu muzycznego, dziś byłaby równie często kupowaną i dyskutowaną pozycją, jak podobna w nastroju i koncepcji słynna Beyond The Missouri Sky Charlie Hadena i Pata Metheny. Trudo oczywiście powiedzieć, która jest lepsza, to kwestia osobistych preferencji, z pewnością jednak obie są równie wartościowe. W końcu płyta jest takim produktem jak każdy inny i każdemu wolno wybrać na półce w sklepie to co lubi. Ja wybrałbym mając te dwie do wyboru bez wahania Moonlight Serenade. To nie wyścigi, ale czasem nawet tylko z przyczyn budżetowych takich wyborów trzeba dokonywać. Problem jednak w tym, że Beyond The Missouri Sky można bez wielkich problemów kupić, a odnalezienie Moonlight Serenade jest nieco trudniejsze, no i jeszcze trzeba o jej istnieniu wiedzieć…

Jeśli zatem chcesz posłuchać prawdziwej muzyki, emocji, oddechu muzyków, prawdziwych instrumentów, prawdziwych muzyków, którzy mimo że są perfekcjonistami potrafią się czasami pomylić, sięgnij po Moonlight Serenade.

Jeśli masz ochotę na chwilę oddechu od komputerowych wizji dzisiejszych realizatorów dźwięku, podobnych do siebie realizacji spod znaku ProTools, świata wielu prób, powtórek, przeróbek i poprawiania muzyków na stole montażowym, to Monlight Serenade jest dla Ciebie.

Dla mnie Moonlight Serenade jest najwierniejszym z możliwych zapisem unikalnego dnia spędzonego w studiu przez dwu wielkich muzyków. Słuchając tej płyty czuję się tak, jakbym siedział gdzieś w kącie tego małego (to słychać na płycie) studia.

Każdy wieczór spędzony z tą płytą to kolejne odkrycie, kolejne nuty trafiają na swoje miejsce, nabierają dodatkowego sensu.

Jeśli komuś nie wystarczy – może wybrać wersję CD – ona zawiera dużo więcej muzyki nagranej podczas tej samej sesji. To już jednak nie jest to samo. Magia wersji winylowej i świadomość, że to właśnie te utwory muzycy chcieli umieścić w pierwotnym wydaniu sprawia, że dodatkowe utwory na CD, choć muzycznie nie są gorsze, brzmią w głowie jak odrzuty z sesji. To już siła autosugestii.

Więc jeśli komuś nie wystarczy muzyki w wersji analogowej, może sięgnąć po CD, a później jeśli to będzie jeszcze za mało, można wybrać ogólnie znaną Beyond The Missouri Sky Charlie Hadena i Pata Metheny, lub jeszcze jedną nieznaną szerzej ciekawostkę w tym samym klimacie – Live At Village West Rona Cartera i Jima Halla, ale o tym może innym razem…

Ray Brown & Laurinho Almeida
Moonlight Serenade
Format: LP
Wytwórnia: Jeton
Numer: JET 33 004 180g Virgin Vinyl

14 lipca 2010

Didier Lockwood - Tribute To Stephane Grappelli

Trzech wspaniałych muzyków nagrywa wspaniałą płytę w hołdzie dla giganta skrzypiec. To płyta magiczna, po prostu niezwykła. Pozycja obowiązkowa dla każdego, kto lubi wielką sztukę. Nieczęsto udaje się to połączyć z łatwością i lekkością konstrukcji całości tworzącą łatwy w odbiorze, a jednocześnie niebanalny materiał.

W 1999 roku znany francuski skrzypek Didier Lockwood spotkał się w studiu ze swoimi przyjaciółmi - gitarzystą Bireli Lagrene i basistą Nielsem Henning Orsted Pedersenem. Celem spotkania było nagranie kilku standardów i kompozycji własnych tak, aby uczcić ich wspólnego idola - Stephana Grappelli. Niespodziewanie powstała niesamowicie piękna płyta, pełna znanych i perfekcyjnie zagranych melodii. Nie jest to może sztuka bardzo odkrywcza, ani ambitna, nie wnosi nic nowego, ale to wielka muzyka.

