28 sierpnia 2010

Julian Cannonball Adderley - Somethin' Else

Gdyby ta płyta była sygnowana nazwiskiem Milesa Davisa, z pewnością byłaby w oczach i uszach wielu krytyków jedną z najważniejszych płyt lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. A tak – jest tylko rewanżem Milesa Davisa za wkład Cannonballa w Milestones i Kind Of Blue. Takie już przedziwne meandry komercyjnej strony wydawnictw muzycznych. Z jednej strony marketing niby ma nam podpowiadać co warto wybrać z półki, jednak los czasem płata figle, a i pomysły speców od marketingu rządzą duszami tych mniej odpornych klientów.

Na szczęście jednak każdy może wybrać sobie płytę i sam ocenić. Półki każdego słuchacza pełne są przecież takich płyt, które nie znalazły uznania w oczach krytyków czy specjalistów od marketingu wielkich wytwórni. Nieważne ile gwiazdek ma płyta, ważne ile daje przyjemności.

Dzisiejsza płyta jest jedną z tych, które chyba wszyscy znają, a jeśli ktoś nie zna, trzeba to jak najszybciej nadrobić…

Miles Davis gra na tej płycie wcale nie mniej niż na swoich solowych płytach z tego okresu. Jednak liderem w oczywisty sposób jest Cannonball. I choć w każdym utworze czuć, że to jego saksofon jest najważniejszy, to płyty można słuchać na wiele sposobów. Ten najbardziej oczywisty, to solowe partie trąbki i saksofonu, a także współpraca Cannonballa z Milesem. Jest jednak jeszcze jeden ciekawy – w przypadku tych nagrań nie można zapomnieć o pozostałych muzykach. Choć pozostają w cieniu, to cień godny zauważenia. Sekcję rytmiczną tworzą Hank Jones, Sam Jones i Art. Blakey. Oni tworzą drugą, jakże jednak ważna dla całości warstwę muzyki.

To jedna z tych płyt, na których zarówno Miles jak i Cannonball grają niezwykle melodyjnie, pozostawiając sobie miejsce na długie solówki. I choć trąbka operuje w wysokich rejestrach, jej ton nie ma w sobie nic z ostrości i drapieżności znanej choćby z nagrań Clifforda Browna. To niezwykle płynne frazy. Podobnie gra Adderley, więc zapewne to była jego koncepcja stylistyczna.

W moich zbiorach mogę doliczyć się pewnie jakiś 150 wykonań Autumn Leaves. Nie wszystkie oczywiście pamiętam bardzo dokładnie, ale połowę z pewnością w sposób pozwalający zbudować jakąś wirtualną listę najlepszych i tych wzorcowych.

Standardy można w zasadzie grać na trzy sposoby. Najbardziej oczywistym dla wielu jest próbować zgodnie z oryginalnym zapisem nutowym, dbając jednocześnie o własny wkład w warstwie poszukiwania osobistego brzmienia instrumentu. To niebezpieczna strategia, to szlak usiany rafami mistrzowskich wykonań, przez który tylko niezwykle utalentowani potrafią przepłynąć pokazując swoją własną interpretację. Druga strategia – to maksymalne udziwnienie, co pozwala uciec od porównań ze znanymi nagraniami. Zwykle jednak wtedy popada się w banał, lub koncentruje się uwagę słuchacza na biegłości technicznej gry a nie na muzyce.

Jest jeszcze trzeci sposób – ten najbardziej lubię – on przypomina grę w bierki – to próba wydobycia istoty kompozycji, okrojenie jej z ozdobników. Ta gra w bierki to wyciąganie z utworu i pomijanie coraz większej ilości nut, tak, żeby pozostawić tylko te najistotniejsze, te, dzięki którym Autumn Leaves to jeszcze Autumn Leaves, a nie zbiór przypadkowych dźwięków. Taka dekonstrukcja jest z reguły domeną pianistów.

Grając na trąbce, czy saksofonie trzeba zagrać melodię, niby banalne, ale jednak dla wielu bardzo trudne. Jednak na dzisiejszej płycie mamy do czynienia z jednymi z największych mistrzów swoich instrumentów u szczytu swoich możliwości twórczych. Autumn Leaves i Love For Sale z płyty Somethin’ Else to z pewnością jedne z najdoskonalej zagranych melodii. W przypadku otwierającej płytę Autumn Leaves, ze znanych mi z nagrań płytowych jakiś 150 wykonań tego standardu, to mocna pierwsza piątka. Może kiedyś urządzę sobie długi , bardzo długi wieczór z jednym utworem, to uda się ustalić dokładniejszą kolejność. Mamy więc do czynienia z wzorcem tych dwu utworów – to są te wykonania, których powinien posłuchać każdy muzyk, zanim wpadnie na pomysł zagrania któregoś z nich.

