31 lipca 2010

Mavis Staples - We’ll Never Turn Back

Mavis Staples przez długie lata pozostawała raczej artystką drugiego planu, śpiewając w chórkach na wielu płytach. Od kilku lat ma dobrą passę. Nagrała już dwie świetne płyty – dzisiejszą We’ll Never Turn Back i świetną koncertową Live – Hope At The Hideout. Dziś jednak o tej pierwszej. Oprócz głosu Mavis, to kolejna już płyta dla której ważną postacią jest Ry Cooder.

Nie wiem jak było naprawdę, ale jestem przekonany, że wiele z nastroju, dźwięku i koncepcji artystycznej to zasługa Coodera właśnie. Muzyka jest niezwykle ciemna, ciągnąca się i wylewająca z głośników niczym smoła rozgrzana na słońcu. Repertuar to oprócz kilku kompozycji własnych Mavis Staples, klasyka zaangażowanej pieśni amerykańskiej. Sama Mavis znana jest ze swojego politycznego i społecznego zaangażowania w walkę o równość rasową w USA. Mamy więc takie utwory jak We Shall Not Be Moved, On My Way, czy 99 And 1/2. Wszystkie w wolnych tempach, pomagające słuchaczom skupić się na tekstach. To skupienie może jednak kosztować wiele, bo w warstwie muzycznej też jest ciekawie. Gitary Coodera jak zwykle wpisują się w konwencję całości. Nie ma chyba dziś równie wszechstronnego muzyka, który potrafi zagrać bluesa, spirituals, jazzowe standardy, być partnerem dla muzyków z Afryki (np. Ali Farka Toure), czy z Kuby (znany projekt Buena Vista Social Club).

Trudno wyróżnić któryś z utworów, płyta jest równa i spójna. Najsłabiej wypadają fragmenty z chórkami, dużo lepiej te, gdzie ciemny, nieco zachrypnięty, jednak pewny i zdecydowanie nie zmęczony głos Mavis Staples pozostaje jedynym.

To nie jest może genialna płyta, ale kawałek solidnej amerykańskiej muzyki. Płyta nie na co dzień, wymaga odrobiny skupienia, a przede wszystkim właściwego nastroju. Nagrania można potraktować jak niezłe piosenki i posłuchać tekstów, lub z większym skupieniem, poszukać smaczków interpretacyjnych i autorskiego spojrzenia Ry Coodera na znane wszystkim tradycyjne melodie.

Mavis Staples
We’ll Never Turn Back
Format: CD
Wytwórnia: Anti
Numer: 8714092683028

30 lipca 2010

Les Paul - He Changed The Music

Płyta DVD została przez wydawcę skopiowana z kasety VHS. Jednak tutaj nie jakość rejestracji, a unikalny charakter wydarzenia decyduje o wartości muzyki. Kim jest Les Paul ? – kto nie wie, powinien wybrać się na spacer do najbliższego sklepu z instrumentami muzycznymi i pooglądać sobie wystawione tam gitary. Les Paul to w zasadzie jednoosobowy wynalazca gitary elektrycznej typu solid body, konstruktor pierwszych urządzeń typu pętla opóźniająca, efektów echa i pogłosu. To również konstruktor wielu urządzeń studyjnych i pierwszy ze znanych muzyków używający techniki nagrywania wielośladowego – pierwsze takie nagrania pochodzą z 1948 roku. Les Paul zmarł w 2009 roku, pozostając aktywnym aż do śmierci, ostatnie nagrania pochodzą z 2008 roku.

Les Paul nagrał dziesiątki płyt, został wyróżniony niezliczonymi nagrodami muzycznymi, w tym wielokrotnie Grammy Award. Nagrywał z Bingiem Crosby, Andrews Sisters, Erickiem Claptonem, Stingiem i wielu, wielu innymi muzykami. Najbardziej znane nagrania stworzył w duecie z wokalistką Mary Ford i razem z Chetem Atkinsem.

Les Paul, to wielki autorytet wśród gitarzystów. Wzór do naśladowania dla wielu pokoleń muzyków. Człowiek cieszący się uznaniem całego środowiska muzycznego.

Koncert nagrany na płycie pod znaczącym tytułem He Changed The Music, odbył się w Nowym Jorku w 1988 roku i był jednym z wielu organizowanych przez lat benefisów artysty. To hołd złożony przez młodszych muzyków temu unikalnemu i docenianemu przez wszystkich gitarzyście.

