12 listopada 2010

Nina Simone - Four Woman: The Nina Simone Philips Recordings

Four Woman - The Nina Simone Philips Recordings to kolekcja płyt nagranych w latach 1964-1966 przez artystkę dla firmy Philips, wydana ponownie w pięknej oprawie przez Verve. Ten krótki okres współpracy holenderskiego giganta, który wtedy był również aktywny na rynku płytowym, z Niną Simone jest jednym z ciekawszych w jej karierze artystycznej. To czas powstania jej większości znanych kompozycji i czas wprowadzania do repertuaru tych utworów, które później przez wiele lat wykonywała na koncertach.

Pięknie wydany zestaw 4 płyt CD gromadzi wszystkie 7 albumów nagranych dla Philipsa oraz jeden utwór ze strony B singla. Producentów reedycji należy pochwalić za to, że nie wypełnili zestawu gromadą odrzuconych wersji nazywanych żeby było ładniej alternatywnymi lub fragmentami rozmów ze studia nagraniowego, jak to zwykle bywa w takich wznowieniach.

Nina Simone otrzymala staranne wykształcenie muzyczne. Jednak kiedy z przyczyn rasowych nie dostała się do konserwatorium, życie zmusiło ją do zarabiania pieniędzy grą i śpiewem w klubach i barach New Jersey. Wykorzystując swoje klasyczne wykształcenie oraz doświadczenia wokalne z chóru stworzyla tam właśnie w latach pięćdziesiątych niepowtarzalny i jakże łatwo rozpoznawalny styl.

Zanim o dzisiejszej płycie - odpowiadając na postulaty czytelników postanowiłem sięgać trochę głębiej i częściej do archiwum zdjęciowego...


Nina Simone i Al Schackman - Warszawa, rok 1997

Pierwsza płytą wydaną przez Philipsa był zestaw koncertowych nagrań z Nowego Jorku znany pierwotnie pod tytulem Nina Simone In Concert. Te proste, kameralne aranżacje na fortepian, gitarę, bas i perkusję pokazują przegląd stylistycznych możliwości artystki. Są również dokumentalnym zapisem koncertów pokazującym artystkę młodą, ale już bardzo dojrzalą, doskonale czującą publiczność. Niewątpliwie doświadczenia z występów w barach i klubach nocnych zrobiły swoje. Jednocześnie te swieżo brzmiące, proste, a przez to bardzo autentyczne nagrania pokazuja Ninę Simone, jako ciekawą pianistkę, której ambicje sięgają znacznie dalej, niż wyznacza to konwencja akompaniamentu partii wokalnych.

Wolno snujące się tematy w rodzaju I Loves You Porgy czy Plain Gold Ring, tworzą atmosferę koncertu. Ciekawie wypada utwór do tekstu Kurta Weila - Pirate Jenny. Momentami sposobem budowania dźwięku Nina Simone przypomina na tej płycie wokalistkę jazzową, kiedy indziej zaś pieśniarkę folkową w rodzaju legendarnej Odetty. Wypróbowanym numerem koncertowym okazuje się być nagrany tu po raz pierwszy Go Limp - utwór wykonywany później setki razy na koncertach. Nina Simone napisala go pewnie z myślą o dialogu z rozbawioną publicznością. W tej rejestracji brzmi wyjątkowo prawdziwie i pokazuje dobry humor artystki i jej sluchaczy. Na deser dostajemy premierową prezentacje kompozycji Niny - Mississippi Goddam.

Na pierwszym dysku zmieściły się również nagrania z płyty Broadway Blues Ballad. To zupełnie inna koncepcja muzyczna, mimo że nagrania pochodzą również z 1964 roku. Duża orkiestra, smyczki, chórek i dopracowane, ale grzeczne i nieco pozbawione życia aranżacje. Nina zdecydowanie mniej gra na fortepianie. Utwory są krótkie, co najwyżej czterominutowe, spełniające ramy czasowe radiowego przeboju w okresie nagrania. Orkiestrą kierują na zmianę Horace Ott i Hal Mooney. Być może jest to ta sama orkiestra, albo dwa różne sklady. Dokumentacja na ten temat niestety nie zachowała się do dnia dzisiejszego. Repertuar, tak jak wskazuje na to tytuł płyty, jest bardzo różnorodny.