Pozostałe utwory nie są wcale gorsze. Zmienia się tylko koncepcja nieco muzyki. W dwu otwierających płytę standardach Miles i Cannonball grają swoje partie solowe osobno. W Somethin’ Else dźwięki trąbki i saksofonu splatają się w zupełnie niewiarygodny sposób, stopniowo zagęszczając i komplikując fakturę. Obaj mają już za sobą trochę nagrań, rozumieją się więc nawet grając pewnie przyniesioną na tą sesję przez lidera kompozycję tak, jakby grali ją już setki razy na koncertach.

Dancing In The Dark to z kolei utwór dla lidera – tu króluje jego saksofon, a Miles pozostaje w cieniu. Wydanie CD uzupełnia dodatkowy utwór – Alison’s Uncle o koncepcji podobnej do tytułowego Somethin’ Else – to zespołowa, wspólna gra trąbki i saksofonu.

Ta płyta to absolutny pewniak. Nie wierzę, że komuś może się nie podobać. Jeśli ktoś chce mieć jedną płytę Juliana Cannonballa Adderleya, to właśnie tą. Choć ciężko byłoby się rozstać z Mercy, Mercy, Mercy! – Live At The Club, to jednak jeśli rzeczywiście jedna, to Somethin’ Else. Posłuchajcie koniecznie.

Julian Cannonball Adderley
Somethin’ Else
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 077774633826

27 sierpnia 2010

Marta Mus - BitterSweet

Kto nam ukradł Martę Mus?

Dzisiejsza płyta jest niezwykła, dziwna, bardzo dobra, ale jakby istniejąca w oderwaniu od rynku muzycznego. To pełna swingu i bardzo jazzowego grania z rasowym feelingiem muzyka. Kiedy zobaczyłem tę płytę w sklepie jakieś 6-7 lat temu, pomyślałem, że to musi być jakaś słowiańska dusza. Mój nos fotografa nie pomylił się, ale o tym za chwile.

Płyta wydana została w 2000 roku przez francuski oddział Sony. Dziewczyna spoglądająca kuszącym wzrokiem z okładki ma wyjątkową słowiańską, pełną elegancji urodę. Jest po prostu kobiecą kobietą. Opis do płyty, bardzo skromny, składający się wyłącznie z dużej ilości podziękowań jest w części pisany po polsku. Artystka dziękuje też za wszystko (jak zwykle) wielu osobom o polskich imionach. Część utworów na płycie zawiera cytaty z polskich kompozytorów. Utwór numer 5 - nazwany Always, opisany jest, jako Polish Traditional. Może mam chwile zaćmienia, znam melodie, ale nie wiem, co to jest i jakoś nie kojarzy mi się z niczym polskim.

Muzyka na tej płycie to kameralne, swingujące, ciekawie zaśpiewane jazzowe ballady. Nie wiem, skąd wzięła się Marta Mus. Jej strona internetowa jest bardzo enigmatyczna i mówi raczej o pracy dydaktycznej w Belgii niż o działalności muzycznej. Jej płyt właściwie nie można kupić, choć wydała niedawno kolejną we własnej wytwórni. Nie wiem też, jak dużą część życia spędziła w Polsce. Słychać jednak, że zna wiele polskiej muzyki. Pewnie wychowała się w Polsce i chodziła tu do szkoły muzycznej. Jako źródła inspiracji wymienia nad wyraz szerokie grono artystów od Chopina i Mozarta, poprzez Billie Holliday i Marvina Gaya do Madonny i Angie Stone.

Na dzisiejszej płycie śpiewa w towarzystwie równie nieznanych muzyków. Na fortepianie gra Erik Vermeulen. O jego grze można powiedzieć tyle, że jest. Istnieje gdzieś w tle. Chwilami wysuwając się na pierwszy plan nie pozostawia żadnego określonego wrażenia. To oznacza kompetentny akompaniament dla wokalistki o ciekawej barwie głosu. Grunt to nie przeszkadzać. Inaczej jest z grającym na kontrabasie Lindsayem Hornerem. Od razu można wyczuć nutę porozumienia pomiędzy nim a wokalistką. Stawiam na to, ze często grają razem. To bardzo słychać, na przykład w jednym z najbardziej dynamicznych i roztańczonych utworów - This Can't Be Love. To jeden z ciekawszych momentów płyty. Artystka pokazuje, że dobrze radzi sobie z oddechem i artykulacją w tym szybkim przecież utworze. W kolejnym utworze, trochę jak na koncertach, mamy genialne wyciszenie nastroju, Do It Again daje basiście okazję do pokazania, że kontroluje długie, trudne do zagrania nuty i ma dobrze brzmiący instrument.