Sam Les Paul gra tu sporo, zarówno solo, w trio, jak i towarzysząc występującym gościom w ich utworach. Tam gdzie trzeba i wypada pozostając w cieniu zaproszonych gości, tam gdzie jest miejsce wychodząc na pierwszy plan ze swoim niepowtarzalnym ii niemożliwym do podrobienia dźwiękiem, nie odstając jednocześnie biegłością techniczną od często o 40 i 50 lat młodszych gitarzystów. Takiego brzmienia, tonu, staranności w każdej nucie, szacunku dla tradycji i niesamowitego wręcz daru grania melodii nie miał nigdy żaden inny gitarzysta.

Materiał na płycie DVD ma tylko 60 minut, sam koncert był zapewne dużo dłuższy. Zapewne w celu zachowania oryginalnych zapowiedzi i rozmów Les Paula z zaproszonymi gośćmi, na płycie znajdziemy w większości przypadków jedynie pierwsze utwory zagrane przez każdego z nich. Można przypuszczać, że każdy kolejny był lepszy, tym samym reżyser wydania filmowego nie pozwolił gościom pokazać, co naprawdę potrafią.

Wśród gości Les Paula byli między innymi:

Eddie Van Halen – rok 1988 to czas, kiedy Eddie był jeszcze wyśmienitym gitarzystą, a nie popowym piosenkarzem i celebrytą. Gra tutaj swoje, jakby nie przejmując się formułą koncertu, choć trudno odmówić mu biegłości technicznej, chyba w całym wydarzeniu nie do końca o to chodziło…

B. B. King – gra wspólnie z Les Paulem, to dobry dialog dwu wybitnych gitarzystów. Szkoda, że na płycie umieszczono tylko jeden utwór.

Carly Simon i Walon Jennings – oboje w tej konwencji chyba niekoniecznie potrzebni – pewnie bardzo chcieli zaistnieć u boku mistrza, jednak zupełnie nie pasują do charakteru koncertu.

Steve Miller, który pod wpływem koncertu Les Paula w wieku 5 lat zdecydował, że zostanie gitarzystą właściwie też zagrał swoje. I choć w jego stylu nie sposób nie dostrzec inspiracji Les Paulem, to jednak mógł chyba na tym koncercie zagrać coś więcej…

Rita Coolidge śpiewająca partie wokalne znane z nagrań Mary Ford może trochę ciemniejszym, bardziej bluesowym głosem, jednak doskonale pasującym do niezwykle miękkiego brzmienia gitary Les Paula.

David Gilmour – świetnie zagrany Deep In The Blues.

Stanley Jordan – to gość, który najlepiej wywiązał się ze swojego zadania wciągając Les Paula w muzyczny dialog. Potrafił pokazać, że jego niezwykle innowacyjny styl gry na gitarze jest jednocześnie nowoczesny i osadzony głęboko w tradycji zapoczątkowanej właśnie przez bohatera tego wieczoru. A Les Paul potrafił się doskonale do nowoczesnych akordów Jordana dopasować.

Finał koncertu to jak zwykle w takich wypadkach wspólny jam w wykonaniu wszystkich zaproszonych gości uzupełnionych dodatkowo o Stray Cats. Brian Setzer, któremu przypadło w udziale wywoływanie do solówek kolejno wszystkich gitarzystów pokazał, że potrafi z pomocą swojego Gretscha zagrać w stylu, który wzbudził uznanie u samego bohatera wieczoru. Dziś Brian w otoczeniu większych składów uzupełnionych o sekcję dętą gra muzykę, dla której stworzono termin neo-soul, jednak to właśnie formuła mniejszego składu dawała mu więcej pola do pokazania tego, co potrafi zagrać na gitarze.

Oprócz gościnnie grających gitarzystów godne zauważenia są solówki grane przez Jana Hammera, dla którego to przecież dość egzotyczna stylistyka. Jego zawieszony na pasku niczym gitara syntezator (taka była wtedy moda) mimo nowoczesnego brzmienia pasował zarówno do Van Halena jak i B. B. Kinga.

Mimo tak wielu znakomitych gości to z pewnością Over The Rainbow i It’s Been Long Time zagrane w trio (kontrabas i druga gitara) przez Les Paula należą do najlepszych fragmentów koncertu. Całość stanowi ciekawy dokument prawdopodobnie dużo ciekawszego niż jego filmowa rejestracja, wydarzenia. Całość jest muzycznie dość nierówna. Eddie Van Halen i Steve Miller grają właściwie swoje, jakby nie zauważyli, że to nie ich własny koncert. W sumie warto obejrzeć, jednak dużo ciekawsze są nagrania płytowe Les Paula, właściwie zarówno te z lat czterdziestych, jak i ostatnie z 2005 i 2008 roku.

