04 września 2010

Składanka - dzień trzeci - Kevyn Lettau - Every Little Thing She (He) Does Is Magic

Do dośc dziwna płyta mało znanej francuskiej (chyba) wokalistki. Płyta zawiera nagrania 12 utworów z repertuaru The Police. W sumie interpretacje dość bliskie oryginałom, jednak lżejsze brzmieniowo, konwencją muzyczną zbliżające się momentami do swingujących przebojów wielkich orkiestr jazzowych, choc skład instrumentalny jest bardziej kameralny. Kobiecy głos do wielu utworów Police pasuje lepiej niż głos Stinga. Płyta jest dość jednorodna, a wybrany utwór, to z zestawu 12 zawartych na płycie jeden z moich ulubionych w oryginale. Przy okazji warto przypomnieć znakomitą płytę Christofa Lauera i Jensa Thomasa – Shadows In The Rain – to też utwory The Police, ale zdecydowanie trudniejsze i z pewnością nie do codziennego słuchania gdzieś w tle, tak jak Kevyn Lettau.

Kevyn Lettau
Police
Format: CD
Wytwórnia: Cats And Dogs Music / Universal
Numer: 601215759129

03 września 2010

Składanka - dzień drugi - Annie Sofie von Otter & Elvis Costello - For The Stars

Cała płyta jest niezwykłym spotkaniem Elvisa Costello, szorstkiego, awanturniczego buntownika rocka z śpiewaczką operową Annie Sofie von Otter. Nikt nie wie, czy to wpływ Diany Krall, żony Elvisa Costello, czy jego talentu kompozytorskiego doprowadził do powstania tej wspaniałej płyty. Z pozoru zupełnie nietrafiony duet nagrałł wyborną, pełną pozytywnej energii płytę. Muzyka będzie dużym zaskoczeniem dla fanów rockowego Elvisa Costello, ciekawostką dla kolekcjonerów i wielką przyjemnością dla tych, którzy nie patrzą na etykietki i nazwiska, a słuchają muzyki. Wybrany z tej płyty utwór jest dla niej charakterystyczny, choć w tym zestawie mógłbaby się znaleźć właściwie dowolna z 18 zawartych na niej kompozycji. Z całej składanki tą płytę, tak w całości chyba lubię najbardziej.

Annie Sofie von Otter & Elvin Costello
For the Stars: Anne Sofie Von Otter Meets Elvis Costello
Format: CD
Wytwórnia: Deutsche Grammophon
Numer: 028946953020

02 września 2010

Składanka - dzień pierwszy - Keiko Lee - Human Nature

Od dziś przez kilka dmi z powodu technicznych trudności z dostępem do internetu komentarze będą nieco krótsze. W związku z tym, zamiast opisu kolejnej płyty pojawią się opisy pojedynczych utworów, które składają się na płytę, którą mógłbym słuchać właściwie w kółko. Każdy z tych utworów ma swoją historię, większość pochodzi z bardzo ciekawych płyt. Część z nich już opisywałem, na inne pewnie kiedyś przyjdzie właściwa pora.

Taki rodzaj muzycznej układanki tworzy się z piosenek, które mimo, że czasem wydają się banalne, pozostają w głowie na długo, tak, że nie można o nich zapomnieć. Później tak spreparowaną płytę można zabrać ze sobą do samochodu, lub wcisnąć w postaci mniej lub bardziej skompresowanej, do przenośnego odtwarzacza.

Ktoś mógłby pomyśleć, że taką składankę możnaby wydać… Nic z tego. Istniejące na rynku wydawnictwa składankowe właściwie nigdy nie mają układu zgodnego jedynie z preferencjami muzycznymi ich producenta, czy wydawcy. Wydawanie składanki to zawiły labirynt kosztów, tego co może wyjść na składance, a na co artyści nie pozwalają, rynkowych preferencji i nośności nazwisk. Preferencje producenta też są na takiej liście spraw do uwzględnienia, jednak właściwie nigdy na pierwszym miejscu. Tak więc składankę z ulubionymi piosenkami trzeba sobie zrobić samemu korzystając z własnej półki z płytami. Ja mam takich składanek kilka. Zawartość jednej z nich pojawi się tu w ciągu kilku najbliższych dni. Utworów będzie w sumie 16 - zmieszczą się na wypełnioną po brzebi płytę CD.

