28 października 2010

Pink Floyd - Dark Side Of The Moon, 30th Anniversary Edition Vinyl

Cóż można napisać o takim klasyku, jak Dark Side Of The Moon? Zacznę przewrotnie od stwierdzenia, że po ponad 30 latach kompozycje zachowują swoją dawną siłę, jednak muzyka jakby trochę nie wytrzymała próby czasu. Tak, to już ponad 30 lat od wydania jednego z pierwszych rockowych concept albumów lat siedemdziesiątych.

Z natłoku różnych jubileuszowych i specjalnych edycji wybrałem 180 gramową płytę analogową. Dlaczego? Bo i dźwięk jeden z najlepszych i jeszcze plakaty piękne i nalepki dostaje się z takim wydaniem w prezencie.

Pseudoprzestrzenne efekty stereofoniczne już dziś nikogo nie dziwią. Latające w kółko samoloty nie są już taką atrakcją jak dawniej. Słucham płyty pierwszy raz od dłuższego czasu (a ściślej od 2003 roku – kiedy wydano tą edycję na 30 lecie nagrania) i pierwszym odczuciem, jakie się pojawia jest to, że czegoś tu brakuje. Wreszcie wiem - brakuje prawdziwej rockowej gitary. Przecież moja ulubiona płyta Pink Floyd to niezmiennie koncertowy Delicate Sound Of Thunder.

Dźwięk w jubileuszowej edycji jakby nieco poprawiony, jednak ciągle wydaje sie, że na głosniki ktoś zarzucił ciężka kotarę. Bas ciagnie się niemiłosiernie, a blachy perkusji kłuja w uszy, za to tak zwanej średnicy jak na lekarstwo. Taka realizacja dźwięku w latach analogowego studia zwykle oznaczała wielokrotny montaż – jak mówią niektórzy, to dźwięk wymęczony przy konsolecie… Całość mimo genialności kompozycji robi dziś z perspektywy czasu wrażenie monotonnej suity. Może wtedy, 30 lat temu rewolucyjnej, ale teraz jednak mającej wartość przede wszystkim historyczną.

Z całości nagrania najlepiej po latach broni się saksofon Dicka Parry oraz partie gitarowe Davida Gilmoura. Oczywiście Time, The Great Gig In The Sky, Money czy Eclipse to dalej te same wspaniałe kompozycje. Zdecydowanie wolę jednak wykonania koncertowe. Może zwyczajnie w tej muzyce zbyt wiele jest ozdobników i efekciarstwa, a za mało rockowego drapieżnego rytmu?

Próbę czasu wytrzymuje też dobra wokaliza Clare Torry z The Great Gig In The Sky. Największym zwycięzcą trzydziestolecia Dark Side Of The Moon jest jednak winylowa jakość dźwięku. Ciągle niedościgniona mimo wysiłków speców od marketingu wielkich koncertów fonograficznych próbujących wcisnąć na mały srebrny kawałek plastiku coraz więcej nikomu niepotrzebnych kanałów cyfrowo zdegradowanej muzyki. Nie znaczy to, że dźwięk na edycji winylowej jest doskonały - do dzisiejszych realizacji jest mu daleko, jest jakby stłumiony i brak w nim wcześniej wspominanej srednicy, jednak jest o niebo lepszy niż na wszystkich edycjach cyfrowych. To zresztą dotyczy wszystkich wydań płyt, które zarejestrowane zostały analogowo i prawidłowo wytłoczone na dobrym winylu.

Są takie nagrania, na których dźwięk analogowych syntezatorów brzmi ciekawie do dzisiaj. Jednak zdecydowanie nie jest to niestety opisywany dziś album. Dlatego właśnie tam, gdzie pojawia się gitara czy saksofon jest muzycznie ciekawiej. Zdecydowanie najlepszy moment albumu to Money a w szczególności partia gitarowa tej kompozycji. Moment najlepszy znaleźć łatwo, jednak najsłabszy już trudniej. Mimo wielu krytycznych słów cała płyta trzyma pewien poziom. Wszystkie utwory to przecież klasyki gatunku.