Broadway Blues Ballad jest jedną ze słabszych płyt w dorobku Niny Simone. Repertuar nie pasuje do barwy jej głosu. Aranżacje liderów orkiestr są przesłodzone, nie eksponują walorów wokalnych artystki. Muzyka jest poprawna, ale niczym nie wyróżnia się spośród wielu produkcji w podobnym stylu. Będąc na początku swojej drogi w komercyjnym świecie wytwórni nagraniowych Nina Simone dała sobie narzucić koncepcje producentów. Później jeśli nagrywała z dużą orkiestrą, często sama pisała aranżacje.

Nie znaczy to, że sesja Broadway Blues Ballad całkiem pozbawiona jest ciekawych fragmentów. Do takich niewątpliwie należy otwierający płytę Don't Let Me Be Misunderstood, przypominający nieco charakterem poprzednie nagrania oraz wyraźnie dłuższy od pozostałych utworów Nobody.

Drugi krążek tego wydawnictwa rozpoczynają nagrania z albumu I Put A Spell On You. To płyta zrealizowana w 1965 roku. Zawiera również, tak jak poprzednia, aranżacje orkiestrowe, jednak jest o wiele ciekawsza w warstwie instrumentalnej. Już w utworze tytułowym pojawia się bardzo stylowe solo saksofonu. W zestawie utworów znaczący jest udział francuskich kompozycji. W Tomorrow Is My Turn Charlesa Aznavoura aranżacja przypomina nieco wczesne piosenki tytułowe z filmów o Jamesie Bondzie. Swą premierę ma tutaj również kolejny wielki przebój Niny - Ne Me Quite Pas Jacquesa Brela. Poza tym jest jeszcze kilka utworów o francuskim rodowodzie. To wpływ speców od reklamy holenderskiego Philipsa oraz owoc fascynacji samej artystki, która często podróżowała w tym czasie, już jako gwiazda, do Europy. Nina Simone zdecydowanie lepiej wypada jednak w kameralnych składach i stricte jazzowym repertuarze.

Na płycie I Put A Spell On You można wyróżnić jeszcze rock and rollowy Gimme Some z ciekawymi chórkami i kameralny, zagrany bez orkiestry i najlepszy tutaj utwór - Blues On Purpose. To jedyny utwór w którym znalazło się miejsce dla ciekawego sola fortepianu i niewątpliwie najbardziej jazzowy moment plyty. Jest to zarazem jedno z nielicznych nagrań instrumentalnych Niny Simone.

Komuś takiemu jak Nina Simone można wybaczyć dwie nieciekawe muzycznie płyty. Te przygody z orkiestrą sa raczej nieudane. W połowie drugiego krążka zaczyna się wreszcie coś dziać. Przepiękna wokaliza Be My Husband otwiera wyśmienitą płytę Pastel Blues. Wreszcie wraca jazz, ciemny głos Niny znajduje właściwy repertuar. Smyczki i chórki nie zmieściły się w studio. Zostali tylko sprawdzeni muzycy. Al Schackman i Rudy Stevenson grają na gitarach. Całość uzupełnia sekcja rytmiczna. Gitarzyści czasem zagrają w tle coś ciekawego, perkusja miarowo nabija rytm, a gwiazda Niny Simone świeci niezwykle jasnym blaskiem. Premierowe wykonanie Strange Fruit i Sinnerman stanowi fantastyczne zakończenie drugiego krążka zestawu.

Kolejną płytę CD z zestawu rozpoczynaj a nagrania z płyty Let It All Out. Skład muzyków podobny jak na Pastel Blues, a repertuar jakby bliższy amerykańskiej tradycji musicalowej. Dla zaakcentowania koncepcji stylistycznej, płytę otwiera Mood Indigo Duke Ellingtona. Solo z Love Me Or Leave Me przypomina jazzową interpretację któregoś z utworów Mozarta, pokazując jednocześnie biegłość techniczną Niny Simone w grze na fortepianie.