A teraz pierwszy utwór.

Keiko Lee - Human Nature

Keiko Lee to zupełnie niezwykłe zjawisko. Japońska pianistka i wokalistka, wydająca głównie w Japonii. Human Nature pochodzi z wydanej tylko w Japonii płyty Day Dreaming. To utwór wielokrotnie znany z koncertowego repertuaru Milesa Davisa, skomponowany i pierwotnie nagrany przez Michaela Jacksona w okresie, kiedy ten był produktem geniuszu muzycznego Quincy Jonesa. W wersji Keiko Lee jest absolutnie magiczny

Keiko Lee
Day Dreaming
Format: CD
Wytwórnia: SME / Sony
Numer: SRCS8947

01 września 2010

Walter Trout And Free Radicals - Live Trout

Już na początku, zanim do akcji wchodzi zespół dowiadujemy się, z jaką muzyką będziemy mieli do czynienia. Walter Trout jest wyjątkowo sprawnym technicznie, bardzo szybkim gitarzystą. Jego styl przypomina mieszankę wybuchową złożoną z najbardziej ognistych zagrywek Stevie Ray Vaughana, Roberta Craya i Gary Moore’a. Walter Trout nie tworzy żadnej nowej jakości w bluesowej gitarze. Tak naprawdę, jeśli ktoś lubi wyżej wymienionych artystów, to dołączając do nich jeszcze Johnny Wintera otrzymuje kanon nowoczesnej, ostrej bluesowej gitary. Oczywiście każdy fan tego rodzaju muzyki znalazłby pewnie jeszcze jakieś nazwiska, choć ciągle byłaby to podobna stylistyka.

Gdzież jest więc miejsce dla Waltera Trouta – tu, gdzie zaczyna się zabawa z muzyką, wielka przyjemność obcowania z żywymi muzykami na scenie. Płyty studyjne Waltera Trouta nie są tak ciekawe. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że Trout nie jest obdarzony wybitnym głosem, a usiłuje śpiewać, co jest wielkim błędem wielu gitarzystów bluesowych. Na koncercie to wystarcza, w studiu byłyby już problemy. Poza tym, chce grać prawie wyłącznie swoje własne kompozycje, a te są poprawne, ale żadna z nich nie pozostaje w pamięci na dłużej. Jednak koncertu słucha się całkiem przyjemnie. A jeszcze przyjemniej byłoby znaleźć się w tłumie słuchaczy, tak jak 26 marca 2000 roku w Tampa Bay, gdzie nagrany został dwupłytowy album Live Trout.

Na drugiej płycie możemy wysłuchać refleksji artysty nad tym, ze jego muzycznym idolem (pewnie nie jedynym) jest Bob Dylan, że pod jego wpływem zaczął grać na gitarze i że Dylan jest artysta bluesowym. Jest, czy nie jest, to już tylko kwestia klasyfikacji, jednak faktem jest, że komponuje ciekawe utwory, dające wiele miejsca do różnego rodzaju stylistycznym fajerwerków. Choć to warstwa tekstowa twórczości Dylana niewątpliwie jest ważniejsza i bardziej wartościowa. Taką możliwość twórczej interpretacji tematu Dylana wykorzystuje Trout w pełni grając chyba najładniejszy utwór na płycie - I Shall Be Released. Początkowo słyszymy piękną balladę. Stopniowo tempo i gęstość muzyki rośnie i juz po chwili mamy ognistego bluesa. Zakończenie utworu to jedna z najlepszych solówek koncertu.

Walter Trout potrafi zagrać na gitarze wiele ciekawych dźwięków. Jego instrument łka, płacze, delikatnie i ckliwie zawodzi, śpiewa razem z głosem gitarzysty. Brzmi bardzo bluesowo, jednocześnie jasno i przejrzyście. Kiedy indziej wręcz tryska ogniem i energią, ciągle jednak pozwalając wybrzmieć każdemu dźwiękowi. To rzadko ostatnio spotykana sprawność techniczna. Często gitarzyści, którzy grają szybko, łatwo gubią przejrzystość dźwięków.

Pozostali muzycy stanowią udane tło dla popisów solowych lidera. Fundament rytmiczny tworzony jest przede wszystkim przez grającą w bardzo niskich rejestrach i w łagodny, bardzo stylowy sposób gitarę basową obsługiwaną przez Jamesa Trappa.

