14 sierpnia 2010

Pat Metheny Group - The Way Up - Live

Dlaczego ta płyta akurat dzisiaj ? Nie jestem jakimś szczególnym fanem Pat Metheny Group. To znaczy nie mam nic do Pata Metheny. Inne projekty uważam za dobre, a niektóre za wręcz rewelacyjne. Pisałem o tym przy okazji relacji z niedawnego koncertu Pat Metheny Group w Warszawie:


O dzisiejszej płycie leżącej sobie spokojnie na półce przypomniałem sobie kilka dni temu kupując bilet na koncert Makoto Ozone, który odbędzie się już za dwa dni w Palladium w Warszawie. Co łączy Pata Metheny Group z 2005 roku z Korei z Makoto Ozone w Warszawie grającym Chopina ? To dość w sumie proste – gościnny udział w obu projektach genialnego moim zdaniem, choć ciągle pozostającego w cieniu innych muzyków, mistrza harmonijki ustnej Gregoire Mareta. Czemu ten wybitny muzyk nie nagrywa płyt solowych ? Być może taka natura instrumentu, choć Toots Thielemans potrafi…

U Pata Metheny Gregoire Maret gra również na gitarze, instrumentach perkusyjnych, gitarze basowej a nawet na wibrafonie.

A dzisiejsza płyta ? To same zagadki – wydawnictwo z całą pewnością oficjalne. Dlaczego więc z trwającej pół roku trasy wybrano koncert z Seulu ? Niewątpliwie, mimo deklaracji w wywiadzie będącym dodatkiem do płyty, samego Pata, w czasie tej trasy były miejsca z lepiej reagującą publicznością. A to przecież zawsze wyzwala w muzykach dodatkową energię i inwencję improwizacyjną. Mimo braku reakcji publiczności – przynajmniej według prezentacji na płycie, sam koncert nie jest taki zły. Mało tu ogranych chwytów pod publiczkę i jałowego grania na okrągło muzyki nadającej się do windy lub supermarketu a nie na ambitny projekt jazzowy.

W składzie jest całkiem niezły Cuong Vu, choć nie gra wiele i raczej konwencjonalnym brzmieniem przypominającym momentami Freddie Hubbarda. A to dość niezwykłe jak na tego trębacza poszukującego raczej nietypowych, elektronicznie modyfikowanych brzmień. Jest wspomniany już Gregoire Maret. I sam lider – jakby nieco bardziej wyluzowany niż zwykle, sprawiający wrażenie, że lepiej czuje się w dłuższych formach pozwalających na więcej swobody improwizacyjnej. Cały godzinny set składa się z 4 nienazwanych w jakiś szczególny sposób fragmentów.

W sumie więc to jedna z lepszych płyt Pat Metheny Group. Każdy z członków zespołu ma swoją chwilę, a lider improwizuje więcej niż na płytach studyjnych (mam na myśli te z Pat Metheny Group). Nadal jednak wolę inne projekty Pata Metheny.

Ta płyta jest tak dobra, że zaczynam mieć do realizatorów pretensję, że z całego, trwającego pewnie, jak zwykle u Pata 2-3 godziny koncertu, zaprezentowali tylko 68 minut muzyki. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że można było lepiej i ciekawiej. Tematy zaczynają się leniwie, krążąc wokół kulminacyjnych improwizacji, a te, kiedy już się zaczynają i katapultują muzyków na zdecydowanie wyższy poziom, nagle kończą się mimo braku ograniczenia formą kompozycji. A tak … już, już ma być fajnie i znowu napięcie opada i kilka minut trwa brzdąkanie przygotowujące na następne solo. A przecież samego lidera o brak inwencji podejrzewać raczej nie wypada. Jeśli każda z solówek potrwałaby 15 minut, a nie 2, to byłaby doskonała, wybitna płyta, a tak jest tylko dobra, co jak na Pat Metheny Group i tak jest komplementem.

A Blue-Ray – jak to HD – dźwięk akceptowalny, na szczęście jest dwukanałowy bezstratny PCM. Obraz jest wysokiej jakości, zarejestrowany około 20 kamerami, a przynajmniej tyle różnych ujęć pojawia się na ekranie. Każdego z muzyków możemy obejrzeć z kilku, czasem bardzo nietypowych perspektyw. Nagranie pochodzi z koncertu, choć tego ani nie widać, ani nie słychać. Na całym filmie właściwie nie ma ani jednego ujęcia publiczności.

Nawet siedząc w pierwszym rzędzie w kameralnej sali nie zobaczy się tak wiele jak na tej płycie. Czy to muzyce potrzebne – chyba nie, ale nie przeszkadza.