Warstwa brzmieniowa płyty nie jest nadzwyczajna, a raczej można powiedzieć, że realizator nie wywiązał się najlepiej ze swojego zadania. Głos czasami jest płaski i brakuje mu mikrodetali, które na pewno w oryginale są bardzo smakowite. Fortepian jest momentami zbyt agresywny i pozbawiony oddechu dużego akustycznego instrumentu. Za to bas jest bardzo dobrze zrealizowany. To akurat właściwa proporcja, bo to lepsza cześć akompaniamentu.

Jeśli Marta Mus przyjedzie obejrzeć kraj swojego dzieciństwa to od razu zapisuję się w kolejkę po bilety na koncert. Myślę, że ciekawy byłby kameralny koncert w jakimś małym klubie, albo w takiej atmosferze, jak na przykład w Sulęczynie. Kto był, wie o czym mówię, w szczególności o późnym leniwym graniu w malej knajpce w środku wsi. Kto nie był, niech spieszy się z rezerwacja pokoi, na następny rok, bo miejsc mało. A Marta Mus, to kolejny polski wkład w jakąś daleką od Polski kulturę i edukację muzyczną...

Marta Mus
BitterSweet
Format: CD
Wytwórnia: Sony
Numer: EPC5019712

26 sierpnia 2010

Bruce Springsteen & The E-Street Band - London Calling, Live In Hyde Park - Multikino, Warszawa

Wybrałem się wczoraj do kina na wydarzenie, które miało polegać na wyświetleniu na dużym kinowym ekranie filmu znanego z niedawno wydanej płyty DVD i Blue-Ray. Czego oczekiwałem kupując bilety do Multikina na tak szeroko reklamowane wydarzenie? Oczywiście projekcja w kinie nie może z samej definicji zastąpić koncertu na żywo. Czy może zastąpić płytę odtworzoną w domu? Teoretyzując trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Z jednej strony magia wielkiego obrazu w kinie jest trudna do przecenienia. Z drugiej strony jakość nagłośnienia kinowego nie może równać się z średniej klasy systemem domowym. Jednak i na koncercie słychać czasem lepiej, czasem gorzej, a koncert jest zawsze wartym zobaczenia wydarzeniem.

O samej muzyce pisałem tutaj:


A teraz o Multikinie i samej wczorajszej imprezie. Kupując bilet wiedziałem, że projekcja będzie elektroniczna, bo przecież nawet gdyby istniała wersja na taśmie kinowej, to z pewnością nie byłoby w Polsce tylu kopii, żeby o jednej godzinie w kilkunastu Multikinach zorganizować pokaz. To logiczny wniosek. Z drugiej strony organizator powinien zapewnić jakieś atrakcje – w końcu za cenę 3 biletów można kupić płytę DVD. W przypadku projekcji z taśmy zyskujemy lepszą jakość. A tutaj?

Uprzedzając rozwój wypadków – kino opuściłem mniej więcej w połowie 3 utworu, a i tak byłem tam za długo. Film wyświetlano moim zdaniem z płyty DVD, nawet nie z Blue-Ray. Przy ogromnym powiększeniu było widać, że użyty odtwarzacz nie radzi sobie ze skalowaniem i przetwarzaniem obrazu. Na ekranie w ujęciach publiczności – kiedy cały obraz jest ruchomy pojawiły się charakterystyczne dla słabych odtwarzaczy kłopoty z dekodowaniem w postaci schodkowych skoków obrazu i utraty płynności. Momentami widać było bardzo wyraźnie przeplot w obrazie. Brak było synchronizacji dźwięku z obrazem, dźwięk był opóźniony (przynajmniej przez pierwsze 3 utwory – dalej nie wiem, bo byłem już w domu oglądając to samo, tylko lepiej). A dźwięk – jego poziom odpowiadał temu, jaki jest jakieś 2 kilometry od stadionu, kiedy odbywa się koncert. Jakość była mniej więcej podobna do tej, jaką słychać w słuchawce, kiedy ktoś zadzwoni z dobrego koncertu, żeby pochwalić się, że jest pod sceną. No, może odrobinę lepsza, ale naprawdę niewiele.