Nagranie zrealizowane jest dobrze, odpowiednio wyważona została proporcja pomiędzy odgłosami doskonale bawiącej się publiczności i muzyką. Realizacja daje poczucie obecności na koncercie, nie gubiąc jednocześnie tak łatwych do utracenia dźwięków, jak wspomniane przed chwila niskie rejestry gitary basowej.

Walter Trout And Free Radicals
Live Trout
Format: CD
Wytwórnia: Ruf
Numer: RUF 1051

31 sierpnia 2010

John Coltrane, Johnny Hartman - John Coltrane And Johnny Hartman

Nie przepadam za jazzowymi wokalistami. W odróżnieniu od śpiewających jazz kobiet, mężczyznom jakoś trudniej jest wyjść poza konwencję refrenistów ery swingu. Z Johnny Hartmanem jest w sumie podobnie. Jednak w pozornie bezsensownym zderzeniu Coltrane’a z Hartmanem jest coś surrealistycznie przyciągającego.

Magia tej płyty to dwa unikalne i nigdzie indziej nie występujące zjawiska.

Pierwsze z nich, to niezwykła harmonia jakże podobnego brzmienia miękko grającego ballady Coltrane’a i ciemnego, głębokiego, choć wcale nie szorstkiego głosu Hartmana. Oba instrumenty brzmią, jakby były dla siebie stworzone. Głos Hartmana jest dość unikalny. Jest melodyjny, choć bardzo daleki od brzmienia klasycznie wykształconego, operowego wokalisty. Nie ma dużej skali, ma za to magiczną i niepowtarzalną barwę. To dużo więcej niż zaśpiewanie refrenu. Johnny Hartman nie usiłuje jednak mieć jakiś szczególnie twórczych pomysłów. Nie próbuje ingerować w istotę dobrze wszystkim słuchaczom znanych melodii. Tworzy w zamian coś na kształt punktu odniesienia, kanonu, czy wzorca, z którym każdy wokalista chcąc zaśpiewać któryś z tych utworów zaśpiewać musi się nieuchronnie zmierzyć. A John Coltrane – no cóż, niektóre źródła utrzymują, że wziął udział w tej sesji wyłącznie dla pieniędzy, lub z chęci zaistnienia w świadomości szerszego grona słuchaczy. Nie jest ważne, czy to prawda. Ważne jest, że Coltrane potrafi grać ballady. Wystarczy tylko pozbyć się wizji wielominutowych nawiedzonych, genialnych zresztą, improwizacji i skupić się na jego tonie.

Drugie ze zjawisk, trudniej usłyszeć. Choć wprawne ucho usłyszy zapewne to, jak McCoy Tyner w sposób właściwy swojemu geniuszowi potrafił na tej płycie być tylko, lub aż, wybornym akompaniatorem dla Johnny Hartmana. Gdyby chcieć nazwać tą płytę zgodnie z jej muzyczną zawartością, a nie wymogami rynku – powinna nosić tytuł – Johnny Hartman And McCoy Tyner With Special Guest: John Coltrane. To pianista i wokalista tworzą zespół, rdzeń brzmienia płyty i jej specyficzną atmosferę. To oni są na tej płycie razem, w każdym takcie, w każdej frazie i każdym słowie zaśpiewanym przez Hartmana. A John Coltrane gra w każdym utworze swoją partię i idzie do kasy po wypłatę. Robi to świetnie, ale w odróżnieniu od większości swoich płyt – robi niestety tylko to. Na tej płycie nie ma ducha wielkiego saksofonisty.

Cała płyta to zadziwiająca przemiana muzyczna zadziornego kwartetu Coltrane’a w zespół akompaniujący wokaliście. McCoy Tyner wywiązał się z tego zadania wprost wyśmienicie. Jimmy Garrison i Elvin Jones świetnie, a sam John Coltrane tylko dobrze, pozostając nieco z boku. Całej zresztą muzyce brak nieco zaangażowania, pasji twórczej, choć czuć, że potencjał był w studiu tego dnia…

To nie jest zła płyta. Choć mogła być w tym składzie lepsza. Ja jednak wole Ballads – ten sam skład, bez wokalisty pozostawił więcej przestrzeni dla Coltrane’a i nieco więcej swobody dla zespołu. A Johnny Hartman dzięki temu nagraniu zapisał się na trwale w historii jazzu, bez tej płyty byłby zapewne drugorzędnym wokalistą.

