07 sierpnia 2010

Tethered Moon (Kikuchi/Peacock/Motian) - Tethered Moon Play Kurt Weill

To płyta przede wszystkim japońskiego pianisty Masabumi Kikuchi. I to jest jej największa wada – niewykorzystane możliwości jednej z najlepszych, a na pewno najdelikatniejszej sekcji rytmicznej współczesnego jazzu – Gary Peacocka i Paul Motiana.

Kikuchi jest klasycznym dekonstruktorem. Jego specjalność to coś w rodzaju muzycznej gry w bierki. Na swój warsztat bierze znane tematy i usuwa z nich kolejne dźwięki. W efekcie procesu twórczego dźwięków pozostaje niewiele, ale cała pierwotna konstrukcja trzyma się ciągle w całości nie tracąc wiele ze swojego pierwotnego charakteru. To coś w rodzaju nieustających zawodów ze słuchaczami – jak mało trzeba zagrać, żeby ciągle pozostawić istotę kompozycji i dać wszystkim możliwość rozpoznania źródła inspiracji.

Pieśni Kurta Weilla i Bertholta Brechta stanowią doskonałe tworzywo do tego rodzaju twórczej akcji. Są przez wielu rozpoznawalne, posiadając jednocześnie znane i proste melodie oraz niebanalne harmonie.

Płyta nagrana w 1994 roku w Power Station w Nowym Jorku i pierwotnie wydana przez japoński Polydor jedynie lokalnie. Kilka lat temu za sprawą zremasterowanej reedycji Winter & Winter, w odświeżonej szacie graficznej i owym niekoniecznie praktycznym, ale na pewno konstrukcyjnie ciekawym pudełku trafiła na rynek europejski.

Tej muzyki nie da się słuchać gdzieś w tle, przy okazji. Odarte z melodii kompozycje wymagają uwagi. Jeśli wyciągnie się do nich rękę, wciągną na długo. To rodzaj wycieczki do labiryntu. Zawsze chce się zobaczyć co jest za kolejnym zakrętem. I tak od początku do końca każdego utworu. Właśnie ta swoista nieprzewidywalność ścieżki, którą podąża Kikuchi, jednocześnie nie gubiąc porządku i stylu, czyni cały projekt interesującym i nowatorskim spojrzeniem na przedstawione kompozycje.

Dyskografię tego interesującego i ciągle poszukującego czegoś nowego pianisty znam dość wybiórczo. Wciąż moją ulubioną płytą Masabumi Kikuchi pozostanie solowy i niezwykle osobisty After Hours. Gdybym mógł coś u niego zamówić – chciałbym posłuchać jego wizji kompozycji Theloniousa Monka.

Tethered Moon (Kikuchi/Peacock/Motian)
Tethered Moon Play Kurt Weill
Format: CD
Wytwórnia: Winter & Winter / Polydor
Numer: 919076-2

06 sierpnia 2010

Gonzalo Rubalcaba Trio - Live At The Munchner Klaviersommer 1994

Gonzalo Rubalcaba to doskonały technicznie pianista, który w ciągu ostatnich 20 lat próbował właściwie wszystkiego. Zbliżał się do stylu i biegłości technicznej Arta Tatuma, melodyki Oscara Petersona, czerpał inspirację ze swoich kubańskich korzeni, nawiązywał do dokonań Cecila Taylora, czy stylistycznej poprawności Wyntona Marsalisa. Grywał także na elektrycznym fortepianie Fendera w zespole Ala DiMeoli.

Dzisiejszy dysk DVD, to zapis koncertu z 1994 roku z Monachium. Zestaw muzyków jest dość niezwykły. Julio Barreto to perkusista grający raczej w kubańskich zespołach salsę niż program obejmujący standardy ery bebopu. Ron Carter, to klasyk, być może różnica pokoleń może budzić odrobinę niepokoju, jednak to całkiem nieuzasadnione biorąc pod uwagę nieco późniejszą współpracę Rubalcaby z Charlie Hadenem (łącznie z doskonałą pozycją z cyklu Montreal Tapes).