W imieniu polskich fanów Bossa, wypada mi przeprosić artystę za to, że do takiego wydarzenia doszło. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że wyjdę z jego koncertu. Choć tak nie było do końca – nie wyszedłem, tylko przeniosłem się do domu gdzie mam to samo tylko jakieś sto razy lepiej.

Rozumiem, że w kinie głośniej zrobić nie można co najmniej z kilku powodów – po pierwsze dlatego, że system audio nie jest do tego przystosowany, po drugie dlatego, że za cienką ścianką jest kolejna sala, gdzie widzowie oglądają coś innego, a po trzecie dlatego, że jakość dźwięku byłaby totalną porażką. Po co więc organizować takie pokazy? Rozumiem jeszcze, jeśli byłby to materiał niedostępny w sklepie, lub taki, który wyświetla się z taśmy filmowej…

To była totalna porażka i ja już więcej na taki seans do Multikina nie pójdę. A sensu organizowania takich imprez nie rozumiem. Choć jeśli obraz byłby – a technologicznie jest to możliwe z płyty wysokiej jakości, lub z plików, czy z dedykowanych serwerów wytwórni – takie kina są na świecie, lepszy niż na dobrym telewizorze, może miałoby to sens. Rozumiem, że w kinie jest przede wszystkim obraz. I obrazu o jakości kinowej miałem prawo oczekiwać. A zobaczyłem coś, co przypominało szkolne seanse, w czasie których na wyeksploatowanym magnetowidzie VHS wyświetlano kopię z kopii filmu, kiedy jeszcze urządzenie VHS nie stało w każdym domu.

25 sierpnia 2010

Abbey Lincoln - A Turtle's Dream

Abbey Lincoln zmarła kilka tygodni temu w wieku 80 lat. I choć od jej ostatniej wizyty w Polsce minęło parę lat, to w Ameryce koncertowała i nagrywała do ostatnich dni…

Dziś moja ulubiona płyta Abbey Lincoln – A Turtle’s Dream. To dość nietypowa nie tylko dla jazzowej wokalistyki, ale również dla dyskografii samej Abbey Lincoln płyta. Nietypowa, budząca szalenie skrajne uczucia. Bardzo wiele osób uwielbia tę płytę i uważa ją za jedną z lepszych lub nawet najlepszą w całym dorobku Abbey Lincoln. Sam się bez wątpienia do tych osób zaliczam. Jednak cała twórczość Abbey Lincoln jest dla mnie dość dziwna. Są dni, kiedy uwielbiam słuchać jej nagrań. Są również takie, kiedy wydaje mi się, że to nie jest ciekawa muzyka. Na Abbey trzeba po prostu mieć dzień. To intymna muzyka, wymagająca odpowiedniego nastroju i skupienia. Gdyby Abbey śpiewała co wieczór w jakimś pobliskim klubie jazzowym, byłbym stałym gościem. Na żywo jest dużo, dużo lepsza. Nawet w tak niewdzięcznych warunkach jak w czasie swojego ostatniego koncertu w Sali Kongresowej kilka lat temu. Tak czy inaczej, nikt, kto słucha muzyki z uwaga nie pozostaje obojętny. Niestety na koncert już nie ma szans.

A Turtle’s Dream to wybitna płyta. Najwspanialsze są chyba jednak wczesne nagrania Abbey Lincoln z Sonny Rollinsem, jeszcze z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. No i oczywiście znakomite płyty Abbey Sings Billie w dwu częściach nagrane i wydane przez Enja w późnych latach osiemdziesiątych. A ze wszystkiego najprzyjemniejsze jest chyba fotografowanie Abbey na żywo, ale to już inna konkurencja.

Abbey Lincoln - 2001
Słuchając A Turtle’s Dream nie można pominąć znakomitego składu towarzyszących artystce instrumentalistów. Podstawowy zespół to Rodney Kendrick, stylowy i pozostający w dyskretnym tle pianista oraz doskonała sekcja rytmiczna - Charlie Haden i Victor Lewis. Jakby tego było mało, spotykamy na płycie wybornych gości - przede wszystkim Pata Metheny, doskonale wpisującego się w styl płyty z ciekawymi solówkami trąbki Roya Hargrove i zastępującego chwilami Kendricka błyskotliwego Kenny Barrona.

Na bardzo jednolitej stylistycznie, dobrej a wręcz znakomitej płycie można jednak wyróżnić kilka wyjątkowo ciekawych momentów. Wśród nich są wszystkie partie zagrane przez Pata. Jego wejścia w Avec Le Temps i Being Me to prawdziwe perełki. Wspólne muzykowanie z Abbey przypomina doskonałe, choć dużo przecież późniejsze nagrania Pata Metheny z Anną Marią Jopek. Refren Nature Boy długo pozostaje w pamięci. Większość utworów na płycie jest zresztą autorstwa Abbey.