Les Paul
He Changed The Music
Format: DVD
Wytwórnia: Magnum Music Group / FNM
Numer: 4013659200048

29 lipca 2010

Jeff Beck - Jeff Beck Performing This Week… Live At Ronnie Scott’s

Na okładce DVD jakiś spec od marketingu umieścił wybrane cytaty z recenzji tej płyty, albo samego koncertu:

„The Guitarist’s Guitarist reaches jazz rock nirwana”.

A także:

„An absolutely jaw-dropping display of the most exciting imaginative and inspirational jazz-rock guitar witnessed in years”.

To właściwie powinno wystarczyć. Wyjątkowo trafne i prawdziwe recenzje. Tylko tyle i aż tyle. To nie tylko marketingowe slogany, jak często się zdarza.

Jeff Beck jest w życiowej formie. To znaczy jest w niej właściwie nieprzerwanie od 1965 roku. W czasie tygodniowej rezydencji u Ronniego Scotta oprócz jak zwykle perfekcyjnego lidera zagrał doskonały zespół muzyków.

Vinnie Colaiuta to niezwykle wszechstronny perkusista. Podobnie grający na różnego rodzaju syntezatorach Jason Rebelio. No i jeszcze największe odkrycie Jeffa Becka ostatnich lat, absolutnie niesamowita, obdarzona talentem na miarę Jaco Pastoriusa, 22 letnia australijska basistka Tal Wilkenfeld.

Wszechstronność jest niezwykle potrzebna, wręcz niezbędna muzykom towarzyszącym na koncertach Beckowi. Repertuar koncertowy artysty obejmuje (to co zarejestrowane jest na DVD) kompozycje tak różnych twórców jak Charles Mingus, Jimmy Page, John McLaughlin, Billy Cocham, Stevie Wonder, Curtis Mayfield, Muddy Waters, Willie Dixon i spółka John Lennon i Paul McCartney. Są też własne kompozycje Jeffa Becka, a także jego muzycznych partnerów z przeszłości – Tony Hymasa, Terrego Bozzio i Jana Hammera.

To niezwykła mieszanka. Jeff Beck używa wielu różnych technik gitarowych i modyfikatorów dźwięku. Nie jest to jednak pokaz możliwości technicznych. Jeff Beck potrafi grając dowolną właściwie techniką zachować swój własny, łatwo rozpoznawalny sound. Potrafi zagrać właściwie wszystko. Kiedy trzeba gra szybko i dużo, kiedy indziej jest mistrzem ballady, a jego gitara naśladuje śpiew mistrzów bluesa. Trudno właściwie wyróżnić którykolwiek z utworów. Każdy z nich zagrany jest przez lidera perfekcyjnie. Wiele z nich znamy z płyt studyjnych, za każdym razem jednak na koncercie zagrany jest inaczej. Zupełnie nietypowe, choć dla tej kompozycji charakterystyczne, jest solo zagrane plastikowym slidem (tulejka służąca do gry bottleneck), bezpośrednio na przetwornikach gitary w utworze Angel (Footsteps).

Tal Wilkenfeld po raz kolejny udowadnia, że nie jest przesadą porównywanie jej gry do samego Jaco Pastoriusa. Jej gitara basowa potrafi zagrać piękną melodię – jak w Cause We’ve Ended As Lovers Stevie Wondera. Świetnie trzyma rytm, potrafi zagrać funky, reggae, skomplikowane rytmy jazzowe. Kiedy trzeba potrafi zagrać rzeczowe solo w każdym tempie. Doskonale współpracuje z perkusistą tworząc świetną sekcję rytmiczną. Ma niezwykle śpiewny ton nie gubiąc jednocześnie rytmu. Może brakuje jej grze jeszcze nieco pewności, ale koncerty z Beckiem, Claptonem, czy Herbie Hancockiem pewnie sprawią, że szybko jej nabierze.

No i są jeszcze goście specjalni. Tych utworów zabrakło w wersji CD. Dla nich zdecydowanie warto kupić wersję DVD lub Blue-Ray. Po raz kolejny okazuje się, że Joss Stone to świetny gość specjalny i niezwykłe talent wokalny. Tutaj śpiewa People Get Ready Curtisa Mayfield. To już któryś z kolei jej występ gościnny. Jej własne płyty są niestety słabsze. Może to kwestia repertuaru, może nie potrafi poradzić sobie z rolą lidera, albo potrzebuje lepszych muzyków w zespole.