Glos Niny w wolnych utworach potrafi być niezwykle nastrojowy, operując jednocześnie wielką skalą dynamiki. W szybszych fragmentach czasem brakuje jej nieco swingu, to jednak nie błąd techniczny, ale element specyficznego, tak łatwo przecież rozpoznawalnego stylu, do którego część utworów pasuje idealnie, inne zaś nie powinny znaleźć się w jej repertuarze. Tak jest w przypadku Don't Explain Billie Holiday - to nie jest utwór dla Niny Simone. W całym zestawie płyt Philipsa oraz we wszystkich innych nagraniach Nina Simone wypada najlepiej w kameralnych rejestracjach koncertowych własnych kompozycji. Świat ceni ją przede wszystkim za Mississippi Goddam, Sinnerman (to utwór ludowy nieznanego blizej pochodzenia, ale kojarzony z Niną właśnie), Four Woman, Take Me To The Water (z płyty High Priestess Of Soul) czy Images śpiewanego a capella.

Kolejna płyta umieszczona na trzecim krążku CD to niestety znowu orkiestrowe aranżacje, pochodzacą z 1965 roku Wild In The Wind. Płyta warta opisania i wysłuchania przede wszystkim dlatego, że zawiera słynną kompozycję Niny Four Woman. Utwór ten dał tytuł całemu zestawowi nagrań Philipsa. Wyróżnić można równiez Wild Is The Wind kompozycji Dimitri Tiomkina i wykonywany jedynie przy akompaniamencie fortepianu If I Should Lose You. Nie sposób też nie zauważyć premierowego wykonania Lilac Wine. Ta płyta jest nieco lepsza od poprzednich dwu produkcji orkiestrowych, głównie dlatego, że zawiera utwory grane w wolniejszych tempach, orkiestry jest zdecydowanie mniej, a Niny więcej.

Czwarty dysk zestawu to nagrania z płyty High Priestess Of Soul uzupełnione jednym z utworów wydanych pierwotnie na stronie B singla. To ostatnia płyta nagrana przez artystkę dla Philipsa i jednocześnie ostatni krążek zestawu Four Woman. Dostajemy tu znowu nagrania orkiestrowe. Takiej masakry wykonanej na bluesie Brown Eyed Handsome Man Chucka Berry nigdy nie słyszałem. Ta płyta to zupełnie niepasujący do Niny Simone repertuar. Bronią sie jedynie po raz kolejny jej własne kompozycje (a także gitarzysty jej zespołu i wiernego przyjaciela Rudy Stevensona). Najjaśniejszym punktem jest właśnie kompozycja Niny - Take Me To The Water. Można odnieść wrażenie, że płyta powstała z konieczności wypełnienia zobowiazań kontraktowych wobec Philipsa.

Nina Simone z czasów kontraktu z Philipsem (1964 - 1965) to artystka bardzo nierówna, czasem genialna, czasem uginająca się pod presją komercyjnych producentów. Dla fanów to zestaw obowiązkowy, pięknie wydany i niespecjalnie drogi. Dla pozostałych słuchaczy wystarczyłaby płyta Nina Simone In Concert i składanka z pozostałych.

Nina Simone
Four Woman: The Nina Simone Philips Recordings
Format: CD
Wytwórnia: Verve
Numer: 065 021-2

11 listopada 2010

Yardbirds - Birdland

Czasem przemysł muzyczny potrafi być doprawdy niezrozumiały. Dzisiejsza płyta to powstała w 2003 roku próba reaktywacji legendarnego zespołu. Niby powraca legenda, jedna z najwspanialszych grup lat sześćdziesiątych. Powraca po cichu, bez żadnej reklamy. Wydaje piękny album w zupełnie nieznanej wytwórni Favoured Records. Z odrobiną promocji mogłoby to być ważne wydarzenie otwierające muzykom drogę do koncertów i kolejnych nagrań. Nawet jeśli nie było to w momencie wydania z braku promocji wydarzeniem medialnym, to jest wydarzeniem muzycznym. Muzyka na płycie pozostanie, dla tych, którzy przypadkiem na nią natrafią i postanowią zaprzyjaznić się z nią na dłużej, co polecam. Muzyka na omawianej dzisiaj płycie brzmi dojrzale i jakby bardziej gitarowo niż przed laty. Może to dojrzałość muzyków, duża liczba zaproszonych gości, o czym za chwilę, albo lepsza technika nagraniowa wydobywająca wszelkie subtelności brzmień gitar elektrycznych?