Dark Side Of The Moon ma przede wszystkim walory historyczne. Tak dzisiaj trzeba patrzeć na muzykę z tej plyty. Wydanie w 1973 roku albumu z okładką, na której nie ma nazwy zespołu ani tytułu nie było pionierskie, ale na pewno odważne. Dzisiaj MTV załatwi promocję, kiedyś było trudniej. Muzyka musiała bronić się sama.

Us And Them - to piękna ballada, stylowy saksofon, fortepian zamiast dziwnych syntezatorów, kulminacja napiecia, nastrojowa partia wokalna i ciekawa aranżacja. To jedyny utwór na płycie, który moim zdaniem na wszystkich późniejszych realizacjach koncertowych brzmi gorzej niż oryginał.

Dobrze że nie muszę przyznawać gwiazdek, punktów, procentów, ani innych ocen wydawanych w kategoriach bezwzględnych. Byłby niezły kłopot... Taka ważna płyta i nie byłoby maksymalnej oceny. Myślę, że osoby, które pamiętają czas wydania tej muzyki pewnie dałyby lepsze oceny. Ja miałem wtedy kilka lat. Jednak każdy powinien historię muzyki znać. Jeśli nie macie jeszcze na półce tego ważnego kawałka historii, to analogowe wydanie jubileuszowe jest dobrą okazją. Niezły w sumie dźwięk, ładna poligrafia i te fioletowe piramidy... Z tego co pamiętam, to w pierwszym wydaniu ich nie bylo.

Pink Floyd
Dark Side Of The Moon, 30th Anniversary Edition Vinyl
Format: LP
Wytwórnia: EMI
Numer: SHVL 804

27 października 2010

Gilberto Gil - Kaya N’Gan Daya

Mam duży sentyment do tej płyty. Ilością pozytywnych emocjiwydobytych przez Gilberto Gila z muzyki Boba Marleya możnaby obdzielić cały świat i jeszcze zostanie. Krótko mówiąc, to jedna z najcieplejszych płyt jakie znam. Ten projekt ma dwa wcielenia. To najlepsze i muzycznie najciekawsze to wersja studyjna wydana w formie płyty CD. Dziś jednak opis dotyczyć będzie przede wszystkim równie ciekawej, choć jednak muzycznie mniej inspirującej wersji koncertowej wydanej w postaci płyty DVD.

Brazylijskie płyty Gilberto Gila z brazylijska muzyką będąca lekką autorską wersja samby i baiao są niezłe, ale pomysł na nagranie kompozycji Boba Marleya – nietypowy w dorobku Gila uważam za najlepszy w jego dyskografii. I choć nie znam wszystkich płyt, intuicja podpowiada mi, że żadne nieznane mi nagrania tego nie zmienią.

Część utworów Gilberto Gil śpiewa po angielsku z dość specyficznym akcentem południowoamerykańskim, część po portugalsku. Czasem w jednym utworze miesza oba języki. Jakości tłumaczenia tekstów na portugalski nie potrafię ocenić, jednak melodyka tego języka zdecydowanie pasuje do jamajskich rytmów reggae.

Zespół towarzyszący liderowi w wersji koncertowej składa się zapewne z muzyków, którzy współpracują z nim przy innych projektach (opisy innych płyt, które posiadam są w tym zakresie dość niekompletne). Ów zespół nie stara się wcale imitować, czy naśladować rytmów znanych z nagrań The Wailers. Oferuje bardziej uniwersalne, światowe brzmienie, w którym dominuja instrumenty perkusyjne i chórki.

Wspomniana na wstepie pozytywna energia wypełniająca każdy takt tego niezwykłego koncertu to w równej mierze zasługa świetnych kompozycji, jak i zaangażowania całego zespołu. Przy okazji to nagranie to świetny przykład braku realnych granic politycznych i stylistycznych w muzyce i dowód na bezsensowność twierdzeń, że prawdziwe reggae to tylko na Jamajce w wykonaniu garstki tamtejszych profesjonalnych muzyków. W trakcie przygotowania tego projektu Gilberto Gil podróżował po Jamajce i wersje studyjną nagrał w nowo zbudowanym studiu Tuff Gong, które z oryginalnym studiem w której nagrywał Bob Marley łączy jedynie nazwa i postać legendarnego inżyniera dźwięku Errola Browna. Jednak wersja koncertowa zachowuje ducha i przesłanie kompozycji Marleya, czyniąc jednocześnie muzykę bardziej przystępną dla szerszej publiczności.