Sam Rubalcaba gra tutaj dużo jak na siebie. Nie jest to gra łatwa, choć wciągająca. Nie jest to pozerska wirtuozeria, a twórcze użycie perfekcyjnej techniki do osiągnięcia jasno sprecyzowanego celu twórczego. Nie usiłuje zagrać melodii tak, jak zostały pierwotnie skomponowane. Wybierając Autumn Leaves, Donnę Lee, czy I Remember Clifford, trzeba zmierzyć się z wieloma nagraniami znanymi publiczności na sali koncertowej. Niełatwo mieć własne spojrzenie na takie ograne tematy. To zwykle lepiej wychodzi muzykom z dużym dorobkiem, takim, którzy nagrywają na luzie, nic już światu nie muszą udowadniać.

Gonzalo Rubalcaba ma swoje własne, niebanalne spojrzenie na standardy. W każdym z utworów pozostawia gdzieś w tle nienaruszony harmonicznie temat. To jednak tylko tło dla improwizacji i twórczych poszukiwań.

Rubalcaba niezależnie od tego, co i w jakim tempie gra, niezwykle miękko traktuje klawiaturę, potrafi swingować, jak w Autumn Leaves. Jeśli tego wymaga koncepcja, nawet grając free – jak w Hot House jego wirtuozerska technika pozwala tworzyć miękkie, okrągłe akordy zlewające się w płynną, spójną muzyczną magmę. W ten sposób powstaje coś pomiędzy melodyką Oscara Petersona i techniczną wirtuozerią Arta Tatuma.

Julio Barreto gra niespodziewanie poprawnie i stylowo, choć zdecydowanie pozostaje na drugim planie. Jego gra na blachach jest nieco za ostra, jednak to pięta achillesowa wielu perkusistów, a może też kwestia realizacji technicznej nagrania.

Ron Carter, jak rasowy muzyk sesyjny, trzyma rytm, za którym podąża Barreto. Jednak kiedy gra solo, pokazuje ten swoisty dystans do materii muzycznej, którego brak odrobinę u samego Rubalcaby. W jego grze słychać, że w tych znanych tematach próbował już wszystkiego i mimo tego, że zapewne schematy improwizacji były przygotowane wcześniej, pojawiają się elementy niespodziewane, tak jakby reakcja publiczności, lub jakiś przebłysk geniuszu prowadził go na niezbadane wcześniej terytoria. Jego wstęp do A Night In Tunisia należy do najlepszych momentów całego koncertu.

Muzycy pozostają skupieni. Tego wymaga zarówno koncepcja artystyczna, jak i konieczność podążania sekcji za improwizacjami pianisty. Może również to okazjonalny charakter składu zespołu powoduje, że sam Ron Carter czasem kątem oka zagląda w nuty. Każdy z nich wyraźnie rozluźnia się we fragmentach granych solo, kiedy nie trzeba spoglądać na kolegów. Być może właśnie owej szczególnej synergii wynikającej z lat wspólnego grania, charakterystycznej dla pianistów grających z sekcją rytmiczną (zespoły Jarreta, Petersona i wielu innych) zabrakło w tej konfiguracji. Muzycy wspólnie nagrali chyba tylko rok później jeden album - Diz.

Jednak mimo tych niedostatków, Rubalcaba pozostaje sobą, pianistą potrafiącym zadbać należycie o każdą nutę, kreować kilkoma akordami wciągająca bez reszty przestrzeń- jak w I Remember Clifford. Za kilka chwil może równie dobrze zalać publiczność potokami akordów – jak w Ah Leu Cha. Potrafi też wszystko, co można umieścić pomiędzy tymi skrajnościami. Jest mistrzem rozkładania materii muzycznej na drobne kawałeczki i ponownego jej składania w innym, znanym tylko sobie porządku. Potrafi powrócić do swoich muzycznych korzeni grając Woody’n You z odrobiną kubańskiej nonszalancji.

Podsumowując – to świetny Rubalcaba, jak zwykle perfekcyjny (no może poza swoją wizją Bacha wiolonczeli), choć nieco marnujący się tutaj, Ron Carter i trio, które niestety nie zagrało razem.