Bardzo kameralny nastrój pozwala rozkoszować się każdym dźwiękiem. Surowość nagrania potęguje uczucie uczestnictwa w niezwykłym wydarzeniu. Posłuchajcie Nuages, gdzie skrzypce i gitara grają bardzo urokliwe partie solowe, a zrozumiecie co mam na myśli. Wszystko odbywa sie bez zbędnych ozdobników technicznych, każdy dźwięk jest potrzebny i umieszczony we właściwym sobie miejscu w czasie i przestrzeni. A między dźwiękami piękna cisza wypełniona oczekiwaniem na kolejną frazę, łatwo przewidywalną, te melodie przecież wszyscy znają. Taki sposób gry cechuje dojrzałych muzyków. Niewątpliwie do nich należą nasi dzisiejsi bohaterowie. Pamiętam młodzieńcze nagrania gitarzysty z naszym Leszkiem Żądło, Bireli miał wtedy 15 lat, a już słychać było że będzie z niego wielki gitarzysta. Może ten właśnie porządek i przewidywalność jest źródłem tak wielkiej przyjemności płynącej ze słuchania każdego kolejnego utworu.

Jeśli w jakiś tajemny sposób udałoby się dzisiaj reaktywować w innym świecie, gdzieś obok nas legendarny Hot Club de France, to zapewne powstałaby właśnie taka muzyka jak na dzisiejszej płycie. To jazz w najczystszej postaci. To biały jazz, pozbawiony czarnych rytmów, europejski, inteligentny, odrobinę cygański (Lagrene), odrobinę chłodny po skandynawsku (Pedersen). Słuchając skrzypiec można odnaleźć też nutę klasyczną.

To płyta do której warto wiele razy wracać. Za każdym razem inne dźwięki sprawiają największą przyjemność. Za każdym razem można w niej znaleźć cos nowego. Lockwood wiele razy nagrywał ze swoim mistrzem, któremu poświecił tą płytę. Tutaj pozostaje jednak sobą, nie usiłuje imitować swego guru, pozostając jednocześnie pod wielkim jego wpływem.

Skrzypce Didiera Lockwooda wyśpiewują melodie z niezwykłą łatwością. Te przecież grane przez wszystkich i tak wiele razy nuty znajdują tutaj jedną z najpiękniejszych interpretacji. Posłuchajcie na przykład My One And Only Love. Chyba nawet sam Grappelli - absolutny mistrz elegancji i melodyki nie zrobiłby tego lepiej.

Didier Lockwood przypuszczalnie z myślą o tej sesji skomponował dwa nowe tematy - Barbizon Blues i The Kid. Szczególnie ten drugi zasługuje na pochwałę. Doskonale pasuje do nastroju całości i oferuje równie piękną i chwytliwą melodię, co uznane standardy. Daje również okazję do wykazania się basiście. A gra przecież jeden z mistrzów inteligentnego i powściągliwego akompaniamentu - Pedersen zwany często w skrócie NHOP.

O takiej płycie niełatwo coś napisać. Ona jest niesamowita i niewiele więcej można i trzeba o niej powiedzieć. Jest warta każdych pieniędzy i każdej minuty poświęconej na jej wysłuchanie. Jest pozycją absolutnie obowiązkową dla każdego, kto lubi słuchać muzyki, obcować z wielką sztuką. Ta płyta jest w mojej głowie już jakieś 10 lat i ciągle zachwyca mnie w podobny sposób. A nawet czasem wydaje mi się że jest jeszcze lepsza, ale to chyba nieba rdzo możliwe …

Didier Lockwood
Tribute To Stephane Grappelli
Format: CD
Wytwórnia: Dreyfus
Numer: FDM 36611-2

12 lipca 2010

Herbie Hancock - The Imagine Project

Do płyt takich jak The Imagine Project trzeba podchodzić dość specyficznie. To nie ma być spójny stylistycznie koncept album, ani jakaś zorganizowana kreacja artystyczna. To z założenia luźny zbiór utworów o stylistyce wyznaczonej nie tyle przez lidera, ale występujących gości.

Nagrywając The Imagine Project Herbie Hancock miał trudne zadanie – to Possibilities i River-The Joni Letters to trzeci z kolei album w podobnej formule w ciągu 5 lat. Gromady gości specjalnych, znanych nazwisk, z których zapewne każdy chce pozostać sobą i być największą gwiazdą całego wydawnictwa. To nie daje szansy na spójność stylistyczną. Zrobić to po raz 3 z rzędu i nie popaść w rutynę tworząc zestaw wakacyjnych przebojów z nośnymi nazwiskami potrafią tylko najwięksi mistrzowie. Hancockowi się to w sumie udało. Nie jest to płyta rewelacyjna, nie jest tak dobra jak Possibilities, ale mam momenty naprawdę godne uwagi.