Pisząc o ważnym udziale Pata Metheny nie sposób pominąć jeszcze jednej niespodzianki umieszczonej na płycie - doskonałego duetu wokalnego Abbey z Lucky Petersonem popartego jego ciekawym solem na gitarze. Pozostaje żałować, że ta dwójka występując na Jazz Jamboree 2001 w Warszawie jednego wieczoru na scenie, ale jednak całkiem oddzielnie nie zagrała razem. Ten jeden jedyny utwór daje jednak wyobrażenie o tym, jak ciekawa mogłaby być ich szersza współpraca. Już nigdy takiej płyty się nie doczekamy. Pozostaje tylko próbka - Hey, Lordy Mama. To jeden ze zdecydowanie ciekawszych momentów płyty.

Abbey Lincoln - 2001

Takich chwil jest jednak niezliczona ilość – tak jak trąbka Roya Hargrove w Storywise. Właściwie każdy utwór ma swoja ciekawostkę. Nad całością snuje się leniwo niepowtarzalny głos Abbey. Jeśli macie ochotę zaprosić ją do siebie na miły wieczór, żółwiowy sen jest jedna z lepszych propozycji.

Abbey Lincoln
A Turtle’s Dream
Format: CD
Wytwórnia: Gitanes/Verve
Numer: 527 382-2

24 sierpnia 2010

Ben Harper & The Innocent Criminals And The Blind Boys Of Alabama - Live At The Apollo

Ben Harper to artysta, którego trudno przypisać do jakiegoś konkretnego gatunku muzycznego. Ze swoim obecnym zespołem – Relentless 7 nagrywa rockowe płyty. Czasem śpiewa jazz, dzisiejsze nagranie to klasyka soul, choć jest w nim nieco folku, gospel, spirituals. TO wspaniały dokument współpracy Harpera z The Blind Boys Of Alabama.

Płyta jest nagraniem koncertowym z 2004 roku. Ukazała się jako DVD, a ścieżka dźwiękowa z koncertu w formie CD. Na koncercie połączone siły Bena Harpera i jego zespołu The Innocent Criminals oraz The Blind Boys Of Alabama prezentowały materiał z wielokrotnie nagradzanej (m. in. Grammy) płyty, która ukazała się w 2005 roku – There Will Be A Light.

Jednak soul i wszelkie odmiany czarnej muzyki religijnej na koncertach brzmią zwykle dużo lepiej. Dlatego też Live At The Apollo to pod każdym względem ciekawsze wydawnictwo niż There Will Be A Light. Odpowiednia publiczność wywołuje u muzyków specyficzny rodzaj emocji i energii widocznej i w tym nagraniu.

Kim są The Blind Boys Of Alabama? Jeśli ktoś nie wie, to podręczną półkę z płytami powinien natychmiast uzupełnić o kilka płyt tego niezwykłego zespołu. To działający od 1939 roku (to nie pomyłka) w prawie niezmienionym składzie i bez przerwy chór śpiewający gospel. To żywa, ciągle aktywna muzycznie historia amerykańskiej muzyki. Mimo podeszłego wieku ciągle są w świetnej formie wokalnej.

A muzyka? Innocent Criminals brzmią miękko, analogowo, nieco starodawno. Tworzą doskonały podkład dla soulowych kompozycji Bena Harpera. Sam pomysł wspólnego nagrania Bena Harpera z The Blind Boys Of Alabama wydaje się nieco ekscentryczny. To jednak nie pierwsza współpraca młodej gwiazdy soul z legendarnym zespołem. Nie ma w tym żadnego dysonansu, dobrzy muzycy zawsze znajdą wspólne środki wyrazu artystycznego. Wszystko tu do siebie pasuje. Muzycy doskonale się rozumieją, wchodząc ze sobą w interakcje. Ekstatycznym solówkom gitary Harpera towarzyszy niezwykle spontaniczny śpiew chóru. Soul w takiej postaci to rodzaj modlitwy, choć ortodoksyjny rytuał chrześcijański zapewne byłby temu przeciwny. To rodzaj ekstazy znanej z czarnych kościołów Ameryki, to sztuka połączenia słowa i muzyki w kazanie godne najbardziej znanych kaznodziejów różnych amerykańskich kościołów. To specyficzny rodzaj muzykowania spopularyzowany między innymi przez Little Richarda w jego religijnym okresie.