Pat Metheny Group
The Way Up - Live
Format: Blue-Ray
Wytwórnia: Eagle Vision
Numer: 5051300500177

13 sierpnia 2010

Rhoda Scott - Ballades No. 2

Rhoda Scott nie jest w Polsce jakoś szczególnie popularna. Urodzona i wykształcona w USA artystka od ponad 40 lat mieszka we Francji. Wydała całe mnóstwo płyt, sam mam około 20, reszty poszukuję, a nie jest to łatwe, w szczególności wczesne wydania nie są często spotykane na rynku. Nic też nie wiadomo o ewentualnych pomysłach na wznowienia. Rhoda Scott rozpoczynała swoją edukacje muzyczną, jako córka pastora w kościele grając na organach, później przeszła formalną ścieżkę klasycznej edukacji muzycznej na fortepianie. Gra na organach Hammonda. Czasem też śpiewa chropowatym i zadziornym głosem przypominającym nieco Ninę Simone. Wiele płyt nagrała solo, na innych towarzyszy jej skromna sekcja rytmiczna.

Tak jest też na dzisiejszej płycie – artystce towarzyszy mało mi znany perkusista Michael Silva. Rhoda Scott jak zwykle gra oszczędnie, pozwalając delektować się barwą instrumentu. Jest mistrzynią nastrojowych ballad, a organy Hammonda dobrze realizują się w takim repertuarze. Dziwi mnie to, że ten instrument raczej częściej jest wykorzystywany jako budulec rytmicznej podstawy utworów. Tak było w wielu nagraniach Jimmy Smitha, który jest najważniejszy dla tego instrumentu w jazzie. Tak też grają Jack McDuff, Lonnie Liston Smith, czy nieco młodszy Joey DeFrancesco. Choć wszyscy oni potrafią inaczej. Jednym z najciekawszych wydarzeń związanych z organami Hammonda był niezwykły koncert, na który trafiłem kiedyś przypadkiem w Londynie u Ronniego Scotta. Otóż w drodze na inny koncert do innego klubu, na który ostatecznie nie dotarłem postanowiłem na chwilę wpaść do Ronnie Scott’s, tak zwyczajnie, żeby zobaczyć co się dzieje. Dziś już nie pamiętam, jaki to był dzień tygodnia, od tego momentu minęło jakieś 15 lat. Musiał być to jednak jakiś dzień w środku tygodnia, bo idąc tam nie obawiałem się o brak miejsc. Kiedy wszedłem zobaczyłem na scenie 3 ustawione trzy organy Hammonda. Jakoś nie było kogo zapytać co się będzie działo… Po jakiejś pół godzinie oczekiwania, przy wcale nie do końca wypełnionej sali pojawili się muzycy: Jimmy Smith, Lonnie Liston Smith i Jack McDuff… Koncert trwał do rana i mam wrażenie, że był raczej próbą zespołu, muzycy rozmawiali z publicznością, kiedy na zmianę robili sobie przerwy, siadali przy stolikach, grali właściwie bez przerwy kilka godzin. Takie rzeczy to chyba najbliżej w Ronnie Scott’s…

Wracając do Rhody Scott … Ona traktuje swój instrument niezwykle delikatnie, chciałoby się powiedzieć, że kobieco, wykorzystując nie tylko barwę, ale przede wszystkim możliwości techniczne długiego wybrzmienia i utrzymywania dźwięków w zasadzie bez końca, dokładając kolejne, tworząc w ten sposób niezwykłe polifonie.

Dzisiejsza płyta zawiera typowy dla artystki repertuar, będący mieszanką amerykańskich i francuskich melodii oraz kompozycji własnych, które już wtedy (płyta pochodzi z okolic 1975 roku) brzmiały raczej bardziej francusko.

Płytę otwiera My Funny Valentine. Dalej po stronie amerykańskiej mamy Moonlight Serenade, Stormy Weather i Lover Man. Francuska nuta to Un Jour Tu Verras i kompozycje własne artystki. W grze Rhody Scott, niezależnie od repertuaru mieszają się blues z klasycznym, osadzonym w europejskiej tradycji muzycznej frazowaniem wynikającym zapewne z lat ćwiczeń i edukacji fortepianowej. Co bierze górę – to zależy od utworu i od składu towarzyszących muzyków. W jednej z moim zdaniem najlepszych płyt - Rhoda Scott + Kenny Clarke - Jazz In Paris nagranej w 1977 roku z perkusistą Kenny Clarke muzyka jest zdecydowanie amerykańska. Z kolei solowa realizacja Alone to już zupełnie europejska stylistyka.