W dodatkach znajdziemy alternatywną wersję Turn Your Lights Down Low i pełnoekranową wersję Is This Love, która w podstawowym koncercie przykryta jest przez napisy końcowe. To dobry pomysł, gotów do wykorzystania przez wydawców innych koncertów. Jest też teledysk do piosenki tytułowej, reportaż z planu i przygotowań do koncertu i co najważniejsze – prawie półgodzinny film dokumentujący podróż Gilberto Gila na Jamajkę śladami Boba Marleya i nagranie wersji studyjnej albumu. Wspomniany teledysk został nagrany z udziałem jamajskich ulicznych muzyków. Więcej w tej wersji oczywiści lokalnych rytmów, ale Gilberto Gil doskonale odnajduje się w tej, jakże innej niż proponowana przez jego własny zespół na koncercie konwencji.

Koncert zarejestrowany został w 2001 roku w Sao Paulo i jest utrzymany w konwencji skromnej, ascetycznej wręcz produkcji, skupiającej uwagę widza wyłącznie na muzyce, która broni się sama nie potrzebując wydumanych efektów wizualnych.

Nagrania studyjne są ciekawsze od opisywanej dziś wersji koncertowej. Płyta CD powstała z udziałem zespołu wokalnego I-Three Boba Marleya w studiu Tuff Gong w Trench Town. W tych nagraniach uczestniczyli miedzy innymi Sly Dunbar i Robbie Shakespeare, a także w składzie I-Three żona Boba Marleya – Rita Marley. Gdybym musiał wybrać – postawiłbym na wersję studyjną i płytę CD. Koncert jednak również jest świetny i ogląda się do z dużą przyjemnością.

Dodatkowym atutem płyty jest możliwość włączenia angielskich napisów dla tych, którzy chcą skupić się jeszcze bardziej na tekstach Boba Marleya. Napisy są zsynchronizowane z muzyką i ich angielska wersja obejmuje zarówno piosenki śpiewane po angielsku, jak i po portugalsku.

Gilberto Gil
Kaya N’Gan Daya
Format: DVD
Wytwórnia: BCP / Warner
Numer: 809274326225

26 października 2010

Michał Urbaniak with Horace Parlan Trio - Take Good Care Of My Heart

Bardzo lubię, kiedy Michał Urbaniak gra na skrzypcach. W ogóle lubię jazzowe skrzypce, potrafią być takie zadziorne, drapieżne, nawet jak gra wielki romantyk Stephane Grappelli. Ale nie o tym dzisiaj. Skrzypce to chyba mój ulubiony instrument jazzowy. I z pewnością to wyjątkowo polska specjalność. To jedyny instrument, o którym można śmiało powiedzieć, że został wprowadzony do nowoczesnego jazzu przez Polaków. Również najlepszy skrzypek jazzowy to Polak - niezrównany, fantastyczny Coltrane skrzypiec, wulkan energii, król skrzypcowej improwizacji - Zbigniew Seifert. On jest najlepszy, a zaraz potem, myśląc o klasyfikacji ogólnoświatowej mamy Krzesimira Dębskiego (szkoda, że dziś gra okazjonalnie), no i oczywiscie Urbaniaka. Wspomniany już Stephena Grappelli to trochę inna konkurencja. Choć szkoła francuska niewątpliwie jako jedyna w silnym składzie konkuruje z polskimi skrzypcami w jazzie.

Urbaniak kiedyś grał ciekawą muzykę, zanim zaczął rapować i komponować użytkową muzykę filmową. Grał bardzo ciekawe rzeczy w latach siedemdziesiątych. Później jakoś nie miał szczęścia do wytwórni. Grał i nagrywał dużo w różnych okazjonalnych składach, dla różnych wydawców. Jego nagrania dla wytwórni SteepleChase, z której pochodzi dzisiejsza płyta należa do ciekawszych, obok tych wydanych przez Storyville.