Gonzalo Rubalcaba Trio Featuring Ron Carter & Julio Barreto
Live At The Munchner Klaviersommer 1994
Format: DVD
Wytwórnia: LOFT / TDK
Numer: DVWW-JGRU

05 sierpnia 2010

Woody Guthrie, Cisco Houston, Sonny Terry - Woody, Cisco And Sonny: Woody Guthrie Legacy: My Dusty Road – Woody’s Roots

Wytwórnia Rounder wznowiła w 2009 roku szereg archiwalnych nagrań Woody Guthriego pod wspólnym tytułem Woody Guthrie Legacy. Mimo przedpotopowej jakości tych archiwalnych nagrań pochodzących z lat 1940-1950 producenci zrobili wiele dla poprawy ich brzmienia. Jest pewien rodzaj magii w nagraniach Woody Guthriego. To muzyka, której powinno słuchać się z czarnej płyty. Bez odpowiedniej porcji trzasków brzmi zbyt sterylnie. Owe analogowe nieprzewidziane dźwięki umieszczają muzykę we właściwej jej przestrzeni i czasie. W wydaniu Rounder trzaski pozostały w warstwie muzycznej, nie są związane z wadą współcześnie wytłoczonych płyt. Czy pozostawiono je celowo, czy nie dało się ich usunąć z oryginalnych, naruszonych przecież zębem czasu nagrań ? Nie wiem, ale jeśli to zabieg celowy – pomysł jest całkiem niezły.

Być może elementem tej magii jest uruchamiająca się w momencie startu płyty wyobraźnia. Moja generuje w tym momencie obraz ciasnego mieszkania, gdzieś w suterenie Greenwich Village. Jest rok 1960, może 1961. Dwudziestoletni, początkujący i mało znany śpiewak folkowy, już wtedy ze znaczącym wiele pseudonimem – Bob Dylan robi to samo z bardzo podobną płytą. Wtedy w swojej fascynacji poezją Woody Guthriego nie potrafił chyba jeszcze przewidzieć, że sam przerośnie swojego mistrza.

Tak zupełnie na marginesie – jeśli Bob Dylan nie dostanie literackiego Nobla, to będzie zupełna kompromitacja kapituły przyznającej tą nagrodę i podejmującej w ostatnich czasach raczej komercyjno – polityczne decyzje, a nie skupiającej się na rzeczywistych zasługach laureatów.

Dzisiejsza płyta to szczególne nagrania. To jedna z kilku płyt z tej serii zawierających nagrania z okolic 1944 roku, w których Guthrie gra razem z Sonnym Terry – wtedy jeszcze mało znanym mistrzem bluesowej harmonijki i Cisco Houstonem – niezwykle stylowym gitarzystą folkowym.

Dla wielu Amerykanów z całą pewnością te piosenki to kawałek ich własnej historii, wspomnienia z dzieciństwa i melodie słyszane często gdzieś w tle, pozostające częścią tła dźwiękowego głębokiej prowincji. To prawdziwe historie z życia małych miasteczek. Dla badaczy kultury to bez wątpienia ważny element układanki, która misternie złożona tworzy związek przyczynowo – skutkowy prowadzący eksplozji talentów i popularności Boba Dylana, Bruce’a Springsteena, Neila Younga, Joan Baez, Joni Mitchell i wielu, wielu innych.

Dla każdego, kto nie zagłębiając się w historię, nie analizując źródeł i kulisów takich nagrań, to niepowtarzalna okazja do cofnięcia się w czasie i zajrzenia kuchennymi drzwiami do domów tysięcy amerykańskich farmerów. Ameryka pierwszej połowy dwudziestego wielu to przecież nie tylko wielkie miasta, swing i rozrywkowe orkiestry objazdowe odwiedzające miasta i miasteczka w nieustannej autobusowej epopei. To nie tylko początki elitarnego zawsze jazzu. Biała Ameryka tamtych czasów to także owe mała miasteczka i wioski. Jednym z takich miejsc jest Dulluth w Minnesocie – miejsce urodzenia Boba Dylana.

Historia fascynacji Dylana, datująca się jeszcze z czasów jego pobytu na uniwersytecie w Minnesocie, a później kontynuowanej w Greenwich, poezją Woody Guthriego i jego odwiedzin u chorego mistrza w szpitalu obrosła już dziś legendą. Czasy były trochę inne, dziś byłyby to nośne historie dla plotkarskiej prasy. Długie rozmowy z chorym Guthriem przebywającym w szpitalu psychiatrycznym z pewnością były dla młodego Dylana inspiracją do znalezienia własnej tożsamości artystycznej, której mimo wielu zmian w warstwie muzycznej, pozostaje wierny do dziś.