Wadą płyty jest niestety bardzo słaba jakość realizacji. Organy Hammonda wymagają dobrego inżyniera i dobrej jakości nagrania. Wymagają klarowności i dokładności pozwalającej wyłowić i oddzielić od siebie dźwięki.

Muzycznie lepsza jest druga strona płyty. Interpretacje My Ship i Lover Man są płynne i uporządkowane. Otwierająca płytę My Funny Valentine zagrana została jakby bez koncepcji, stanowiąc być może szkic, lub wprawkę, jest poszukiwaniem istoty kompozycji, a nie jej odnalezieniem. Mimo tego, że ten standard wydaje się być idealny dla Hammonda. Jego wykonanie sprawia wrażenie bałaganiarskiego przeskakiwania między różnymi pomysłami na jego wykonanie. To coś w rodzaju roboczego szkicu, nieudanego podejścia, które mogło trafić na rozszerzone wydanie zawierające odrzuty z sesji, a nie otwierać płytę.

Są lepsze płyty Rhody Scott. Ta dzisiejsza to raczej pozycja dla zadeklarowanego fana artystki i kolekcjonera. To także część trzypłytowego cyklu ballad nagranych w krótkim czasie. Ja się do fanów zaliczam, a początkującym słuchaczom chcącym bliżej poznać tą niezwykłą artystkę poleciłbym raczej wymienione wcześniej nagrania z Kenny Clarke, albumy Encore, Encore, Encore…, Alone, czy nagrania z koncertu w paryskiej Olimpii z 1971 roku.

Swoją drogą nagrywanie takich płyt jak dzisiejsza w czasie szczytowej popularności we Francji i właściwie na całym świecie hałaśliwego, czasem bez potrzeby nadmiernie hałaśliwego, jazz rocka, w czasach, kiedy najwięksi styliści mainstreamu zeszli nieco do podziemia lub próbowali dopasować się do mody na fusion musiało być niesłychanie trudną komercyjnie decyzją. Cóż – po wielu zespołach tamtego nurtu nie ma dziś śladu, a płyty Rhody Scott z lat siedemdziesiątych są ciągle tak samo dobre…

Warto wiedzieć, że organy Hammonda to nie tylko Jimmy Smith i sample z nagrań Ronniego Listona, czy Jack McDuffa używane często w dzisiejszych nagraniach klubowych. Gdyby Beethoven skomponował sonaty na organy Hammonda (a to mogłoby być ciekawe), z pewnością wybrałby na pierwszego wykonawcę właśnie Rhodę Scott.

Rhoda Scott
Ballades No. 2
Format: LP
Wytwórnia: Barclay
Numer: 80575

12 sierpnia 2010

Bela Fleck & The Flecktones - Jingle All The Way

Mało jest płyt z tradycyjnie świątecznymi, bożonarodzeniowymi melodiami, których można słuchać przez cały rok. Skomasowana inwazja symboliki świątecznej w grudniu większości z nas skutecznie na pozostałą część roku taką muzykę obrzydza. Większość muzycznej konfekcji świątecznej to już od czasów Franka Sinatry komercyjna tandeta skierowana do masowego odbiorcy.

Dzisiejsza płyta to jedna z tych nielicznych produkcji z choinką i prezentami na okładce, która sprawdza się przez okrągły rok. Czegoś takiego można się spodziewać po Bela Flecku. To przecież mistrz mieszania wszystkiego ze wszystkim. To pionier sięgania po inspiracje tam, gdzie nikt inny nie sięga. U innych nazywamy taki proces twórczy fusion, muzyką świata, nowoczesnym Etno, czy najzwyczajniej poszerzaniem horyzontów, lub chęcią wyróżnienia się z tłumu jakąś ciekawostką, której opis i historia pojawia się później w każdej recenzji płyty. The Flecktones od lat tworzą muzykę totalną, czerpiąc inspirację z każdego możliwego źródła nie z potrzeby komercyjnego uatrakcyjnienia produkcji, ale z chęci umieszczenia ciekawego brzmienia we własnym utworze. Owa totalność to także całkowity luz, zabawa i pozytywne emocje grupki przyjaciół tworzących zespół. To tworzy synergię w grupie, sprawiając, że The Flecktones nagrywają dużo lepsze płyty razem, niż każdy z muzyków zespołu osobno.