W latach osiemdziesiątych Urbanak często korzystal jeszcze z klasycznego instrumentu, modyfikując jednocześnie brzmienie przy użyciu mikrofonu i własnego głosu. Wiele osób do dziś wspomina zdumiewajacy i niespodziewany koncert sprzed wielu lat na Jazz Jamboree w wykonaniu Michała Urbaniaka i Czesława Niemena. To jeszcze czasy, kiedy grał dużo, tworząc gęste faktury, atakując poszczególne akordy w sposób własciwy dla polskiej szkoły skrzypiec. Tak jest też na dzisiejszej płycie, pierwotnie nagranej i zapewne wydanej w 1984 roku.

Muzykowi towarzyszy bardzo sprawna sekcja rytmiczna - Horace Parlan na fortepianie, Jesper Lundgaard na basie i Aage Tanggaard na perkusji. Sekcja pracuje sprawnie. Jej niekwestionowanym liderem jest pianista, który wiele razy dzielnie i stylowo wtóruje improwizacjom Urbaniaka. Repertuar płyty to prawie w całości utwory lidera. Najciekawszy moment to jednak kompozycja tytułowa, w której brzmienie skrzypiec jest bardzo śpiewne, znacznie zmodyfikowane właśnie przez wokalizę Urbaniaka. I tutaj znowu, tak jak w wielu utworach bardzo ciekawe są partie fortepianu.

Całej płyty słucha się przyjemnie, jest jednocześnie łatwa i przyjemna i zdecydowanei niebanalna. Skrzypce Urbaniaka są zawsze na miejscu, jeśli trzeba łagodne i melodyjne, kiedy indziej potrafią zagrać szybciej. Kompozycje lidera są ciekawe, chociaż nie zapadają w pamięć i nie sądzę, żeby były jeszcze kiedykolwiek wykonywane. Powstały pewnie w większości na potrzeby tego nagrania. Najlepsza z nich, najbardziej melodyjna i wpadająca w ucho jest Mean And Mine, oznaczona na płycie jako wcześniej niepublikowana.

Doskonała muzyka została skrzywdzona przez sposób nagrania. Płyta zrealizowana jest bardzo cicho. Różnica głośności w moim wypadku wymaga kompensacji na poziomie jakiś 30 stopni na skali potencjometru w stosunku do innych plyt. Nagranie perkusji jest zbyt ostre, za dużo w nim wysokich tonów. Scena dźwiękowa jest bardzo wąska, co byłoby jeszcze do zniesienia, gdyby nie słaba dynamika nagrań. Ogólnie sposób realizacji przeszkadza nieco w odbiorze muzyki.

Michał Urbaniak with Horace Parlan Trio
Take Good Care Of My Heart
Format: CD
Wytwórnia: SteepleChase
Numer: SCCD-31195

25 października 2010

Różni wykonawcy - A Tribute To Stevie Ray Vaughan

Ten koncert odbył się 5 lat po tragicznej śmierci Stevie Ray Vaughana. Dla uczestniczących w nim gwiazd nie była to jedynie kolejna okazja w rodzaju All Stars. To było również spotkanie muzycznie pokrewnych artystycznych osobowości oddających ani trochę nie udawany hołd bratniej duszy. Tu każdy dał z siebie wszystko. Muzycy zebrani w jednym miejscu przez niedocenianego brata zmarłego gitarzysty – Jimmie Vaughana zagrali najbardziej znane utwory Steviego.

Oprócz gwiazd, o których za chwilę, w nagraniu uczestniczyli muzycy oryginalnego składu Double Trouble – zespołu grającego przez prawie całą karierę ze Stevie Ray Vaughanem. To ich zasługą jest stworzenie świetnej podstawy rytmicznej i harmonicznej do gitarowych popisów gości koncertu. W wielu utworach Reese Wynans tworzy gęstą fakturę przy pomocy swoich organów Hammonda, do spółki z grającym na fortepianie Denny Freemanem,

Program koncertu rozpoczyna Pride And Joy w wykonaniu Bonnie Raitt, która w tym utworze zagrała z wielką lekkością jedną z najlepszych partii gitarowych w swojej karierze. Teras Flood zagrał Jimmie Vaughana – może nie tak dynamicznie jak Stevie na swoich koncertach, jednak równie stylowo.