John Coltrane, Johnny Hartman
John Coltrane And Johnny Hartman
Format: CD
Wytwórnia: Impulse
Numer: IMP 11572

30 sierpnia 2010

Miles Davis - Evolution Of The Groove

Można właściwie zastanawiać się, po co wydaje się takie płyty… Ja też się zastanawiam. Kiedy płyta, zawierająca 15 minut muzyki ukazała się na rynku, kosztowała jakieś 70 złotych. Wtedy postanowiłem, że poczekam, aż będzie kosztowała 19,90. Tak też się stało, więc nie wypadało nie kupić z kolekcjonerskiego obowiązku.

Na płycie wydawca umieścił niepublikowany wcześniej kawałek sesji (trudno to nazwać utworem) Kind Of Blue, a także 4 zremiksowane i na nowo zmontowane utwory z lat siedemdziesiątych z In A Silent Way, Get Up With It, Miles Miles i On The Corner. Dlaczego akurat te i dlaczego z sesji do różnych płyt – chyba tylko dlatego, żeby tych co nie znają, namówić do kupienia oryginalnych wydawnictw. Taki sobie sampler.

Wszystko byłoby w tej koncepcji OK., gdyby nie znaczne zmiany w oryginalnej materii muzycznej. Jako haczyk mający skusić nabywców umieszczono na okładce nazwisko Carlosa Santany, który współcześnie dograł kilka partii gitary do jednego z utworów. Tak więc to nie ma nic wspólnego z rzeczywistą współpracą Santany z Milesem, która najprawdopodobniej ograniczyła się do jednego, lub kilku wspólnych spotkań u Milesa w domu w Nowym Jorku.

Czy takie wydawnictwo ma zachęcić do zainteresowania się elektrycznym okresem Milesa? Może, ale po co wtedy niewiele dłuższy niż 1 minuta kawałek sesji z Kind Of Blue? Jeśli jednak pominąć te zawiłości pomysłu na wydawnictwo i zupełnie bezsensowna na początku cenę, to płyta wcale nie jest taka zła.

Współcześnie grający muzycy za bardzo nie wydziwiali i nie zepsuli oryginalnych nagrań. Może udział muzyków sceny klubowej spowodował, że w jakimś klubie DJ puścił to nagranie i ktoś po raz pierwszy usłyszał trąbkę Milesa?

Mnie te nagrania uzmysłowiły, że to co nagrywał Miles w latach siedemdziesiątych nadawałoby się, nawet bez współczesnych remixów do niejednego klubu. To znaczy, że wtedy wyprzedziły znacznie swój czas, a może nawet były zwyczajnie ponadczasowe, co jest nieodłącznym atrybutem sztuki najwyższych lotów…

W sumie płyta nie jest zła, choć każda z wymienionych płyt, które były dawcami nagrań dla zaprezentowanych tu utworów sama w sobie jest lepsza. Jeśli jednak ktoś ma zacząć poznawać Milesa i jego jazz z lat siedemdziesiątych od tej płyty, to wcale nie jest zły wybór, tym bardziej za 19,90…

Miles Davis
Evolotion Of The Groove
Format: CD
Wytwórnia: Sony / BMG
Numer: 696998915220

29 sierpnia 2010

Willie Nelson & Wynton Marsalis - Two Man With The Blues

Dla tych, którzy jeszcze tej płyty nie znają – to nie jest pomyłka. To wyśmienita płyta Willie Nelsona nagrana z udziałem Wyntona Marsalisa. Ten udział Wyntona jest całkiem spory, to nie jest gościnny występ, to właściwie współudział, choć nazwisko Willie Nelsona jest pierwsze na okładce.

Willie Nelson to prawdziwa legenda amerykańskiej muzyki popularnej, country, country and western, bluesa i pewnie jeszcze paru gatunków. Na tą pozycję zapracował dziesiątkami lat nieprzerwanego koncertowania i nagraniem niezliczonej ilości płyt. To wszystko bez oglądania się na chwilowe wahania koniunktury i zmieniające się mody. Jak więc w takich przypadkach bywa, czasem był gwiazdą pierwszej wielkości, kiedy indziej niszowym obiektem muzealnym. Zawsze jednak rzetelny, stylowy, elegancki, podchodzący z wielkim szacunkiem do historii amerykańskiej materii muzycznej, którą współtworzył przez lata i muzyków z którymi współpracował.