Image Heap to obiecująca wokalistka o wielkiej skali głosu i niezłej dykcji. Musi jednak jeszcze popracować nad własnym stylem. Na razie słychać trochę brak koncepcji co z takimi możliwościami wokalnymi zrobić.

Jest też w dwóch utworach Eric Clapton. Też ostatnio lepszy jako gość specjalny niż lider własnego zespołu. Od jakiś 30 lat nagrał właściwie tylko jedną ważną płytę – Me And Mr. Johnson. Reszta to wtórne odcinanie kuponów i niekończące się revivalowe trasy koncertowe, gdzie gra to samo, co 30 i 40 lat temu.

Ronnie Scott’s to miejsce magiczne. Kto był, ten wie. To miejsce, w którym magia historii i tych wszystkich muzyków, którzy tam grali i spoglądają ze zdjęć umieszczonych na ścianach sprawia, że wszyscy grają tam lepiej niż zwykle. Tylko w takim miejscu może zagrać Jeff Beck z Erickiem Claptonem, a owacją na stojąco będą ich oklaskiwać Jimmy Page i Robert Plant. I pomyśleć jak blisko było do wielkich Yardbirds…

Jeff Beck
Jeff Beck Performing This Week… Live At Ronnie Scott’s
Format: DVD
Wytwórnia: Eagle Rock
Numer: 5034504972377

28 lipca 2010

Phineas Newborn Jr. - Here Is Phineas: The Piano Artistry of Phineas Newborn Jr.

Phineas Newborn to jeden z wielu talentów, tych, którym zabrakło odrobiny szczęścia do odniesienia wielkiego światowego sukcesu komercyjnego. Może to skupienie tylko i wyłącznie na muzyce, bez oglądania się na komercyjną stronę bycia wielkim muzykiem, może brak szczęścia, albo odpowiednich ludzi w pobliżu. Może też niewłaściwy czas dla stylistyki ulubionej przez artystę.

W przypadku Phineasa Newborna czas był właściwy. Sukcesu komercyjnego artysta nie odniósł właściwie żadnego. Kto jednak chce, ten płyty znajdzie, jeśli nie w najbliższym sklepie, to na pewno tam, gdzie wiedzą co sprzedają…

Dzisiejsza płyta, to debiutancka sesja nieznanego szerzej, choć znanego wielu muzykom artysty. To poczucie obcowania z czymś niezwykłym, niezbyt łatwo dostępnym, taki ukryty diament wśród wielu już zapomnianych, albo nigdy nie odkrytych nagrań. Płyta zapewne znana wielu pianistom, ale niewielu ich słuchaczom.

Nie znam wszystkich płyt Phineasa Newborna, jednak z tych co znam, ta jest najlepsza. Również wiele publikacji poleca tą właśnie płytę, jako jedną z najlepszych w niemałym wcale dorobku artysty.

Phineas Newborn należy do tych pianistów, którzy potrafią nie oszczędzając instrumentu, grając dużo i szybko zachować jednocześnie lekkość i odrobinę przestrzeni, swoistego niedopowiedzenia w każdym z granych akordów.

Płyta nagrana w 1956 roku z udziałem Oscara Pettiforda (b) i Kenny Clarke’a (dr), oraz w kilku utworach brata lidera – gitarzysty Calvina Newborna. Nagrania dla Atlantic wyprodukował sam Nesuhi Ertegun, a zrealizował w swoim studiu Rudy Van Gelder. Stąd pewnie udział takiej właśnie sekcji rytmicznej znanej z wielu nagrań dla Blue Note.

W chwili nagrania Newborn był 23 letnim, debiutującym w studiu nagraniowym artystą. Jego wirtuozerii nie sposób nie porównać do stylu Oscara Petersona. Ten jednak miał swoisty dar wyciągania melodii na wierzch nawet najtrudniejszych kompozycji. Fortepian Newborna brzmi bardziej europejsko, klasycznie niż bluesowo – jak u Petersona. W sposobie budowania frazy słychać wpływy Errolla Garnera. W grze młodego pianisty czuć wiele pewności swojej techniki i koncepcji artystycznej wypowiedzi. Mimo możliwości technicznych nie próbuje epatować słuchacza tanimi zagrywkami zwracającymi uwagę na technikę, a nie istotę granych kompozycji. To definiuje krąg odbiorców wśród tych bardziej wyrobionych i potrafiących docenić jego grę słuchaczy. Może to jedna z przyczyn braku popularności wśród szerokiego kręgu słuchaczy.