W najlepszych czasach grupy na jednej scenie spotykali się początkujący wówczas, acz już sławni muzycy - Jeff Beck, Eric Clapton i Jimi Page, dla którego z koniecznosci pozostawała gra na gitarze basowej, bo był wtedy najmniej znanym z 3 wymienionych gitarzystów! Dzisiejszy skład to przede wszystkim Chris Dreja, filar pierwszego wcielenia zespołu i jego długoletni nieformalny kierownik muzyczny oraz Jim McCarty, grający w Yardbirds od początku, bardzo kompetentny w swoim fachu perkusista.

Muzyka na płycie jest bardzo różna, jednak dość spójna stylistycznie. Momentami przypomina stare nagrania grupy, jak w For Your Love, czasem brzmi jak współczesny chicagowski blues, czasem zdradza inspiracje twórczością nieśmiertelnych w swoich kolejnych wcieleniach Bluesbreakers Johna Mayalla. Różnorodność wpisana jest jakby w koncepcję tego albumu. Pomaga temu cała plejada znakomitych gości, z których każdy gra niestety tylko w jednym utworze. Trzeba od razu zaznaczyć, że wśród nich brak Erica Claptona i Jimmy Page'a. Godnie zastępują ich inni znani muzycy. Myślę, że przepustką do zagrania na płycie była młodzieńcza fascynacja nagraniami Yardbirds, oczywiście poza poziomem muzycznym, bo grają przecież same sławy.

Pierwszym gościem jest Jeff Skunk Baxter w utworze The Nazz Are Blue. Później prezentuje się John Rzeznik w bardzo tradycyjnie zaaranżowanym For Your Love. Dalej zaczyna się istne gitarowe szaleństwo. Poprzeczkę podnosi wysoko Joe Satriani, mistrz techniki i szybkiego grania, szalejąc w Train Kept A Rollin'. Jeden z żelaznych hitów koncertowych zespołu sprzed lat, Shapes Of Things, bierze w swoje ręce Steve Vai. Początek brzmi jak za dawnych lat, do czasu pierwszego wejścia gościnnej gitary. Nietrudno oczywiście rozpoznać charakterystyczne brzmienie Vaia, jednak słychać, że bardzo chce wpasować się w styl zespołu. Nie popisuje się, co nieczęsto mu się zdarza, pokazując tym samym swój szacunek dla tradycji muzycznej i korzeni, z których każdy gitarzysta rockowy się przecież wywodzi. To jeszcze nie koniec atrakcji. W kolejnym utworze - My Blind Life do kolegów z zespołu sprzed lat dołącza Jeff Beck. Brzmienie zespołu z udzialem Becka staje się pełniejsze, bluesowe, troszkę dryfujące w stronę produkcji Jeffa Becka z ostatnich lat. Wyeksponowanie w tym utworze harminijki Johna Glena tworzy ciekawy kontrapunkt dla pięknego brzmienia gitary dawnego lidera Yardbirds.

Kolejny utwór to następne zaskoczenie - na gitarze gra Slash - czyżby on też słuchał w domu Yardbirds? Słychać po sposobie gry, że to fascynacja prawdziwa, połączona ze znajomością stylu dawnych nagrań tej supergrupy. Gitara Slasha doskonale wpisuje się w konwencje jakże różną od tego co robi na codzień. Tak bluesowo brzmiącego Slasha jeszcze nie słyszalem, przyznać muszę, że to jedna z niespodzianek tej płyty.

W kolejce stoją następni ochotnicy. Kolejną rewelacją jest udział nieczęsto nagrywającego Briana Maya w utworze Mr. You're A Better Man Then I. To piękna ballada, która co chwilę pokazuje lwi pazur za sprawą gitary, którą tak dobrze znamy jako brzmienie Queen. Moim zdaniem to najpiękniejsze solowe partie gitary na płycie. I jednocześnie jej najciekawszy moment. Ostatni z wielkich gości to Steve Lukather. On również wpisuje się doskonale w styl płyty pozostawiając swoje typowe zagrywki w szatni przed wejściem do studia.

Godnym podkreślenia jest to, co graja na gitarach Gypie Mayo i Chrisa Dreja. W utworach wykonywanych bez sławnych gości nie pozostaja w tyle za wielkimi sławami, którym towarzyszą na tej płycie. W efekcie dostajemy ciekawy album, nieco staromodny, czasem niespodziewanie nowoczesny, dobrze brzmiący i pięknie wydany. Muzyka czasem szuka bezpośrednich odniesień do dawnych nagrań, czasem odpływa w stronę współczesnego amerykańskiego bluesa, czasem w stronę ugrzecznionego brytyjskiego rocka. Pomimo wszystko jednak zachowana jest spójność. Mimo udziału tak wielu gości albumu słucha się gładko, nie jest składanką hitów, a trzymającą nieustannie wysoki poziom doskonałą płytą rockową.