Tylko Bela Fleck mógł stworzyć wraz z zespołem coś takiego jak Jingle All The Way. Dla przypomnienia – lider The Flecktones, to artysta, który potrafi nagrywać kanon Bacha solo na banjo, bluegrass z Chickiem Corea, radzić sobie codziennie od wielu lat z ekstrawagancjami Future Mana i ciągle namawiać Victora Wootena do roli basisty w swoim zespole odciągając go od solowych projektów. Jego ulubionymi wokalistami w zespole są mongolscy gardłowi śpiewacy tuva.

W wykonaniu The Flecktones wszystkie najbardziej znane i ograne na wszystkie możliwe sposoby melodie świąteczne nabierają zupełnie nowego oblicza. Stają się zupełnie nieświąteczne, zdatne do słuchania o każdej porze roku. To produkt wielokulturowy, niezależny od lokalnej tradycji, niereligijny, jakże odległy od znanych schematów aranżacyjnych.

Mamy więc gardłową mongolską wokalizę w Jingle Bell. Mamy też bas Victora Wootena w Silent Night. To także wszechobecne gdzieś w tle i momentami pełniące rolę wirtuozerskiego instrumentu solowego, banjo lidera. Dostajemy również utrzymaną w stylistyce country wersję Sleigh Ride zagraną na banjo w tempie godnym rasowego hardrockowego gitarzysty udekorowaną unoszącym się gdzieś wysoko, z pozoru zupełnie poza głównym tematem saksofonem Jeffa Coffina. O Come All Ye Faithfull brzmi jak rosyjska melodia ludowa, a banjo Flecka imituje folkową bałałajkę. Fragment We Wish You A Merry Christmas to z kolei pokaz umiejętności gry na flecie Jeffa Coffina. W wiązance popularnych melodii kończących pierwszą stronę płyty mamy też Future Mana grającego jak Pat Metheny, aby za chwilę dzięki własnej inwencji konstruktorskiej tego niezwykłego muzyka usłyszeć z jego instrumentu skrzypce, albo stylowy ton Wesa Montgomery. The Twelve Days Of Christmas to rodzaj bożonarodzeniowego free jazzu, takiej choinkowej, zbiorowej, niezwykle pogodnej improwizacji. The Christmas Song to długie melodyjne solo Wootena, a Dance Of The Sugar Plum Fairies Czajkowskiego to pokaz możliwości klarnetu basowego Jeffa Coffina. Have Yourself A Merry Little Christmas to już kompletny finałowy odlot – dalej od tradycji był chyba tylko Steve Vai grając Christmas Time Is Here. To wielki finał świetnej płyty, to swing, funk, free jazzowe solówki, country, bluegrass, folklor świata i wszystko co da zmieścić się w kilkuminutowej kolędzie.

I to wszystko trzyma się razem, nie robiąc wrażenia składanki popularnych piosenek, tak jak wiele świątecznych płyt. To spójny stylistycznie album. Wzorowy przykład synergii wielkich osobowości doskonale bawiących się wspólnym muzykowaniem. Wszystko w dodatku niesłychanie pogodne, sympatyczne, bez zbędnego patosu, dalekie od utartych schematów. To nie muzyczny żart, a solidnie zrobiona interpretacja, własna wizja znanych utworów. Kupujcie teraz – może gdzieś trafi się zdecydowanie posezonowa wyprzedaż!

Bela Fleck & The Flecktones
Jingle All The Way
Format: LP
Wytwórnia: Rounder
Numer: 011661063617

11 sierpnia 2010

Larry Coryell - Live In Chicago

To bardzo dziwne wydawnictwo. Taki oryginalny bootleg. Płyta produkowana metodą garażową. Nośnik - to płyta nagrywalna CDR nagrana na kompuerze. Okładka drukowana na drukarce atramentowej. Zamiast nadruku na samej płycie mamy naklejkę też wydrukowaną na drukarce. Płyta nie ma nawet numeru katalogowego. Zadziwiająco dobra jak na taka produkcję jest jakość dźwięku pochodzącego z klubowego koncertu w Chicago z 2001 roku. Płyta nie jest jednak zdecydowanie wydawnictwem pirackim. Jest oficjalnym wydawnictwem sygnowanym przez Coryella. Nie wiem, czy jest dostępna w sklepach. Być może można ją kupić jedynie na koncertach artysty. Właśnie na jednym z nich kilka lat temu ją kupiłem. Taka forma sprzedaży pozwala mieć pewność, że to nie jest wydawnictwo pirackie. Satysfakcja gwarantowana i to w potrójnej dawce - świetny koncert na żywo, dobra płyta na wynos i jeszcze w dodatku możliwość obcowania z unikalnym wydawnictwem, którego nie można nigdzie indziej kupić.