Dzisiejsza płyta jest zatem poważnym debiutem, nieco może patetycznym, ale całkiem melodyjnym i pokazującym własne, nietypowe spojrzenie na kilka znanych standardów. Właściwie dobór repertuaru, wśród którego znajdziemy kompozycje Clifforda Browna, Charlie Parkera, Buda Powella i Johna Lewisa, powinien wiele mówić o istocie tego nagrania. Tak jest w rzeczywistości. Szczególnie fortepianowe interpretacje szybkich pasaży Browna i Parkera to coś odpowiadającego możliwościom prawej ręki Newborna.

Newborn był pianistą kompletnym. Styl budowania melodii prawą ręką można porównać do mistrzostwa Oscara Petersona. Jak opowiadają słuchacze jego koncertów, potrafił również zagrać cały utwór w szybkim tempie lewą ręką, co jest wyczynem dość karkołomnym, jednak pokazującym możliwości techniczne.

Słowo wstępne do pierwszego wydania płyty napisał sam George Wein porównując muzykalność i dojrzałość artystyczną debiutanta do samego Arta Tatuma. Nie ma w tym wiele przesady ani chęci zareklamowania nowego produktu. Muzyka broni się sama, dziś po ponad 50 latach brzmiąc świeżo. Doskonały debiut wielkiego talentu, który nie odnalazł się niestety (a może to dla słuchaczy lepiej), w komercyjnym świecie wytwórni płytowych i rankingów sprzedaży. Nagrywał dobre płyty do połowy lat siedemdziesiątych, jednak żadna z nich nie dorównała tej pierwszej. Historia zna wielu genialnych artystów, których debiut okazał się genialną i niepowtarzalną płytą. Do takich z pewnością zalicza się Here Is Phineas: The Piano Artistry of Phineas Newborn Jr.

Phineas Newborn Jr.
Here Is Phineas: The Piano Artistry of Phineas Newborn Jr.
Format: LP
Wytwórnia: Atlantic
Numer: 90534-1

27 lipca 2010

Neil Young & Crazy Horse - Greendale

Ten tekst to w zasadzie notatka z 2004 roku, czyli pierwszego zetknięcie z Greendale, po 6 latach niewiele się zmieniło…

W życiu nie przypuszczałem, że będę chciał i potrafił wysłuchać 78 minutowej produkcji Neila Younga. Owszem, jeden, góra dwa utwory, gościnny udział na płycie innego artysty, ale jego własne wykonania - raczej niekoniecznie. Jak to często w życiu bywa, pojawiła się płyta, która moje zdanie na temat artysty zmieniła.

Greendale to życiowe dzieło Neila Younga. 10 wspaniałych, długich, rozbudowanych kompozycji. Solidna amerykańska tradycyjna robota. Piękne melodie i stylowe riffy gitary to największe zalety tej płyty. Kiedyś o takich płytach pisało się, że to concept album, muzyczne credo artysty. Teksty opowiadają o problemach i codzienności małego prowincjonalnego miasteczka - tytułowego Greendale, które tak naprawdę nie istnieje, ale jest powielone w tysiącach kopii na niezmierzonych obszarach Ameryki.

W muzyce słychać echa country, elektrycznych produkcji Boba Dylana, gitarowego bluesa i dobrych płyt ukochanego barda Amerykanów – Bruce’a Springsteena. Muzyki warto i trzeba wysłuchać kilka razy, czasem skupiając się na warstwie instrumentalnej, kiedy indziej zwracając baczną uwagę na teksty. Muzyka pozostaje w pamięci, nie jest łatwa, a jednak wkręca się w głowę i w jakiś dziwny sposób pozostaje w niej na długo.

Lider gra na gitarach, organach i harmonijce. Brzmienie jego gitary jest bardzo różnorodne, jednak łatwo rozpoznawalne, zaczepne, a jednocześnie pasujące do partii wokalnej. Czasem gitara brzmi hard rockowo, czasem, kiedy wymaga tego utwór bardziej bluesowo lub kiedy towarzyszy chórkom przypomina stylem dobre nagrania country. Neil Young jako gitarzysta to dla mnie największe odkrycie albumu. Jest muzykiem solidnym, jego gra osadzona jest w rockowych korzeniach, potrafi swoimi pomysłami wypełnić bez znudzenia słuchacza długą przecież płytę.