Telephone Song w wykonaniu B. B. Kinga to brzmienie nieco bardziej odległe od stylu Stevie Ray Vaughana. To z pewnością specyficzny styl gry i zupełnie inna gitara. Jednak nawet sam B. B. King zagrał inaczej niż zwykle. Jest szybszy, gra więcej nut niż na swoich własnych płytach z tego okresu. Być może to chęć dopasowania się do całości, przywołania ducha Stevie Ray Vaughana, lub zasługa grającego z nim jak równy z równym Jimmie Vaughana.

Long Way From Home zagrał Buddy Guy. To gitarzysta, który był idolem i wzorem dla młodego Stevie Ray Vaughana. Kiedy gra na poważnie, jest mu też bardzo bliski muzycznie. Trochę szkoda, że postanowił pokazać bardziej wokalno-gitarowy żart niż kawałek solidnego bluesa, co potrafi jak mało kto. To z pewnością słabsza część koncertu.

Ain’t Gone ‘N Give Up On Your Love to świetna gitara Erica Claptona, choć może nieco za bardzo przypomina jego własne nagrania. Gdypy jeszcze Clayton mniej spiewał a więcej grał byłoby naprawdę wyśmienicie. Z Claptonem tak już jest – im więcej gra tym lepiej. Im więcej śpiewa tym gorzej. Dlatego najlepiej wytrzymuje próbę czasu muzyka Cream i Bling Faith, a najgorzej solowe jego nagrania.

Robert Cray – no cóż – gdzie Eric Clayton, tam zawsze też jest Robert Cray. Ostatnio występował nawet jako support przed koncertami Claptona. Dla mnie Robert Cray gra przez całe życie jeden riff. Trochę to nudne, monotonne i wtórne. Love Stuck Baby w jego wykonaniu jest takie samo jak każde jego nagranie z lat dziewięćdziesiątych i każde nowsze. Poprawne i niewiele więcej. A tu szczególnie to widać, kiedy staje się na jednej scenie obok wielkich sław elektrycznego bluesa. I choć w postaci jednego krótkiego utworu może się podobać, to całe płyty, albo koncertu w jego wykonaniu nie potrafię wysłuchać z przyjemnością, nawet stojąc kilka metrów od sceny.

Cold Shot zagrał na fortepianie Dr. John. To trochę za daleko od Stevie Ray Vaughana. Za dużo w tym nagraniu rewii i estrady, a za mało bluesa. Gitara Jimmie Vaughana została zepchnięta na drugi plan. Zamiast tego utworu wolałbym drugi w wykonaniu Bonnie Raitt, albo coś bardziej poważnego w wykonaniu Buddy Guya. Na koncercie z pewnością każdy z wykonawców zagrał więcej niż jeden utwór.

Pozostałe 3 utwory to jeden wielki bis zagrany przez wszystkich razem. Nie przepadam za takiego rodzaju utworami, bo choć wszystkie koncerty gromadzące wiele gwiazd tak się kończą, to nie znam przypadku, kiedy obecność na scenie kilkunastu muzyków, w tym 6 gitarzystów stworzyłaby jakąś dodatkową jakość. Tu skończyło się tak jak zwykle, każdy z gitarzystów gra i śpiewa po kolei swój kawałek utworu.

Trudno jednak odmówić uroku kompozycji Arta Neville’a poświeconej specjalnie pamięci życia i okoliczności tragicznej śmierci nieobecnego bohatera koncertu. Six Strings Down to wyjątkowy tekst i niezła kompozycja.

Wolałbym jednak obejrzeć cały koncert, a nie pojedyncze utwory przedzielane komentarzami wykonawców i krótkimi fragmentami archiwalnych nagrań Stevie Ray Vaughana. Pewnie dużo materiału z tego wydarzenia pozostało gdzieś w archiwach – może kiedyś ujrzy światło dzienne w formie koncertu, a nie filmu dokumentalnego, jakim w istocie jest dzisiejsza płyta.