Płyta jest utrzymana w dobrze znanym od lat, subtelnym, unikalnym i ciekawym stylu Larry’ego Coryella. W Amazonie jest ciekawe narzędzie marketingowe - jeśli wybierzemy płytę jakiegoś artysty, to można podejrzeć, jakie inne płyty kupują najczęściej Klienci, którzy zainteresowali się konkretna pozycją. Nigdy nie wiem, ile w tym prawdziwej statystyki, a ile marketingu. Myślę, że w przypadku Coryella pojawiłyby się płyty takich gigantów gitary jak Les Paul, Grant Green, Jim Hall, Joe Pass, Kenny Burrell i Pat Martino. Krótki test intuicji: Amazon pokazuje Johna McLaughlina i Jeffa Becka. To chyba niekoniecznie stylistycznie podobne, ale w sumie trafione wybory.

Nagrania dobrze oddają atmosferę koncertów gitarzysty. Widziałem ich kilka i choć były bardzo różne - zespół ma szeroki repertuar i pewnie co wieczór gra coś innego, to koncerty bardzo przypominają doskonałą muzykę z płyty. A tutaj pojawia się kilka naprawdę ciekawych i niezwykle nieoczekiwanych momentów. Na rozgrzewkę mamy doskonałą interpretację jednego z moich ulubionych standardów - Autumn Leaves. To utwór lubiany przez gitarzystów. Pozwala pokazać wszystko, co najlepsze zarówno subtelnym technikom, jak Jim Hall, jak i odrobinę młodzieńczej fantazji - na przykład w wykonaniu Birelli Lagrene. Jednak moje ulubione wykonanie gitarowe to chyba brawurowo zagrane przez Stanleya Jordana na płycie Live In New York.

Później mamy jeden z najczęściej granych przez Coryella utworów - Black Orpheus Luisa Bonfy. Tym razem końcowy fragment utworu przypomina Stairway To Heaven - muzyczny żart, czy próba skojarzenia zupełnie różnych światów? Na koncercie wywołuje burzę oklasków. Na płycie brzmi równie rewelacyjnie. Ciekawie wypadają również Something i Love Is Here To Stay.

Akompaniament towarzyszących muzyków - Paula Wertico i Larry Graya dobrze wpisuje się w konwencję proponowaną przez lidera. Paul Wertico to wieloletni partner Coryella. Moim jednak zdaniem jego gra jest za ostra. Momentami subtelności artykulacji i brzmienie gitary znikają pod płaszczem metalicznego brzmienia perkusji. Może jednak to wina realizacji dźwiękowej nagrania? Na koncercie w takim samym składzie kilka lat temu miałem jednak takie samo wrażenie. O grze Larry Graya (bas) nie można właściwie nic powiedzieć - to znaczy, że w tej konfiguracji jest dobra. Bas w takiej muzyce powinien przecież stanowić niezauważalny podkład. Myślę, ze wymarzonym perkusistą dla Coryella byłby Paul Motian. Może kiedyś się uda?

Na razie na mojej prywatnej liście ulubionych płyt Coryella Live In Chicago jest na pierwszym miejscu wraz z fantastycznym duetem Larry Coryell - Philip Catherine z płyty Twin House.

Larry Coryell
Live In Chicago
Format: CD
Wytwórnia: Larry Coryell
Numer: Brak

10 sierpnia 2010

Harry Belafonte, Miriam Makeba - An Evening With Belafonte / Makeba

Harry Belafonte pomagając w karierze Miriam Makebie nie tylko zapraszał ją wielokrotnie do wspólnych występów (łącznie z tym zarejestrowanym na płycie z 1960 roku – Return To Carnegie Hall). Nagrał też z nią wspólnie sygnowaną płytę studyjną – An Evening With Belafonte / Makeba. Z pozoru to wspólna płyta. To co spaja w jedną jej muzyczną zawartość to warstwa językowa i zapewne tekstowa. Wspólne jest także polityczne przesłanie całości. Wspólnego muzykowania tutaj niewiele. Z 12 piosenek, tylko w dwu oboje śpiewają razem. Pozostałymi dziesięcioma podzielili się po połowie. Może dlatego, z ostrożności przed wprowadzeniem w błąd nabywców płycie nadano tytuł An Evening With Belafonte / Makeba, a nie Belafonte And Makeba.

W sumie powstał jednak projekt dość niezwykły, i wyjątkowy nie tylko pod względem muzycznym. To także wyraz solidarności Harrego Belafonte z wieloletnią walką Miriam Makeby o prawa czarnej ludności Afryki.