Do tej płyty jakoś często wracam, właściwie nieprzerwanie od czasu jej wydania w 2003 roku. Do całości pozornie nie pasuje nieco pretensjonalny żeński chórek, który wkracza do akcji juz w trzecim utworze. Jednak już przy kolejnym spotkaniu z tą doskonałą płytą, grupa dziewczyn, wśród których jest Pegi Young, pewnie córka lidera, znalazła właściwe miejsce w kunsztownej układance muzycznej z Greendale. Tak więc nie ma tutaj słabych punktów. Utwory są długie, 78 minut muzyki to jedynie 10 piosenek, tak więc jest wystarczająco dużo miejsca zarówno na teksty jak i na solówki gitarowe lidera.

Trudno uciec od porównania Neila Younga grającego na gitarze i harmonijce z Bobem Dylanem i Brucem Springsteenem. Young nie ma tej charyzmy i prawdziwych emocji, co Boss, ani poetyckiego, intelektualnego podłoża, co Dylan, jednak potrafi stworzyć nastrój właściwy dziełu kompletnemu. Jeśli to początek nowej drogi artystycznej, to narodził się właśnie wielki artysta – dziś już wiadomo, że to raczej lepsza od innych płyta, nie oznaczająca jednak jakiejś znaczącej zmiany stylistycznej, czy wzrostu formy wykonawczej. Z nadzieją wciąż oczekuję jego następnej płyty, tak samo bezkompromisowej i spójnej jak Greendale.

To zdecydowanie niekomercyjny projekt. Nie sposób wytypować kandydata na przebój singlowy. Mógłby to być rozpoczynający płytę Falling From Above opatrzony chwytliwym refrenem. Z kolei Carmichael zachwyca rozbudowanym wstępem gitarowym snującym się bez końca. Murowanym kandydatem mógłby być wyszeptany i wyrecytowany przez lidera w towarzystwie chóru i przedziwnie stylizowanych gitar Bandit. Mógłby to być w sumie dowolny inny utwór, jednak każdy z nich potrzebuje dłuższej chwili, żeby spodobać się słuchaczom, a tego komercyjne media przecież nie akceptują.

Ta płyta to jedna z większych niespodzianek muzycznych 2003 roku. Tak doskonałej płyty Neila Younga nie spodziewał się chyba nikt. Zgrabne połączenie dobrej gitary, ciekawych tekstów i czerpanie z bogatej amerykańskiej tradycji nie zdarzyło się dawno w takim wymiarze. Wszystkim, którzy kojarzą Neila Younga z komercyjna raczej twórczością, lub myślą, że odszedł na emeryturę, polecam Greendale. Neil Young powrócił tą płytą, młodzieńczy, pełen energii, nowych pomysłów, prawdziwie zachwycający swoją świeżością. Porywający zarówno wyrobionych słuchaczy, jak rozpoczynającą swoją muzyczna przygodę młodzież (taką mam nadzieję).

Neil Young & Crazy Horse
Greendale
Format: CD
Wytwórnia: Reprise
Numer: 9362-48543-2

Bruce Springsteen & The E-Street Band - London Calling Live In Hyde Park

Hmmmm… No tak, wreszcie wypada się do tego odnieść. W zasadzie to jest dość łatwe. Duże koncerty rockowe dzielą się na koncerty Bruce’a Springsteena i resztę świata. I tak już od 35 lat. I tak już chyba zostanie. Boss ma 60 lat i nie zamierza zwolnić. Z każdego dużego tournee wydaje DVD. To ostatnie zawiera koncert z Hyde Parku w Londynie. Z punktu widzenia weterana, a takim nazywam siebie od czasu przekroczenia jakiś czas temu 20 koncertów Springsteena na żywo, to kolejny koncert, tak samo fantastyczny jak wszystkie te, które widziałem. Można oczywiście rozmieniać rzecz na drobne i analizować. A to ponarzekać, że Patti Scialfa nie przyjeżdża od kilku lat na koncerty do Europy, a to powspominać zmarłego niedawno wieloletniego członka E-Streen Danego Federici. Podyskutować na temat tego, czy właśnie na tym koncercie zabrzmiały najważniejsze dla każdego fana piosenki. Choć w sumie to wszystko nieważne. Od jakiś 25 lat pamiętam osobiście, a wcześniej – wiem z zapisów płytowych, że każdy koncert Bruce’a to najlepszy, największy, najprawdziwszy i brzmiący tak jak jedyny i ostatni na zawsze spektakl niezwykłej grupy przyjaciół, którzy zostawiają na scenie każdego wieczora cząstkę własnego ja. Jak kiedyś powiedział w kolejce do pierwszego sektora w czasie koncertu w Londynie jeden z fanów, który przyjechał aż z Chin, to krew, pot i łzy. Czyli krew gotująca się w czasie tych nerwowych 5 minut oczekiwania, kiedy cała Europa kupuje bilety (od jakiś 10 lat, czyli od czasu wprowadzenia sprzedaży przez Internet każdy koncert sprzedaje się w 5 minut, więc trzeba pilnować godziny sprzedaży). Pot lejący się ze sceny i łzy wzruszenia, a także smutku, że kolejne koncerty pewnie za rok lub dwa.