Świadomość, że podobne do dzisiejszego krążka płyty z serii American Folk Music dwudziestoletni Dylan, jak wieści często powtarzana historia, zwyczajnie ukradł z domu jednego ze swoich przyjaciół w Minnesocie, dodaje tej specyficznej magii analogowym wydanym przez Rounder reedycjom wczesnych nagrań Woodiego Guthrie.

Dzisiejsza płyta jest dość nietypowa w dorobku muzycznym Guthriego. Zawiera w większości adaptacje tradycyjnych melodii i tekstów, a nie własne teksty lidera. Sonny Terry gra niewiele, jest obecny tam, gdzie trzeba, można już usłyszeć przedsmak tych wszystkich wspaniałych duetów w Brownie McGhee, które powstaną niedługo. Ma już swój dźwięk, a że potrafi więcej – dowodzi zamykające płytę nagranie Sonny’s Flight.

To płyta historyczna, tak jak wszystko, co nagrał Woody Guthrie. Może to nie jest jego najważniejsza płyta. Te najważniejsze zawierają jego własne utwory.

Muzycznie płyta poprawna. Niełatwa do oceny. Jeśli nie uwzględniać kontekstu kulturowego – średnia. Patrząc z perspektywy dokumentalnej, ważna i warta posłuchania. Poprzez udział Sonny Terrego i Cisco Houstona – bogatsza muzycznie. Być może tą, albo jeszcze kilka innych płyt Woodiego Guthrie każdy powinien mieć na półce. One pomagają zrozumieć Dylana i wielu innych artystów.

Woody Guthrie, Cisco Houston, Sonny Terry
Woody, Cisco & Sonny: Woody Guthrie Legacy: My Dusty Road – Woody’s Roots
Format: LP
Wytwórnia: Stinson / Rounder
Numer: 011661116610

04 sierpnia 2010

Stanley Jordan Trio - New Morning: The Paris Concert

Stanley Jordan to nie tylko muzyk, to człowiek estrady. Z jednej strony na scenie zawsze szalenie skupiony, czego wymaga jego niezwykła technika gry, z drugiej strony grający dla ludzi, łatwo nawiązujący kontakt z publicznością. Jego muzyka jest zdecydowanie najlepsza na żywo. Ostatnio nie przyjeżdża często do Europy. W Polsce był chyba tylko raz, na pamiętanym do dziś przez słuchaczy fantastycznym koncercie na Jazz Jamboree w 1990 roku.

Jest jednak dostępnych kilka rejestracji wideo, w tym najnowsza – pochodzący z lipca 2007 roku zapis koncertu z klubu New Morning w Paryżu.

Program koncertu jest w założeniach niezmienny od wielu lat. To jazzowe standardy z wyraźną i przebojową linią melodyczną w szybkich tempach dających okazję do pokazania fenomenalnej techniki temu niezwykłemu gitarzyście.

Stanley Jordan w swojej grze często niebezpiecznie zbliża się do granicy oddzielającej muzykę od fascynacji wyłącznie techniką gitarową. Mam tu na myśli pokazy w stylu – zobaczcie jaki jestem szybki – nikt tak nie potrafi. Stanley Jordan rzeczywiście jest niesłychanie sprawnym gitarzystą, być może tym jedynym i najszybszym na świecie. Jednak z upływem lat to nie ta szybkość staje się w jego muzyce najważniejsza, choć niewątpliwie jest wirtuozem gitary i wynalazcą wielu technik jej użycia. Swoją edukację muzyczną zaczynał od fortepianu i ostatnio coraz więcej gra właśnie na fortepianie.

Na pierwszych płytach solowych z lat osiemdziesiątych i we wczesnych nagraniach koncertowych to właśnie wirtuozerska technika była dla Jordana najważniejsza. Teraz jest już trochę inaczej. Dalej pozostał prawdopodobnie najsprawniejszym technicznie wirtuozem tappingu, grającym kilka linii jednocześnie na gitarze, lub jednocześnie na 2 gitarach. Jednak jego koncerty są coraz bardziej dojrzałe i coraz ważniejsza jest w nich niezwykła muzyka.