Płyta zawiera zarówno kompozycje Miriam Makeby, jak i Harrego Belafonte, inspirowane lub wzorowane na melodiach ludowych z różnych części Afryki. Wszystkie piosenki śpiewane są w różnych językach afrykańskich. Aranżacje i użyte w nagraniach instrumenty nie mają w sobie właściwie nic z klimatu Afryki. To typowe balladowe, oszczędne aranżacje na okrojoną orkiestrę, znane z innych nagrań Harrego Belafonte z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Trochę żal tych Afrykańskich klimatów oryginalnych melodii, choć i tak wydanie w USA w 1965 roku płyty w całości nagranej w zupełnie dla potencjalnych nabywców nieznanych językach musiało być jej skazaniem na egzystencję ciekawostki i fanaberii w dyskografii wielkiej w swoim czasie gwiazdy, jaką niewątpliwie był Harry Belafonte.

To było przecież na długo przed modą na world music. To był raczej projekt zaangażowany politycznie, niż próba przeszczepienia na grunt amerykańskiego rynku muzyki popularnej rytmów Afryki. Z drugiej strony, oprócz lakonicznego opisu każdego utworu na okładce płyty, z tekstów śpiewanych w egzotycznych językach zapewne większość słuchaczy tego przesłania nie odebrało.

Po co więc to wszystko? W sumie to nie musi mieć żadnego znaczenia. Wystarczy zapomnieć o tle politycznych i historii powstania płyty i skupić się na muzyce. A ta płynie z głośników z niewiarygodną płynnością sprawiającą, że zanim płyta się na dobre rozkręci już kończy się pierwsza strona i trzeba ją zmienić. Na stronie B jest podobnie. Szkoda, że to krótka, standardowa analogowa płyta. Można jej słuchać wiele razy bez znużenia. Poszczególne utwory są do siebie dość podobne, niezależnie od tego, czy partie wokalne należą do Harrego Belafonte, czy Miriam Makeby. Muzyka jest przyjemna, pogodna i optymistyczna. Jest też pełna ciekawych harmonii. Specyficzny, miękki głos Harrego Belafonte jest niezwykle charakterystyczny i jedyny w swoim rodzaju. Jeśli ktoś lubi ten głos, abstrakcyjne wokalizy w nieznanym języku jeszcze lepiej eksponują jego barwę uwalniając mózg od konieczności skupienia się na zrozumieniu tekstu. Głos Harrego Belafonte we wszystkich dobrych nagraniach zbliża się do cukierkowo – festiwalowego banału, nie przekraczając jednak granicy dobrego smaku. Miriam Makeba dysponuje zdecydowanie bardziej surową i chropowatą barwą, jednak jej też jest daleko do rdzennych afrykańskich nagrań wokalnych.

Zupełnie osobna sprawa to jakość nagrania. Proces pierwszy raz zastosowany przez RCA w 1963 roku i określany rynkową nazwą Dynagroove polegał na pionierskim użyciu komputerów w obróbce dźwięku po nagraniu w celu podniesienia dynamiki i redukcji szumów typowych dla płyt winylowych. W swoich czasach technologia była dyskusyjna i przez jednych krytykowana, a przez innych chwalona. Dość powiedzieć, że zastosowanie przez inżynierów dźwięku tej techniki pozwalało w rzeczywistości wyeliminować szumy i podnieść nieco poziom i klarowność mikrodetali. Stało się to niestety kosztem nienaturalnej przestrzeni i kompresji dynamiki w skali makro. To uwaga nie tylko do dzisiejszej płyty. Choć w sumie trudno powiedzieć, ile w tym zasługi wspomnianej technologii, a ile specyfiki studia, czy warsztatu pracy konkretnych realizatorów. Brak przecież materiału nagranego z użyciem tej techniki i jednocześnie bez niej. Płyty można tylko porównać do innych nagrań z tego okresu. Samą techniką Dynagroove po kilku latach RCA porzuciło. Nie zrobiła ona tak zawrotnej kariery jak inny patent RCA – Living Stereo.

Przebojem z płyty został utwór My Angel (Malaika) – to utwór inspirowany kenijską piosenką o miłości, wielokrotnie później wykonywany przez Belafonte i Makebę na koncertach.