Miejsce nagrania wybrano nieprzypadkowo. Apollo to niezwykle ważna sala dla czarnej muzyki. Trudno zliczyć gwiazdy wielkiego formatu, które zaczynały swoje wielkie kariery w konkursach dla amatorów na scenie Apollo w Harlemie. Dlatego też publiczność jest tam wyjątkowa, ale również bardzo wymagająca.

Ben Harper sam będąc gwiazdą, jest niezwykle wzruszony słysząc pochwały z ust członków The Blind Boys Of Alabama. Potrafi wyśmienicie zaśpiewać soulową balladę, do której doskonale pasują wyśmienicie zgrane głosy chóru. Chwilę później, kiedy rytm przyspiesza, potrafi zaskoczyć bluesową solówka na gitarze, czy niezwykłymi umiejętnościami gry slide.

Jednak dopiero, kiedy Jimmy Carter z The Blind Boys Of Alabama śpiewa solo – jak choćby w I Shall Not Walk Alone, słychać czym jest prawdziwy soul. Do tego trzeba kilkudziesięciu lat estradowego i życiowego doświadczenia. Być może trzeba być niewidomym, doświadczonym przez los wychowanym w sierocińcu geniuszem?

Ben Harper ma świetną rękę do kompozycji. Jego własne utwory nie odstają od ogranych standardów i kompozycji mistrzów gatunku, którymi przeplatany jest program koncertu. Zaśpiewana w finale koncertu A Satisfied Mind to już prawdziwe nabożeństwo z niespełna 80 letnim Jimmy Carterem w roli kaznodziei prowadzonego przez młodszego kolegę z zespołu wśród publiczności. Kiedy Jimmy Carter opuszcza na chwilę estradę schodząc w tłum rozentuzjazmowanych słuchaczy, Ben Harper zajmuje natychmiast jego krzesło jakby chciał dołączyć do zespołu.

Świetny koncert, zdecydowanie lepszy w wersji DVD niż CD, mimo niezwykle ascetycznej, pozbawionej fajerwerków realizacji obrazu. Na pewno warto rozglądać się za płytami zarówno Bena Harpera jak i ciągle ukazującymi się płytami The Blind Boys Of Alabama, którzy potrafią wiele, kilka lat temu na płycie Atomic Bomb zaśpiewali nawet cover Deamons Fatboy Slima i Macy Gray…

Ben Harper & The Innocent Criminals And The Blind Boys Of Alabama
Live At The Apollo
Format: DVD
Wytwórnia: Virgin
Numer: 724354439797

23 sierpnia 2010

Władysław Adzik Sendecki, Markus Stockhausen – Chopin i jego Europa – Palladium, Warszawa, 22.08.2010

To było ciekawe doświadczenie. Właściwie nie wiem, co można o wczorajszym koncercie napisać. W sumie nie był słaby, ale też nie wyróżniał się niczym nadzwyczajnym. Do Chopina muzyce było jednak bardzo daleko. Po obu muzykach widać było, że grają ze sobą dość często. Jednak o grze każdego z nich nie da się w zasadzie wiele powiedzieć.

Władysław Adzik Sendecki grał zarówno na fortepianie, jak i na instrumentach elektronicznych. Jego styl gry nie był w żaden sposób charakterystyczny, indywidualny. Nie przypominał również żadnego z wielkich mistrzów jazzowego fortepianu. W jego grze słychać było różne inspiracje, choć żadna z nich nie stała się dominująca. To były jakby kawałki układanki, złożone przez muzyka w całość. Może to sekret jego wieloletniej współpracy z orkiestrą NDR. Duże składy nie lubią indywidualności i charakterystycznego stylu, wymagają za to uniwersalności i muzycznej erudycji pozwalającej dopasować się do wielu różnych konwencji. Sendecki gra zdecydowanie ciekawiej na fortepianie. Fragmenty zagrane na instrumentach elektronicznych zabrzmiały nieco archaicznie, wybrane barwy nie wnosiły niczego nowego do prezentowanej muzyki. Moim zdaniem można było wczorajszego wieczora pozostać przy fortepianie.


Markus Stockhausen grał na kilku różnych trąbkach i flugerhornach, czasem pomagając sobie komputerem i efektami elektronicznymi. Ten kompetentny technicznie trębacz reprezentuje europejską szkołę instrumentu, bliższy jest jednak włoskiej tradycji w stylu Enrico Ravy niż chłodnym brzmieniom skandynawskim. Momentami jego dźwięk przypominał Cheta Bakera. To płynne, długie frazy z dobrze kontrolowanym oddechem, wysmakowaną dynamiką i kontrolowanym, wypracowanym ćwiczeniami brzmieniem.