Jordan od lat gra koncerty w trio z perkusją i kontrabasem. Na koncercie w Paryżu towarzyszył mu grający w zespole od początku kariery lidera Charnett Moffett na kontrabasie i nowy w zespole perkusista – David Haynes. Ten drugi zajął miejsce przez wiele lat okupowane przez Kenwooda Dennarda i to raczej nie jest dobra zmiana. Dennard grał bardziej rockowo, ostrzej i dynamiczniej, tworząc z Charnettem Moffettem świetną sekcję. Gra Davida Haynesa jest zbyt miękka, słychać w niej odrobinę niepewności. Puls perkusji podąża raczej za kontrabasem, a za Moffettem nadążyć trudno, nie w związku z nierównomiernością jego gry, ale tendencją do komplikowania rytmu. W grze Haynesa nie słychać rockowego pulsu, właściwego wsparcia dla improwizacji lidera. Taki sposób gry na perkusji byłby właściwszy dla tria z fortepianem, niż dla często dynamicznych improwizacji Jordana.

Nowym elementem jest gra Stanleya Jordana na fortepianie. W partiach solowych to niezły, choć nie wybitny mainstreamowy pianista. Kiedy jednak gra jedną ręką na fortepianie, a drugą jednocześnie na gitarze, to zupełnie inna kategoria. Nikt inny chyba tego nie potrafi. Jordanowi w zasadzie nie robi różnicy, potrafi zagrać prawą ręką linię melodyczną na klawiaturze, jednocześnie harmonizując na gitarze lewą, lub odwrotnie – zagrać solo prawą ręką na gryfie gitary akompaniując sobie lewą ręką w niskich rejestrach fortepianu.

Tak więc jeśli można się do czegoś przyczepić, to perkusista nieco nie pasuje do koncepcji muzycznej. Reszta to świetna muzyka. Nie jest to może wielka sztuka, ale nie każde nagranie musi być najważniejsze na świecie, historyczne i genialne. Ten koncert przynosi prawie 2 godziny przyjemności i podziwu dla muzykalności lidera. Mały paryski klub, zasłuchana i skupiona publiczność. Mam wrażenie, że częściowo zaskoczona i zupełnie nieprzygotowana na to co zobaczy i usłyszy. W grze Jordana nie ma żadnego oszustwa, elektroniki, każdy dźwięk powstaje na estradzie, wydobywany jest bezpośrednio z gitary, bez udziału skomplikowanej elektroniki. Momentami trudno w to uwierzyć, ale tak jest właściwie u Jordana od zawsze. Świetny obraz HD, realizacja skupiona na pokazywaniu bliskich planów instrumentów i rąk muzyków pewnie jest niezwykłym materiałem do analizy techniki gry dla wielu gitarzystów. Ale to nie tylko technika przyciąga na koncerty Jordana fanów jego muzyki. Ci którzy widzieli jego koncert na Jazz Jamboree w Warszawie, lub mieli okazję zobaczyć go na żywo na jakiejś innej scenie, wiedzą, że to dużo więcej niż wirtuozeria.

Stanley Jordan od lat nie nagrał ciekawej płyty studyjnej. Pewnie skupia się na działalności koncertowej i badaniach naukowych w dziedzinie muzyki komputerowej i percepcji muzyki przez człowieka. O jego koncertach w amerykańskich campusach uniwersyteckich krążą legendy. Jak gra dla studentów – nie wiem. Jednak w Paryżu zagrał świetny koncert.

Charnett Moffett to świetny basista. Grając na małym kontrabasie traktuje swój instrument jak gitarę basową. Potrafi oczywiście zagrać klasyczny jazzowy podkład rytmiczny. Kiedy jednak trzeba, gra rockowe rytmy technikami znanymi gitarzystom basowym. Uderza struny kciukiem, często gra rytm prawą ręką na otwartych strunach. Potrafi też grać smyczkiem imitując dźwięk przesterowanej gitary lub uderzając smyczkiem w struny tworzyć brzmienia o arabskich korzeniach.