W sumie to świetna płyta. Dobra do skupionej wieczornej sesji odsłuchowej. Sprawdza się również w czasie rodzinnego niedzielnego śniadania. Można też podziwiać kunszt realizatorów dźwięku lub wsłuchiwać się w niuanse realizacyjne z chęcią zajęcia miejsca w obozie zwolenników lub przeciwników brzmienia Dynagroove. Albo podziwiać odwagę Harrego Belafonte w realizacji politycznie zaangażowanego i zupełnie pozbawionego szans komercyjnych projektu.

Albo zwyczajnie słuchać i zastanawiać się, próbować odgadnąć znaczenie słów, stworzyć sobie własne historie. Albo znaleźć kogoś, kto przez zupełny przypadek zna zulu, xhosę, sotho, lub suahili. Choć to może ryzykowne, wtedy teksty mogą stać się zbyt prostymi i banalnymi historiami.

Harry Belafonte, Miriam Makeba
An Evening With Belafonte / Makeba
Format: LP 180 g
Wytwórnia: RCA Victor / Speakers Corner
Numer: LSP-3420

09 sierpnia 2010

Carlos Santana Featuring Everlast - Put You Lights On

Płyty Supernatural i Shaman to z pewnością jedne z największych sukcesów komercyjnych Carlosa Santany. To z pewnością również nie są jego najlepsze płyty, jednak sprawności w zrealizowaniu tego komercyjnego produktu managementowi artysty nie da się odmówić. Częścią tych zaplanowanych precyzyjnie projektów było wydanie serii singli promujących oba albumy. Obie płyty zawierają doskonałe kompozycje lidera, wsparte jego zwyczajowym aparatem wykonawczym generującym latynoskie rytmy oraz udziałem wielu gości specjalnych, znanych raczej młodszemu pokoleniu słuchaczy z pewnością nie znających jazzowego rodowodu tego znakomitego gitarzysty.

Dla większości tych gościnnie występujących muzyków i wokalistów udział w nagraniach Santany był okazją do przyspieszenia ich własnej kariery, a dla samego mistrza okazją do rozszerzenia grona słuchaczy. Za tą okazje zwrócenia się do nieco młodszej publiczności Carlos Santana w większości wypadków rewanżował się gościnnym udziałem we własnych projektach takich wykonawców jak Everlast, Michelle Branch, Musiq czy Rob Thomas.

Wspomniane single, w tym dzisiejsze nagranie: Carlos Santana Featuring Everlast - Put You Lights On to w zasadzie drugie, ciekawsze oblicze każdego z albumów. Ten singiel zawiera utwór z albumu, jego wersję radiową, a także hiszpańsko – angielski remix utworu Maria Maria, dostępny tylko na tym singlu, oraz jako wypełniacz albumową, niezmienioną wersję El Farol. Można się domyślać, że ten ostatni utwór dodano dla wypełnienia drugiej strony wersji analogowej tego wydawnictwa, które pewnie ukazało się jako płyta EP i trafiło do kolekcji wielu DJów, szczególnie hiszpańskich dyskotek Ameryki.

Inne single z tych albumów zawierają 3 albo i 4 alternatywne wersje jednego utworu, które są wielokrotnie dłuższe od oryginału i jak to bywa z takimi miksami, potrafią być odległe muzycznie od oryginału. Niektóre single w wersji CD zawierają również pliki z teledyskami do tytułowych utworów.

Te alternatywne wersje to produkt powstały pod kontrolą i akceptacją Santany. To nie są pocięte i poklejone przez DJów wersje dyskotekowe. Często zawierają dodatkowe partie gitary, bądź alternatywne ścieżki wokalne zarówno samego Santany, jak i jego gości. Większość z nich przygotowanych jest z myślą o parkietach tanecznych, głównie w latynoskich dzielnicach wielkich amerykańskich metropolii. Wiele z nich to wersje ciekawsze od oryginałów z albumów. Tu nie ma mowy o żadnych technicznych kompromisach. Perfekcyjna realizacja studyjna łączy się z niezwykłą inwencją rytmiczną zespołu Santany oraz ciekawymi pomysłami na uwypuklenie linii melodycznej i charakterystycznego brzmienia gitary lidera.

To oczywiście nie jest jazzowy Santana, jakiego znamy z nagrań z Johnem McLaughlinem, Buddy Milesem, czy Wayne Shorterem. Jednak specyficzny ton gitary i latynoskie rytmy będące znakiem rozpoznawczym muzyki Carlosa Santany pozostały i tutaj.