Wynton Marsalis jeszcze zanim nagrał cokolwiek sensownego i wartościowego, sam ogłosił się legendą, w czym pomógł mu niezwykle sprawny sztab specjalistów PR, wyczuwając zapotrzebowanie rynku na nową, wielką gwiazdę jazzu.

Tak więc w trwającym już z pewnością ponad 20 lat sporze o Wyntona jestem po stronie jego przeciwników, co nie znaczy, że ignoruję każde jego nagranie. Jeśli są dobre, a czasem są nawet wybitne, warto posłuchać. Jak zwykle warto mieć własne zdanie, a do tego trzeba posłuchać. Jeśli bez większego zadęcia gra w skromnym składzie – tak jak na wyśmienitym 7 płytowym zestawie Live At The Village Vanguard – jest wielkim artystą. Potrafi też mieć wspaniały ton i wykazać się znajomością zupełnie niespodziewanych tematów – tak jak w duecie z Kathleen Battle grając Scartlattiego, Bacha czy Haendla. Potrafi też mieć odrobinę dystansu do samego siebie i zwyczajnie bawić się muzyką. Tego brakuje w zdecydowanej większości jego nagrań solowych. Jednak taka jest właśnie dzisiejsza płyta. Może to wpływ niezrównanej pogody ducha Willie Nelsona, a może wybór tematów zagranych na koncercie. W sumie liczy się efekt, a ten jest wyśmienity.

Dzisiejsza płyta to zapis koncertu z, a jakże mogłoby być inaczej, z Lincoln Center w Nowym Jorku z 2007 roku. Zestaw utworów przedziwny, choć typowy dla tego rodzaju wydarzeń – mamy tu Bright Night, Big City, jest też Caldonia i My Bucket Got a Hole In It. Po tej bardziej jazzowej stronie pojawiają się Stardust i Georgia On My Mind.

Wynton Marsalis uwolniony od konieczności bycia stylistą, ostatnim wielkim trębaczem, mesjaszem i wybawcą jazzu, kustoszem jego muzeum, czy kimkolwiek jeszcze, w oczach krytyków, zagrał i zaśpiewał świetny koncert.

Okazuje się, że wielki Wynton potrafi grać muzykę popularną, bawić się frazą, zaśpiewać refren znanej piosenki. Nie usiłuje być gwiazdą. Gra tu wcale nie więcej niż mało znani - saksofonista Walter Blanding i grający na harmonijce Mickey Raphael. Obecność Marsalisa zmusiła pozostałych muzyków do pokombinowania. Zapewne każdy z nich chciał dorównać jakością solówki wielkiemu gościowi. W efekcie udało się rozwinąć znane melodie w pole do improwizacji i wspólnego muzykowania. Każdy z członków zespołu otrzymał wystarczającą ilość czasu, żeby pokazać co potrafi. I wszyscy pokazują, że wiedzą, co najważniejsze w tych popularnych melodiach.

Najsłabszym punktem płyty wydaje się być publiczność, trochę szkoda, że to wydarzenie towarzyskie w Lincoln Center, a nie wiejska potańcówka gdzieś w okolicach Nashville. Tam z pewnością publiczność pomogłaby muzykom rozluźnić się jeszcze bardziej.

To płyta, którą trudno przypisać do konkretnego gatunku. Z pewnością karty rozdaje Willie Nelson, jednak w efekcie jego spotkania z Wyntonem Marsalisem powstała mieszanka wielu różnych melodii, z wiodącym duchem country i przede wszystkim dobrej zabawy.

To płyta, która można zabrać ze sobą do samochodu i słuchać bez przerwy. Pamiętam, kiedy ją kupiłem, nie chciała się ode mnie odczepić przez dobre dwa tygodnie.

To pogoda ducha Willie Nelsona, z którą równać się może chyba jedynie podejście do muzyki Pete Seegera. To nie jest wielka sztuka. To nie jest płyta dla krytyków. To płyta do słuchania, a o takie najtrudniej.

Willie Nelson & Wynton Marsalis
Two Men With The Blues
Format: CD
Wytwórnia: EMI
Numer: 5099950445424