Tylko tyle i aż tyle. Koncert w Londynie był dla trasy z 2009 roku dość nietypowy – cała trasa w Europie była grana na stadionach, a tu w parku, kto był, ten wie, że to zwyczajny kawałek łąki w samym centrum Londynu. W kategorii koncertów rockowych to absolutne mistrzostwo świata, jakieś 4 godziny (na płytach tylko 3 – dokonano skrótów) czystej energii, emocji, żadnych tańców, przerw na zmianę strojów itp., czysty rock and roll. Kartki a raczej coraz większe plakaty z życzeniami zbierane z publiczności – taki Springsteenowy koncert życzeń, ukłon w stronę lokalnej publiczności – London Calling na otwarcie. Wolno rozkręcający się zespół – to zwykle trwa 3-4 utwory, czyli jakieś pół godziny…

Bruce jak zwykle dał z siebie wszystko, jak to Bruce, reszta zespołu również. Każdy inny zespół chciałby mieć takiego frontmana i pierwszą gitarę, jak trzecia gitara w E-Street – Nils Lofgren. A przecież w odwodzie (znowu została w domu przy dzieciach) jest Patti Scialfa. Każdy twórca chciałby być tak emocjonalny, prawdziwy i wiarygodny jak Bruce. Każdy młody zespół chciałby mieć taką kondycję jak E-Street i zagrać 3, a czasem 4 godziny właściwie bez przerwy z taką energią. Każdy muzyk chciałby z taką łątwością zamieniać singlowe ballady na 20 minutowe suity ipełne energii przeboje na nastrojowe ballady dające chwilę odpoczynku - jak wystrzelenie krążka na uwolnienie. Każdy fan rocka powinien choć raz zobaczyć pierwszy z brzegu koncert Bossa, choć legendarne są takie miejsca jak Mediolan, Barcelona, Giant Stadium - taka domowa arena dla zespołu, Dublin, czy Londyn… Może kiedyś znowu w Polsce? Tym razem w pełnym składzie…

Reżyseria i montaż filmu – jakby odrobinę prawdziwszy niż poprzednie realizacje – pokazujący więcej kuchni zespołu, więcej zbliżeń, nietypowych pozycji kamery.

Co jeszcze można napisać… Kto nie widział, niech żałuje. Moim szczęściem w zeszłym roku był dość przypadkowy i podyktowany klęską w zakupie biletów do Londynu właśnie, wyjazd do Dublina, na koncert, na którym było 41 Shots – niezwykle rarytas koncertowy, szczególnie w Europie. Cóż, może w przyszłym roku – będzie płyta, to będą i koncerty. Na razie zostają wspomnienia z Londynu, Dublina, Belfastu, Paryża, Oslo, Berlina, Rzymu, Budapesztu, Warszawy i paru innych miejsc. No i DVD – New York, Dublin, Londyn, Barcelona i inne. Każde najlepsze na świecie… Kto nie był, nie wie, co to koncert rockowy

Bruce Springsteen & The E-Street Band
London Calling, Live In Hyde Park
Format: DVD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 886977240294

25 lipca 2010

Carlos Santana & Mahavishnu John McLaughlin - Love Devotion Surrender

Jest rok 1973. Największa czwórka muzyków już dawno nie istnieje, choć ma za sobą podróż do Indii. Carlos Santana wydał już Santana i Abraxas. John McLaughlin zdążył już nagrać Bitches Brew" i kilka innych płyt z Davisem i jedną z najważniejszych płyt fusion lat siedemdziesiątych – Inner Mourning Flame". Ma też już swojego guru i pożyczył sobie na chwilę nazwę zespołu nazywając się Mahavishnu John McLaughlin. John Coltrane nie żyje już od 6 lat i zdążył zyskać zasłużony status legendy, którą dla wielu był już za życia. Muzycy, sportowcy, poeci i wszyscy, którzy chcą trochę zanurzyć się w kolorowym świecie kultury tamtych czasów wyjeżdżają do Indii, przyjmują nowe imiona. W towarzystwie nie wypada nie mieć własnego guru, no może w artystycznym środowisku wielkiego świata…


