10 grudnia 2010

Victor Wooten - Palmystery

Już miałem dzisiejszy tekst zacząć od stwierdzenia, że to kolejna dobra płyta basisty, której słabszą stroną są kompozycje. Tak myślałem, słuchając kolejnym dbbrych, ale z pewnością nie jakoś szczególnie wpadających w ucho kompozycji. I tak aż do jedenastego, czyli przedostatniego utworu na płycie – Happy Song. To wyśmienita kompozycja, której nie powstydziłby się nawet Herbie Hancock – najlepszy kompozytor przebojów elektrycznego jazzu.

Jaka jest więc ta płyta? Przede wszystkim zawiera Happy Song – potencjalnie wielki przebój, który oczywiście nim nie został i nigdy nie zostanie, chyba, że odkurzony kiedyś przez jakiś komercyjny zespół taneczny. Takiej muzyki nie usłyszymy przecież w radiu, więc hitu nie będzie. W związku z tym można nacieszyć się radością samodzielnego odkrycia nieodkrytego przeboju. I mieć miłą niespodziankę na koniec całkiem niezłej płyty.

Cała reszta muzyki też jest dobra, pełna pokręconych rytmów i techniki gry na gitarze basowej, dostępnej zapewne tylko dla kilku wirtuozów tego instrumentu. To też, jak zwykle u Victora Wootena mieszanka przeróżnych stylów i konwencji muzycznych. To nuty i brzmienia arakskie, R&B, Soul, stary dobry jazz-rock i kilka innych rzeczy. Całość mimo różnorodności brzmi spójnie, co płytom nagrywanym w różnych okazjonalnych składach w czasie kilku lat nie zdarza się często.

To również świetna robota studyjna. Zapewne wiele było pracy w montażu i postprodukcji, jednak nie słychać charakterystycznego, wymęczonego obróbką brzmienia ProTools i cyfrowej konsolety. Słychać za to świetnie nagraną gitarę basową i wybornie dobrane brzmienia analogowych syntezatorów. Do tego jak zwykle cała rodzina Victora Wootena w roli muzyków towarzyszących. Dodatkowo, symboliczny, choć nie tylko dekoracyjny udział gwiazd – Mike Sterna na gitarze, Richarda Bony tym razem jedynie śpiewającego, Alvina Chea znanego z Take 6, Alvina Lee na gitarze, a także Dennisa Chambersa i JD Blaira na perkusji.

Victor Wooten to basista, który robi twórczy i sensowny użytek ze swojej niebywałej techniki i muzykalności. To nie tylko muzyk nagrywający od lat świetne płyty firmowane własnym nazwiskiem, ale także będący filarem działalności muzycznej Beli Flecka, koncertujący dużo, niestety głównie w USA, a także będący ostatnio, co na pewno jest nobilitacją dla każdego basisty – równoprawnym partnerem Marcusa Millera i Stanleya Clarke – płyta i trasa Thunder. Moim jednak zdaniem, z trzech wymienionych wybitnych basistów, to właśnie Victor Wootena nagrywa najlepsze płyty pod własnym nazwiskiem. To jego kolejna bardzo dobra płyta, a także prawdopodobnie najlepsza w karierze kompozycja – Happy Song. Wootena najlepszy jest w wersji koncertowej (wybitna płyta Live In American), jednak tej płyty również słucha się z przyjemnością.

Victor Wooten
Palmystery
Format: CD
Wytwórnia: Heads Up
Numer: 053361313524

09 grudnia 2010

Joni Mitchell - Shadows And Light

Cóż można napisać o tak zjawiskowym koncercie? Może za opis wystarczy skład zespołu? Otóż Joni Mitchell towarzyszą muzycy, którzy w latach siedemdziesiątych pojawiali się okazjonalnie na jej płytach studyjnych. Tu są wszyscy razem, w wybornej formie i świetnych jazzowych aranżacjach najbardziej znanych utworów artystki. Tak więc na gitarze gra Pat Metheny, na gitarze basowej Jaco Pastoriusa, na klawiaturach Lyle Mays, na saksofonie Michael Brecker, a na perkusji i Kongach Don Alias. To bez dwu zdań zespół marzeń. Do tego w finale koncertu, a jak wynika z komentarzy – również w innych utworach, które nie zmieściły się w wydaniu filmowym wystąpił wokalny zespół The Persuasions.

Koncert zarejestrowano w 1979 roku w Santa Barbara Country Bowl – czyli amfiteatrze nieco przypominającym Operę Leśną w Sopocie. U nas w tym czasie raczej odbywały się tam nieco inne koncerty… Na widowni kilka tysięcy piknikowo ubranych, a raczej rozebranych młodych ludzi, słuchających w skupieniu. Ciekawe ilu z nich przyszło słuchać Joni Mitchell, a ilu będą cego u szczytu formy i sławy Jaco Pastoriusa, czy dopiero startującego do wielkiej kariery duetu Pata Metheny i Lyle Maysa, czy Michaela Breckera.