Chwała muzykom za to, że postanowili zrobić dużo więcej niż tylko wykorzystać dobrą nazwę do dorobienia paru groszy do muzycznej emerytury. Bardzo chciałbym posłuchać następnej ich produkcji, najchętniej z Claptonem i muzykami Led Zeppelin i Rolling Stones, którzy przecież też kiedyś grali w Yardbirds, razem z Chrisem Dreją. Yardbirds był zawsze zespołem koncertowym, jedną z pierwszych formacji pozwalających Claptonowi na jego legendarne kilkunastominutowe szaleństwa gitarowe, utrwalone niestety jedynie na słabej jakości technicznej bootlegach. To chyba się nigdy nie wydarzy…

Yardbirds
Birdland
Format: CD
Wytwórnia: Favoured Nations
Numer: FN2280-2

10 listopada 2010

Kenny Garrett - Standards Of Language

Kenny Garrett jest jak źle zrobione wino - im starszy tym bardziej kwaśny i nudny. Każda kolejna płyta, którą nagrywa jest coraz bardziej banalna i wtórna. Trudno się do czegoś przyczepić. Nienaganna technika gry, poprawne aranżacje, charakterystyczne nieco matowe brzmienie. Jeśli chce się jednak grać na saksofonie tak, żeby słuchacze wracali do nagrań wiele razy, to sprawność techniczna, poprawność artykulacji i dlugi oddech nie wystarcza.

Z drugiej strony jakby drapieżność brzmienia gdzieś znikała z płyty na płytę. Z dziś opisywanej, wydanej w 2003 roku produkcji Garretta wieje nudą. Kto zna i pamięta jeszcze takie płyty jak African Exchange Student i Black Hope z początku lat dziewięćdziesiątych, dziś trudne do zdobycia, ten wie, co mam na myśli. A jeśli chcecie poznać prawdziwego, brutalnie traktującego swój instrument, tryskającego energią, chęcią do gry i pomysłami Garretta, to posłuchajcie wydanego przez Jazz Door koncertu z 1993 roku z płyty Star & Stripes/Live. Takiego Kenny Garretta niestety już nie ma i chyba nie będzie.

Gdyby kiedyś powstał hotel dla fanów jazzu (a może gdzieś już istnieje), to głosowałbym za puszczaniem takiej muzyki w windzie albo w garażu. To jeszcze można nazwać jazzem, ale zbliżamy się niebezpiecznie do stylistyki Kennego G lub Candy Dulfer. Tu oczywiście ciągle znaleźć można odrobinę więcej żywej, improwizowanej muzyki i nieco więcej energii, ale to już nie to, co kiedyś.

Jeśli wejdziecie w posiadanie takiej płyty przypadkiem, to pamiętajcie, że może ona mieć wiele zastosowań. I nie mam tu koniecznie na myśli wieszania jej w samochodzie, lub stosowania w roli podstawki pod kubek z herbatą. Możecie posłuchac sobie Garretta w czasie gotowania obiadu. Mikser albo sokowirówka w tle nie zakłóci odbioru. Możecie puścić płytę znajomym, a nie uciekną od razu. Możecie też posłuchać sami i nie będzie to całkowicie zmarnowany czas.

Właściwie to szkoda nie tylko Kenny Garretta. Szkoda też jego etatowego basisty - Charnetta Moffetta. Ten niezwykle utalentowany muzyk towarzyszy często nagraniom lidera. Tutaj też brzmi jakby zapomniał, że kiedyś był jednym z najbardziej żywiołowych młodych basistów. Szczególnie dotyczylo to występów na żywo. Występował kilka razy w Polsce. Najbardziej utkwil mi w pamięci niezapomniany koncert Stanleya Jordana z 1990 roku z Warszawy. Takiej techniki gry kciukiem na kontrabasie nie widzialem już nigdy więcej. A tutaj mamy banalny, nie pozostający ani na chwilę w pamięci podkład basu.

Kenny Garrett
Standards Of Language
Format: CD
Wytwórnia: Warner
Numer: 9362-48404-2