Imagine – tu każdy może zauważyć, że gwiazdka pop P!nk potrafi śpiewać. Może nie jest taka rewelacją, jak Christina Aguilera na Possibilities, ale to i tak duże zaskoczenie. Mało tu fortepianu, jest za to dobre solo Jeffa Becka, który potrafi wszystko, w tym zagrać klasyczne jazzowe solo w balladzie Johna Lennona.

Don’t Give Up – tu wszystko już było, trochę brakuje żywszego rytmu, P!ink całkiem nieźle zastępuje Kate Bush, a John Legend bardziej chce być Stingiem niż Peterem Gabrielem. Dobra wiadomość z tego utworu, to udział Tal Wilkenfeld – co prawda mało tu gra, ale już sama konstrukcja sekcji rytmicznej – Tal Wikenfield w towarzystwie Vinnie Colaiuty i Alexa Acana jest nobilitacją tej rewelacyjnej młodej basistki z zespołu Jeffa Becka.

Tempo De Amor – tu już jest więcej Hancocka, i za to lubię ten utwór, jeden z lepszych na płycie.

Space Captain – tu rewelacyjne duet Hancocka i Dereka Trucksa na gitarze. Temat, który pamiętam z jakiejś wczesnej płyty Joe Cockera.

The Times, They Are A’ Changin – ten utwór jest tak uzależniony od głosu Dylana, że próba przerobienia go na lejącą się z głośników balladę nie mogła się udać. Dobrze zagrane skrzypce – Sean Keane z The Chieftans, Lisa Hannigan śpiewa sprawiając wrażenie kłopotów z intonacją i prawidłowym akcentowaniem angielskiego tekstu.

La Tierra i Tamatant Tilak/Exodus to przeciętne wypełniacze, jakie zdarzają się nawet na genialnych płytach.

Tomorrow Never Knows – to ciekawostka, czyżby tak mieli brzmieć The Beatles, gdyby dotrwali do dziś? Czasem tylko efekty elektroniczne brzmią, jak te gorsze muzycznie wspomnienie Hancocka z lat osiemdziesiątych.

A Change Is Gonna Come – tu wreszcie do głosu dochodzi i Herbie Hancock i Tal Wikefield. Ich duet w tym utworze jest prawdziwą ozdobą całej płyty. Tal pokazuje, że potrafi wiele więcej niż rockowy puls w zespole Jeffa Becka. No i jakby nie patrzeć zagrała nie tylko z perkusistami - Vinnie Colauita/Paulinho Da Costa/Alex Acuna, ale też z Hancockiem, i co prawda zaocznie, bo w różnych utworach, ale na tej samej płycie z samym Marcusem Millerem, a to pewnie marzenie każdego młodego basisty.

The Song Goes On – to najsłabszy fragment płyty – za dużo tu wszystkiego – Chaka Khan, Wayne Shorter, mnóstwo indyjskich klimatów, fortepian, śpiew w Hindi, Anoushka Shankar na sitarze, haos, nieczytelna kompozycja i aranżacja.

I jeszcze należy się nagana za formę opakowania płyty w wersji CD. Może to i ładne i starannie wykonane, ale na pewno zdecydowanie niepraktyczne. Do przechowywania płyty nie nadaje się zupełnie. Widząc takie wysuwane dziwadła, coraz częściej służące za opakowania (vide ostatnie produkcje Bruce’a Springsteena) zastanawiam się, czy projektant choć raz zrobił eksperyment polegający na 100-krotnym włożeniu i wyjęciu płyty z opakowania. To przecież powinien być standardowy test użytkowy każdego nowego opakowania. W przypadku tych modnych ostatnio kopert z wysuwaniem niczym nieosłoniętych płyt w stronę grzbietu opakowania nie da się tego zrobić tak, żeby płyta nie uległa porysowaniu. Czyli albo nie słuchać, albo płytę umieścić bezpiecznie w standardowym plastikowym pudełku obok tego „ładnego”. Ale to w sumie i tak lepsze o najbardziej bezsensownego pomysłu ostatnich lat polskich dystrybutorów – czyli tzw. „Polskiej Ceny” – beznadziejnie wytłoczonych płyt okrojonych z oryginalnej poligrafii. Wszyscy dla których płyta nie jest jedynie zabawką do powieszenia na lusterku w samochodzie kupią sobie w zagranicznym sklepie dobrze wytłoczoną płytę z pełną poligrafią, czyli produkt, który stworzył artysta wraz z wytwórnią.