Dwu wielkich gitarzystów spotyka się żeby zagrać trochę Coltrane’a. Jego już nie ma, ale Love Supreme" pozostanie z nami na zawsze. Obaj liderzy dobierają sobie całkiem utytułowane już wtedy grono muzyków. Jest więc mało jeszcze wtedy znany Jan Hammer (to czas przed jego współpracą z Jeffem Beckiem), tutaj grający na bębnach. Jest dusza wielu podobnych płyt – organista Larry Young. Jest najbardziej rockowy z jazzowych perkusistów – Billy Cobham. Wszelkiego rodzaju instrumenty perkusyjne obsługują znany z płyt Santany Armando Peraza i wszechobecny na dziesiątkach płyt Don Alias.

W wykonaniu takiego zespołu Love Supreme" jest jedną z doskonalszych. Obaj gitarzyści już wtedy sławni, jednak na początku muzycznej kariery. Tworzą płytę jakby z innej planety, zupełnie nie przystającą z perspektywy czasu do ich dyskografii. To jedna z najlepszych płyt Carlosa Santany i również bardzo ważna pozycja w dyskografii Johna McLaughlina. Choć to z pewnością nie jest płyta dla fanów Supernatural" lub Friday Night In San Francisco".

To jest pełen odlot. I choć za wyjątkiem dwu krótkich utworów pierwszym i ważniejszym głosem jest gitara Santany. Doskonała gra obu liderów, gitarowe sola, jazzowe free w szybkich rytmach tworzonych przez Cobhama, świetny Larry Young, indyjskie rytmy i duch Coltrane’a nie tylko w swoich własnych kompozycjach.

Chyba sam John Coltrane gdyby dożył mody na inspiracje hinduskie nie zagrałby tego lepiej. To dziwnie brzmi, ale Santana jest na tej płycie równie bliski ideom muzycznym Coltrane’a, co Zbigniew Seifert, czy Kenny Garrett na swoich wczesnych niekomercyjnych nagraniach (np. African Exchange Student" lub Pursuance"). To w sumie bardziej płyta Santany niż Johna McLaughlina, choć to przecież temu drugiemu teoretycznie bliżej muzycznie do Johna Coltrane’a.

To płyta, którą można słuchać i o której można pisać na dwa sposoby. To może być jeden z doskonalszych hołdów dla Coltrane’a. Dla mnie to jednak przede wszystkim pełna gitarowej wirtuozerii, świeżych dźwięków jedna z najlepszych płyt w dyskografii zarówno Johna McLaughlina, jak i Carlosa Santany. To także ważny dokument czasów mody na inspiracje dalekowschodnie.

Każdy z gitarzystów w tej trudnej konwencji potrafił zachować swoje własne charakterystyczne brzmienie, choć całość zapewne dla fanów obu będzie niezłym zaskoczeniem. Choć trudno być fanem Carlosa Santany nie znając tej płyty, no chyba że takim, dla którego Santana zaczął się od Supernatural"…

Najsłabszym fragmentem tej płyty jest Naima" zagrana przez Johna McLaughlina. Reszta to ściana dźwięków perkusyjnych i gitarowych przyprawiona organami Larry Younga.

Nigdy wcześniej ani później gitara Santany nie miała takiego wsparcia rytmicznego – chyba nigdzie więcej nie zagrali na jednej płycie Cobham, Peraza, Don Alias i Jan Hammer (nietypowo dla siebie na perkusji).

Ta płyta to prawdziwy, najlepszy Santana. To najbardziej jazzowy Santana i najbardziej rockowy John McLaughlin. To jedna z tych płyt, których nie wypada nie mieć na półce. A jak się komuś spodoba, to może jeszcze poszukać doskonałej płyty nagranej rok wcześniej – Carlos Santana & Buddy Miles – Live!". Materiał z Love Devotion Surrender" wraz z muzyką z płyty Iluminations" z 1974 roku, którą Santana nagrał z Alice Coltrane posłużył Bilowi Laswellowi do stworzenia Divine Light", ale to już materiał na inny wieczór…

Carlos Santana & Mahavishnu John McLaughlin
Love Devotion Surrender
Format: CD
Wytwórnia: Sony Japan
Numer: SRCS 9179 Master Sound