Niezwykle melodyjnie, i chyba najbliżej Chopina zabrzmiało Scherzo h-moll nr. 1 opus 20 z rozpoznawalnymi dla wszystkich motywami kolędy Lulajże Jezuniu. Markus Stockhausen odnalazł istotę tego utworu, grając piękna melodię, jednocześnie dodając charakterystyczną dla siebie europejską jazzową nutę z odrobiną vibrata.

Większość zaprezentowanego materiału stanowiły kompozycje własne obu muzyków. To wysmakowane formy, rozwijające się powoli tematy, wyciszone i nastrojowe rytmy.

Może to charakter prezentowanej muzyki spowodował, że koncert dość długo się rozkręcał. Wchodząc w środku dnia (koncert rozpoczął się o 17.00) z rozgrzanej ulicy w taką atmosferę trzeba chwili, zarówno muzykom, jak i słuchaczom, na odnalezienie właściwego nastawienia. Wejście w inny, dźwiękowo interesujący, jednak wymagający skupienia świat. I choć koncert trwał około 90 minut, ani przez chwilę nie był nużący, nudny czy monotonny. To spora sztuka – zagrać taką porcję w sumie dość jednorodnej muzyki bez znudzenia słuchaczy.


Niewielka w sumie sala Palladium nie była zapełniona nawet w połowie. Było to dla mnie zaskoczeniem. Koncert spełniał wszystkie warunki dla odniesienia komercyjnego sukcesu. Nazwisko Stockhausen powinno być magnesem dla tych, którzy chodzą właśnie na nazwiska. W końcu to syn pozostający w twórczym kontakcie z wielkim ojcem – Karlheinzem Stockhausenem. Niedzielne popołudnie, ceny biletów w miarę przystępne. Dużo reklamy – koncert był częścią festiwalu Chopin i jego Europa. Pewnie też na festiwalu są jakieś karnety, które powinny zapewnić publiczność, dla której same nazwiska muzyków nie byłyby powodem do kupienia biletu.

Jednak ci, co byli wczoraj na koncercie, mimo braku bisów nie wychodzili niezadowoleni. Nie każdy koncert musi być wybitny, Ten był dobry.

22 sierpnia 2010

Miles Davis - Ascenseur Pour L'Echafaud (Lift To The Scaffold) - Complete Recordings Original Soundtrack

Na początek kilka uwag porządkowych. Płyta o której mowa to jedno z wielu wydań tej samej muzyki. Według mojej najlepszej wiedzy, to jedno z najbogatszych wydań, zawierające oprócz 10 utworów z oryginalnej ścieżki dźwiękowej również całą sesję, a przynajmniej wszystko to co się z niej zachowało. I to jest dość ważne, bo momentami te tak zwane odrzuty są ciekawsze od wersji pierwotnych wybranych do filmu i na pierwsze wydanie LP. Na płycie zachowano porządek chronologiczny nagrań w studiu, dzięki czemu można obserwować, jak poszczególne tematy ewoluowały. Wersje odrzucone są również dłuższe, dzięki czemu zawierają ciekawsze partie solowe. W sumie na płycie umieszczone jest 16 dodatkowych utworów.
Cala muzyka wykorzystana na ścieżce dźwiękowej do filmu poddana została dziwnej edycji. Zupełnie zmieniono ton trąbki Milesa. W odrzuconych utworach dźwięk jest pełny, bezpośredni, ciekawszy. W utworach wykorzystanych w filmie jest bardzo mroczny, zamglony, jakby Miles grał za zasłoną, albo przez dziwny tłumik. Od zawsze bardziej podoba mi się jego bezpośredni ton. Myślę, że dla potrzeb filmu specjalnie zmieniono dźwięk trąbki tak, aby nie zdominował obrazu.

W czasie jednego z pobytów w Paryżu wiele lat temu udało mi się znaleźć kino wyświetlające ten film. Trudno powiedzieć o nim cokolwiek dobrego oprócz tego, ze zawiera bardzo ciekawą muzykę. To nie jest dobry film, i to jest jednocześnie dobra wiadomość. Nie trzeba szukać płyty DVD, choć przy pewnej dozie cierpliwości jest ona do zdobycia, nie trzeba tracić 2 godzin na jego oglądanie. Lepiej posłuchać muzyki. A ta jest ciekawa i zaskakującą z wielu powodów. To jedna z niewielu prób stworzenia z udziałem Milesa muzyki do filmu. To nie była jego ulubiona działalność muzyczna. Myślę, że lubił chodzić własnymi, niezależnymi ścieżkami, a nie pisać muzykę pod dyktando reżysera filmu.