The Imagine Project to nie jest zła płyta. Jest całkiem niezła, mam momenty rewelacyjne (A Chance Is Gonna Come i w sumie nawet Imagine). Jednak Possibilities jest lepsza. Tak to bywa najczęściej z sequelami.

Herbie Hancock
The Imagine Project
Format: CD
Wytwórnia: Sony
Numer: 88697718992

11 lipca 2010

Tom Harrell - Live At Village Vanguard

Tom Harrell – dzisiejszy bohater, to jeden z moich cichych faworytów. Obok Pata Martino, to jeden z tych, którzy znani są raczej muzykom niż szerszej publiczności i częściej pojawiają się wymieniani w wywiadach innych jako muzyczna inspiracja, niż w recenzjach własnych płyt. Tom Harrell to człowiek żyjący muzyką i dla muzyki. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem go na scenie, w 1998 roku na Jazz Jamboree w Warszawie w zespole akompaniującym Helen Merrill, zrozumiałem co to naprawdę znaczy. Cichy, skupiony, skulony, wycofany i niepozorny, ściskający kurczowo trąbkę brodacz. Ożywał jedynie wtedy, kiedy przychodził czas na jego solo. I wtedy grał tak, czytelnie, klarownie i emocjonalnie, jak chyba nikt inny. Każdy dźwięk w jego grze miał swoje miejsce, mimo, że zwykle nie grał oszczędnie, każda nuta miała swoje logiczne miejsce i uzasadnienie. Grał tak, jak w zasadzie nikt inny na trąbce. To nie przypadek, że to muzyk muzyków, tak jak Pat Martino, czy Zbigniew Seifert.

Tom Harrell, Jazz Jamboree 1998, Warszawa

Tak samo jest z jego kompozycjami, nie są łatwe, a jednocześnie szalenie uporządkowane, dające miejsce na improwizacje, nietrywialnie, ale pozostające na długo w pamięci. Później widziałem go jeszcze ze dwa razy na żywo w mniejszych składach. Z różnych chyba już nigdy później nie był w Polsce.

Dzisiejsza płyty jest bardzo charakterystyczna dla jego dość bogatej dyskografii. Zawiera w większości jego własne kompozycje nagrane w składzie klasycznego jazzowego kwintetu z saksofonem jako drugim instrumentem solowym, w towarzystwie wyrobionej jak niewiele innych na świecie publiczności w nowojorskim klubie Village Vanguard. Nagranie pochodzi z 2001 roku. Tom Harrell gra sporo, jednak pozostawia, tak jak każdy prawdziwy lider dużo przestrzeni pozostałym członkom zespołu. Na saksofonie tenorowym gra Jimmy Green, wieloletni partner Harrella. Już od pierwszego utworu czuje się porozumienie między Greenem i Harrellem. Wrażenie robią zarówno partie solowe Greena, jak i jego gra unisono z liderem. Cały zespół stanowi jednak z założenia tło i tworzy przestrzeń dla trąbki lidera.

Tom Harrell nie jest wirtuozem trąbki. Oszczędnie dawkuje dźwięki, choć potrafi również zagrać szybkie pasaże. Ma niepowtarzalny ton, nienaganną artykulację i niezwykle poukładany a zarazem emocjonalny sposób improwizacji.

Live At The Village Vanguard to płyta, do której często wracam. Jest niezwykle solidnym kawałkiem jazzowego grania, przyprawionym przepięknymi improwizacjami lidera.

Wiele lat po pierwszym występie na żywo Toma Harrella, który widziałem w 1998 roku w Warszawie, przeczytałem w znakomitej książce Olivera Sacksa – Musicophilia – Tales Of Music And The Brain (w polskim tłumaczeniu, które ukazało się niedawno – Muzykofilia), prawdziwą historię życia Toma Harrella. Ten ciężko chory na schizofrenię muzyk pozostający właściwie w ciągłym letargu, ożywa jedynie wtedy, kiedy gra. Stąd też jego zachowanie na scenie. Każda jego płyta, każdy występ na żywo wart jest uwagi, a Live At Village Vanguard jest doskonałą dokumentacją talentu i pasji tego niezwykłego muzyka.

Tom Harrell
Live At The Village Vanguard
Format: CD
Wytwórnia: Bluebird / RCA
Numer: 090266391028