Radiowe wersje przebojów są skrócone, mają większą dynamikę i bardziej uwypuklone partie gitary. Mimo że są krótsze, stanowią niejako podaną w pigułce istotę danego nagrania. Tak też jest w przypadku Put You Light On. Wersje klubowe, to właściwie zupełnie nowe kompozycje. Nisko schodzący bas, często zupełnie inny rytm niż w oryginalnej wersji z albumu, nowe ścieżki wokalne i gitary – tak jest w przypadku zawartej na singlu wersji Maria Maria.

Muzyka z singli takich jak dzisiejszy, czy Nothing At All, The Game Of Love, Why Don’t You & I, Borazon Espinado, Smooth czy Maria Maria jest lepsza i ciekawsza niż z albumów Supernatural i Shaman. Warto zadać sobie trochę trudu i skompletować single z tych albumów w oczekiwaniu na nową zapowiadaną na 21 września płytę Santany – Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics Of All Time, który będzie zawierał własne interpretacje utworów miedzy innymi Led Zeppelin, Cream, The Beatles, Deep Purple, AC/DC, The Doors, Jimi Hendrixa i wielu innych. To spore ryzyko – może być ciekawie (jak na Supernaturals), albo zupełnie beznadziejnie - jak na Ceremony, Remixes & Rarities.

Carlos Santana Featuring Everlast
Put You Lights On
Format: CD Single
Wytwórnia: Arista / BMG
Numer: 743217692421

08 sierpnia 2010

Woody Guthrie - My Dusty Road Woody's Roots

Dzisiejsza płyta pochodzi z tej samej sesji, co Woody Guthrie Legacy: My Dusty Road – Woody’s Roots opisywana kilka dni wcześniej:

Dzisiejsza również nagrana w towarzystwie gitarzysty Cisco Houstona oraz z udziałem wokalnym i niewielkim wkładem instrumentalnym Sonny Terry’ego, zawiera nieco inny repertuar. To w większości własne kompozycje lidera. Utwory brzmią, jakby były przygotowywane specjalnie na tą sesję. Pomiędzy Woodym i Cisco pojawia się więcej elementów współpracy w akompaniamencie gitary i harmoniach wokalnych.

Oprócz kompozycji własnych jest Little Darling Pal Of Mine A. P. Cartera i jedna z najczęściej granych w folkowych konwencjach ballad – John Henry.

Może to trochę siła sugestii, że tak powinno być, jednak słuchając tej płyty mam wrażenie większego emocjonalnego zaangażowania lidera w nagranie własnych tekstów. Jego głos staje się mocniejszy i modulacja podkreśla ważniejsze fragmenty. A te teksty, to tak jak wszystkie nagrania Guthriego, ważny dokument utrwalający świat prowincjonalnej Ameryki swoich czasów.

Na dzisiejszej płycie zdecydowanie mniej udziela się Sonny Terry. Jego udziału wokalnego, gdzieś w tle można się jedynie domyślać. W związku z brakiem harmonijki (za wyjątkiem Put My Little Shoes Away) płycie bliżej do folkowego wzorca ciekawego tekstu zaśpiewanego z gitarą. Sonny Terry to jednak przede wszystkim rasowy bluesman, co słychać w każdym dźwięku jego harmonijki.

Jeśli ktoś nie pasjonuje się jakoś specjalnie folkiem i nie chce zgłębiać źródeł amerykańskiej kultury muzycznej i ścieżek rozwoju muzyki rozrywkowej w takiej postaci jak mamy dzisiaj, może pozostać przy jednej płycie Guthriego. Wtedy powinien wybrać którąś z dobrze skomponowanych składanek dostępnych w każdym amerykańskim sklepie w wielkim wyborze. U nas z folkiem trudniej, ale też da się coś dobrego znaleźć. Jednak trudno wyobrazić sobie kompletną kolekcję muzyki rockowej, country, popu, bluesa i wielu innych gatunków bez choćby jednej płyty Guthriego. Dla fanów folku jego katalogowe płyty, w tym ta dzisiejsza to kanon i konieczny nabytek.

Niezależnie od tego, co każdy sobie wybierze, wszystkie nagrania Guthriego są prawdziwe, on nic nie udaje, nie wdzięczy się do publiczności, nie szuka komercyjnego sukcesu. To prawdziwe historie zwykłych ludzi, prawdziwa muzyka i prawdziwe emocje. Dziś już to wszystko nie jest łatwe do odnalezienia. Komercyjny rynek tego nie lubi. Gwiazdy jednego sezonu często zapominają, skąd to się wszystko wzięło i co było zanim powstało MTV.

Woody Guthrie
Woody Guthrie Legacy: My Dusty Road – Woody’s Roots

Format: LP
Wytwórnia: Stinson / Rounder
Numer: 011661116410