Fenomen tego koncertu, to przede wszystkim fakt, że to nie jest All Stars Band, a wyśmienity zespół akompaniujący wokalistce. Oczywiście Pat i Jaco mają swoje solowe utwory, a w czasie koncertu być może grali jeszcze kilka instrumentalnych kompozycji. Jednak wszyscy muzycy tworzą świetnie zgrany zespół.

W programie koncertu same hity – Coyote, Shadows And Light, Hejira, czy Free Man In Paris. Nie mogło też zabraknąć ulubionego rdzennie jazzowego utworu artystki – Goodbye Pork Pie Hat Charlesa Mingusa. Jest też oczywiście Dry Cleaner From Des Moines i Edith And The Kingpin.

Właśnie koncertowe wykonanie Dry Cleaner From Des Moines jest definicją muzycznego stylu Joni Mitchell. To też kulminacyjny moment występu dla Michaela Breckera.

Amelię rozpoczyna solo na gitarze samej Joni Mitchell, ilustrowane zdjęciami archiwalnymi Amelii Erhart, postaci, której historii poświęcony jest ten utwór znany z albumu Hejira. To również niebanalna, pełna jazzowej inwencji gra na gitarze artystki, uzupełniana jedynie we fragmentach przez Pata Metheny. Podobnie zaaranżowano Fury Sings The Blues, choć tu już jest nieco więcej gitary Pata Metheny i odrobina delikatnej gry szczoteczkami Dona Aliasa.

Hejira zrealizowana jest w formie, którą dziś nazwalibyśmy teledyskiem, jednak dźwięk pochodzi z koncertu i ilustrowany jest ujęciami tańca na lodzie z udziałem samej Joni Mitchell.

Why Do Fools Fall In Love to popis wokalny The Persuasions i Joni Mitchell, która dopasowuje się do stylu zespołu. Z kolei finałowy Shadows And Light to przede wszystkim Joni Mitchell i The Persuasions w roli refrenistów wspomaganej przez syntezatory Lyle Maysa.

Jakość obrazu jest typowa dla czasu rejestracji koncertu, za to dźwięk brzmi wyśmienicie. To nie jest z pewnością przypadkowo zachowane nagranie, a zarejestrowany w pełni profesjonalnie koncert, który w wersji audio również dostępny jest od 1980 roku.

Joni Mitchell albo się uwielbia, albo nienawidzi. Ja akurat uwielbiam, choć miała ona też w swojej karierze ewidentnie słabsze momenty. W wypadku tego nagrania, nawet jeśli ktoś nie lubi specyficznej poezji i barwy głosu artystki – warto spróbować. To co dzieje się w warstwie instrumentalnej jest wybitne, a widok kompletnie zaskoczonej publiczności bezcenny. Podobnie unikalne wrażenia wizualne i muzyczne zapewnia obserwacja gry młodego Pata Metheny i Lyle Maysa. To chyba chronologicznie jeden z pierwszych, jeśli nie w ogóle pierwszy zarejestrowany na taśmie filmowej koncert z ich udziałem wydany oficjalnie. Nigdzie indziej nie można chyba usłyszeć Lyle Maysa grającego boogie na akustycznym fortepianie akompaniującego śpiewającej poetce rocka – takie połączeni może zapewnić jedynie brawurowe wykonanie Raised On Robbery.

Joni Mitchell
Shadows And Light
Format: DVD
Wytwórnia: Warner
Numer: 5050466842527

08 grudnia 2010

The Blind Boys Of Alabama - Down In New Orleans

Blind Boys Of Alabama, to zespół, którego płyty sukcesywnie uzupełniają moją kolekcję. Nie awansował jeszcze do kategorii, do której przynależność oznacza konieczność skompletowania całej dyskografii i wnikliwego śledzenia nowości. Jednak jeśli płyta jakoś tak sama trafi do koszyka w sklepie, to nie chce go opuścić. Później czasem długo leży na półce z nowymi, jeszcze niesłuchanymi pozycjami. Ta dzisiejsza czekała na swój dzień zapewne kilka miesięcy. Zdążyłem już zapomnieć, gdzie ją kupiłem. Może to było w Portugalii, Hiszpanii, albo gdzieś we Francji? Z pewnością jednak nie w Polsce. U nas i sklepów z płytami coraz mniej, a te co pozostają mają raczej ofertę złożoną z miałkich nowości wykonywanych przez gwiazdy jednego sezonu. Rozumiem względy komercyjne, choć to również oferta kreuje modę i kulturę. I nawet jeśli rozumiem, to nie muszę tego akceptować i lubić. Przyjemności godzin spędzonych między półkami dobrek księgarni, bądź sklepu z płytami nie zastąpi Amazon i inne tego rodzaju miejsca.

Ciekawe, który z polskich zespołów będzie istniał za 70 lat, a tyle istnieje przecież w przybliżeniu The Blind Boys Of Alabama, a jego dzisiejszy lider i senior – Jimmy Carter śpiewa w nim bez przerwy od pierwszego koncertu w 1939 roku.