Różni wykonawcy
A Tribute To Stevie Ray Vaughan
Format: DVD
Wytwórnia: Epic / Columbia
Numer: 5099720181798

24 października 2010

Popa Chubby - Popa Chubby Plays The Music Of Jimi Hendrix At The File 7

Trzeba wiele odwagi by coś takiego zaryzykować. Równie wiele talentu potrzeba, żeby z tego pozornie niemożliwego zadania wybrnąć i zagrać świetny koncert.
Dzisiejsza płyta to jeden z nielicznych albumów z muzyką Jimi Hendrixa, który w interpretacjach poszczególnych utworów nie odbiega od oryginałów, a jednocześnie nie brzmi jak nędzna kopia nagrań wzorcowych. A to naprawdę duży komplement.

Popa Chubby nie próbuje szukać własnej, specjalnej odmiennej drogi interpretacji znanych wszystkim utworów granych przez Jimi Hendrixa. Nie udziwnia, nie zmienia, nie ucieka od porównań z oryginałami. Jego gra jest brudniejsza, bardziej niedbała, garażowa, co akurat temu repertuarowi nie przeszkadza.

Te nagrania stanowią wyraz istoty stylu gry Hendrixa, nie naśladują każdej nuty, raczej ogólny pomysł na każdy utwór. Tak jak w oryginalnych nagraniach koncertowych Hendrixa, najlepsze momenty to te, kiedy w długich solówkach gitarowych lider pokazuje, że z gitarą potrafi zrobić naprawdę wiele ciekawych i unikalnych rzeczy. Jego sola, to nie kliniczne, choć stylowe nagrania Stevie Ray Vaughana, czy Johnny Wintera. To raczej pasja, próba zrozumienia muzyki mistrza gatunku. Partie wokalne, jak u Hendrixa – stanowią konieczny dodatek, który właściwie możnaby pominąć.

Instrumentaliści towarzyszący liderowi tego dnia niestety są dość słabi. Chris Reddan i A. J. Pappas nie nadążają za gitarą, grają schematycznie, czasem gubiąc nieco rytm. Mało w tym rockowego pulsu, a jeszcze mniej bluesa. Na szczęście to wybronej gitarze lidera zdaje się mało przeszkadzać.

Koncert zarejestrowano w niewielkim klubie File 7 w Magny-Le-Hongre we Francji. Ten kraj jest od wielu lat muzyczną siedzibą Popa Chubby’ego. W Polsce o jego płyty dość trudno, a w każdym francuskim sklepie znajdziemy ich całą masę.

Popa Chubby potrafi zrobić użytek ze swojej wysłużonej gitary. Czasem gra nieco efekciarsko robiąc niezłe show. Tym razem zagrał jednak całkiem na poważnie. Ani przez chwilę nie grał dla innych gitarzystów, ani przez chwilę nie chciał być lepszy od mistrza. Bez zbędnych technicznych wyczynów, zagrał czystego bluesa i soul, a to istota muzyki Jimi Hendrixa.

Większość naśladowców widzi w muzyce Hendrixa przede wszystkim techniczny wyczyn wszechczasów, niemożliwą do powtórzenia wirtuozerię gitary, podczas gry on, mając korzenie w muzyce R&B i soul był w rzeczywistości grającym nieco sprawiej technicznie od innych bluesmanem. Takiego właśnie Hendrixa gra i śpiewa Popa Chubby. I dlatego włąśnie jest w tym o niebo lepszy od wszystkich samozwańczych wirtuozów gitary. On tą muzykę rozumie i przetwarza, a nie kopiuje.

Jak zwykle w przypadku spontanicznych, prawdziwych i niespecjalnie komercyjnych artystów, każde nagranie koncertowe jest lepsze od studyjnego. Ta płyta z pewnością nikomu nie sprawi zawodu, a fanom dobrego bluesa i muzyki samego Jimi Hendrixa świetnie uzupełni kolekcję.

Realizacja całości jest mocno amatorska. Jakość dźwięku jest znośna, za to obrazu co najwyżej przyzwoita. Trochę to mało, jak na oficjalne wydawnictwo artysty, szczególnie, że czasem zawodzi synchronizacja dźwięku i obrazu. Warto więc zastosować się do zaleceń samego lidera umieszczonych na okładce i słuchać naprawdę głośno.

Popa Chubby
Popa Chubby Plays The Music Of Jimi Hendrix At The File 7
Format: DVD
Wytwórnia: DixieFrog / Harmonia Mundi
Numer: 794881847198 / DFG DVD 005