To chyba jedna z najbardziej europejskich płyt Milesa. Mamy tutaj bardzo europejską sekcję rytmiczną, znaną z wielu innych nagrań jazzowych powstałych w Paryżu w późnych latach pięćdziesiątych. Na basie gra Pierre Michelot a na perkusji Kenny Clarke. Ta europejskość rytmu to coś trudnego do opisania i zdefiniowania. To się czuje, rytm jest jakby równiejszy, nie jest tak swingujący jak na przykład w wykonaniu Raya Browna z Edem Thigpenem z wielu nagrań Oscara Petersona. Gra perkusji jest bardzo subtelna, często używane są szczoteczki. To bardzo dobra sekcja rytmiczna.

Gwiazdą płyty, oprócz Milesa oczywiście, którego obecność czuje się nawet wtedy, kiedy jego trąbka milczy jest pozostający w tle Barney Wilen. Ten saksofonista znany przede wszystkim ze swoich francuskich nagrań posiada bardzo specyficzny styl. Długo będę pamiętał moment, kiedy pierwszy raz słuchałem przypadkowo kupionego albumu Barney Wilen At The Club Saint-Germain (Paris 1959), The Complete RCA Victor Recordings. Jeśli istnieje coś, co można nazwać francuskim jazzem lat pięćdziesiątych, to Barney Wilen jest jego najjaśniejszą gwiazdą. Również w towarzystwie Milesa, tam, gdzie dano mu zagrać, zrobił to znakomicie, a pamiętać należy, ze nagranie miało miejsce w czasach współpracy Milesa z Coltranem i Cannoballem Adderleyem. Szkoda, że to jedyne znane wspólne nagrania z Wilenem. Lubiącym dialog tych dwu instrumentów polecam utwór numer 14 - Le Petit Ball (take 2). Podziwiać należy tak doskonale zgranie muzyków, którzy pewnie poznali się chwilę wcześniej w studiu.

Przepiękny nostalgiczny ton trąbki - na przykład w utworach numer 6 i 7 (Assassinat take 2 i 3) przypomina nagrania Milesa z tego okresu z Gilem Evansem i płytę Milestones. Gra Milesa na płycie jest bardzo różnorodna, czasem nostalgiczna i bardzo powściągliwa, czasem bardzo żywiołowa, szybka i dynamiczna - tak jak na przykład w utworze numer 8 (Motel - Diner Au Motel). Myślę, że to charakterystyczna dla wymagań filmu potrzeba dostosowania stylu do sceny, która utwór ma ilustrować. To jedna z niewielu płyt dająca możliwość zapoznania sie z wieloma technikami gry mistrza.

Niezapomniana jest gra basu w utworze 12 - Ascenseur (Evasion De Julien). Również należy docenić jakość nagrania pochodzącego przecież z 1957 roku. Tego oczywiście nie ma w filmie, taśma filmowa lat pięćdziesiątych nie potrafiłaby przenieść takich subtelnych dźwięków.

Miles Davis i film, to chyba nie był najlepszy pomysł. Geniusz nie może czuć się skrępowany ramami scenariusza i wymogami reżysera. Siesta to właściwie muzyka Marcusa Millera z udziałem Milesa, Dingo trudno uznać tą płytę za dzieło wybitne. Jest jednak w dorobku Milesa jedna wybitna płyta z muzyka do filmu. Malo znana, ciekawa i odkrywcza w formie interakcja mistrza z Johnem Lee Hookerem - album Hot Spot. To genialny album, pokazujący, że również wielki Davis potrafił być muzykiem sesyjnym podporządkowującym się narzuconej stylistyce, która przecież tak znacznie odbiega od jego własnej. A Lift To The Scaffold to kanon klasyki. Każdy powinien znać i mieć na półce tą płytę, szczególnie w opisywanej edycji zawierającej 74 minuty niezwykłej muzyki. Szczególnie ballady dorównują mojej ulubionej The Complete Concert: 1964 My Funny Valentine + Four & More. To również jedna z nielicznych płyt, na której tzw. odrzuty są lepsze od oryginału.

Miles Davis
Ascenseur Pour L'Echafaud (Lift To The Scaffold) - Complete Recordings Original Soundtrack
Format: CD
Wytwórnia: Fontana
Numer: 836 305-2