A lider ? Czy istnieje jakikolwiek inny jazzowy gitarzysta potrafiący czerpać inspiracje z tak wielu różnych tradycji muzycznych nie gubiąc spójności przekazu ? Moim zdaniem nie. To potrafi tylko Stanley Jordan. Na jednym koncercie w Paryżu zagrał kompozycje Milesa Davisa, Johna Coltrane’a, amerykańskie przeboje jazzowe z tzw. Songbooków, Mozarta, Bele Bartoka, Beatlesów, Horace Silvera. A przecież jeszcze do niedawna na bis zwykle dokładał Stairway To Heaven grając solo na gitarze jednocześnie linie gitary Jimmy Page'a, basu Jonesa i perkusji Bonhama. Niewiarygodne? Można to zobaczyć na przykład na znanym DVD z Montrealu.

I to wszystko bez komputerów i elektroniki. Tu i teraz na scenie. Dla garstki szczęśliwców na żywo. Dla reszty w wersji HD.

Stanley Jordan Trio
New Morning: The Paris Concert
Format: Blue-Ray
Wytwórnia: Inakustik
Numer: 7466-1 BD

01 sierpnia 2010

Dire Straits - Love Over Gold

Cóż można napisać o takiej płycie ? Jeden z ważniejszych zespołów lat osiemdziesiątych osiągający szczyty swoich możliwości. Właściwie ten jedyny raz zespół stanowi monolit. Doskonałe kompozycje, świetna gra wszystkich muzyków, gościnnie grający Mike Manieri. Spójność stylistyczna, ambitne brzmienie, bez oglądania się na to, czy to się sprawdzi na listach przebojów. To zwyczajnie najlepsza płyta Dire Straits, no chyba że ktoś lubi popowe przeboje w rodzaju Brothers In Arms…

W sumie to zapewne taka płyta, która znajduje miejsce w niejednym zbiorze melomana niezależnie od jego muzycznych zainteresowań. Każdy zna muzykę z tej płyty, wielu zna tą płytę na pamięć.

Dlaczego akurat dziś przyszła pora na Love Over Gold ? W moim zbiorze pojawiło się nowe wydanie. To 180 gramowa płyta winylowa z materiałem poddanym procesowi ponownego miksowania i masteringu przez samego Bernie Grundmana. Jak głosi dumnie opis na okładce, miks został przeprowadzony przy użyciu oryginalnych analogowych taśm matek.

W każdym utworze słychać ingerencję w materiał źródłowy, jest ona znaczna, ale nie ma żadnej zmiany, którą można uznać za nietrafioną. Zmian jest wiele, jednak myślą przewodnią nowego miksu było chyba uwypuklenie partii syntezatorów Alana Clarka. To dobra decyzja, brzmienie tych instrumentów wytrzymało próbę czasu, co trudno powiedzieć o wielu brzmiących dziś plastikowo i tandetnie instrumentach z czasu powstania płyty. W porównaniu z nowym wydaniem winylowym, pierwsze wydanie (wersja UK) i wydanie na CD (zwykłe katalogowe i zremasterowane przez Warnera) są jakby puste w środku, mniej uporządkowane. Słabiej słyszalne partie syntezatorów, których zadaniem jest wypełnienie przestrzeni między partiami gitary w starszych wydaniach tworzą pustkę, która co prawda buduje nastrój, jednak przy bardziej skupionym odsłuchu trochę przeszkadza. Zawsze wydawało mi się, że te miejsca, w których co prawda słychać było syntezatory, ale w bardzo odległym planie, miały brzmieć inaczej. A może to dzisiejsza siła sugestii nowego wydania ?

To tak naprawdę nieważne, jeśli nowe wydanie sprawi więcej przyjemności, jest bogatsze brzmieniowo, bardziej zwarte i lepsze dynamicznie, to oznacza, że warto kupić kolejną wersję. Najwięcej zyskał otwierający pierwszą stronę Telegraph Road. Dodatkowo, wreszcie można usłyszeć, czemu miał służyć udział Mike Mainieriego w Private Investigations i Love Over Gold. Wreszcie marimba jest marimbą, a nie tanią elektroniczną imitacją.

Dire Straits
Love Over Gold
Format: LP
Wytwórnia: Vertigo/Mercury/Warner
Numer: 1-47772 (K1)