Ciekawostką wydawniczą jest, że płytę wyprodukowano w Czechach, co dumnie wieści napis na okładce. Jakoś nie spotkałem swiatowej produkcji wydrukowanej i wytłoczonej w Polsce… Biorąc pod uwagę jakość poligraficzną i dźwiękową wydań szumnie nazywanych „Polska Cena” i innych podobnych, przygotowanych niby dla polskiego Klienta, który w rozumieniu fachowców od marketingu jest gorszy od reszty Europy, to może i dobrze, że nie produkujemy niczego dla reszty świata.

Płyta została nagrana i wyprodukowana w 2008 roku i jest najnowszym w pełni premierowym wydawnictwem zespołu. Ostatnio ukazała się płyta Duets, która jest składanką duetów z innymi artystami uzupełnioną o 4 nowe utwory. Ta płyta też czeka na swój dzień na półce z nowymi zakupami…

Dzisiejszą płytę warto kupić choćby ze względu na kilka bardzo znanych standardów spirituals wykonywanych przez zespół skupiający się na muzyce gospel, po raz pierwszy, przynajmniej w studiu nagraniowym. Po przede wszystkim nieśmiertelny Down By The Riverside i przypisywany często wykonawcom country I’ll Fly Away. Są również nieco mniej znane utwory z repertuaru Mahalii Jackson – If I Could Help Somebody i How I Got Over.

Muzykę zarejestrowano z udziałem uznanych nowoorleańskich muzyków sesyjnych oraz dwu zespołów zakorzenionych w tradycji folkloru nowoorleańskiego – Hot 8 Brass Band i The Preservation Hall Jazz Band.

Na płycie jest zbyt wiele fragmentów, a nawet całych utworów śpiewanych solo przez jednego z członków zespołu. Dla mnie wyróżnikiem, znakiem rozpoznawczym The Blind Boys Of Alabama są doskonale zaaranżowane i zaśpiewane zespołowo harmonie wokalne. Na tej płycie jest ich trochę za mało. Nie oznacza to, że każdy z członków zespołu oddzielnie nie potrafi udźwignąć ciężaru dobrej interpretacji znanego standardu. Jednak pewnie nie tego spodziewa się większość fanów grupy.

W efekcie powstało ciekawe, choć dość nietypowe dla zespołu nagranie, będące fuzją folkloru nowoorleańskiego, muzyki znanej turystom z pochodów pogrzebowych, spirituals i stylu wokalnego zespołu, który jest jedyny w swoim rodzaju i biorąc pod uwagę dorobek nagraniowy mógłby stanowić odrębny styl muzyczny.

Trudno więc porównać tą płytę do czegokolwiek, oprócz innych płyt zespołu. To płyta dla kolekcjonera. Nie jest tą jedyna płytą The Blind Boys Of Alabama, którą trzeba mieć koniecznie. To muzyczny eksperyment. Jeśli chce się mieć jedną płytę grupy – lepiej wybrać Go Tell On The Mountain, składankę wcześniejszych nagrań w rodzaju Sanctify My Soul (25 Gospel Greatest) lub wyśmienity Live At The Apollo z Benem Harperem opisywany przeze mnie niedawno tutaj:


The Blind Boys Of Alabama
Down In New Orleans
Format: CD
Wytwórnia: Proper Records
Numer: 805520030335

07 grudnia 2010

The Rolling Stones - Shine A Light

Obejrzałem ten film starannie, z uwagą i zainteresowaniem 2 razy. Oto wnioski:

The Rolling Stones są w wyśmienitej formie, każdy z członków zespołu jest wybitnym muzykiem, to chyba jest dla wszystkich i tak oczywiste. Świat jednak idzie do przodu, a zespół stanie się niedługo już bardzo starą żywą skamienieliną. Dzisiaj są perfekcyjni, ja wolę jednak nieco brudniejszą, bardziej bluesową, może odrobinę niedoskonałą, ale zawsze ciekawszą wcześniejszą wersję każdego z utworów. Trochę wedle recepty – im starsza płyta zespołu, tym lepsza. W dodatku Mick Jagger z wiekiem jakby tracił energię i wyrazistość stylu, skupiając się bardziej na gestach dla publiczności niż ekspresji wokalnej, za którą pokochały go nastolatki kilkadziesiąt lat temu.

W warstwie muzycznej ten film potwierdził moją obserwację z kilku koncertów zespołu z ostatnich lat – to niestety nic nowego, odcinanie kuponów od dawnej sławy i chwały. Brak pasji i energii, która była ważnym składnikiem każdego koncertu zespołu przez wiele lat. Może taneczna forma pozostała, jednak w tym perfekcyjnym show brakuje uczuć i prawdziwych emocji. Brakuje też kontaktu z publicznością. Do tego nie wystarczą wybiegi zbudowane na scenie...

Martin Scorsese jest wybitnym reżyserem. Bez cienia wątpliwości, wykonał swoją pracę perfekcyjnie. W efekcie dostaliśmy film, który katapultuje widza do pierwszego rzędu koncertu. Wybitny montaż, kaskady krótkich ujęć, świetne oświetlenie dostosowane do wymogów kamer filmowych. To być może najlepiej sfilmowany koncert jaki widziałem.

Jakość obrazu, pomijając oczywiście fragmenty materiałów archiwalnych, jest wybitna, nawet jak na standard Blue Ray. To połączenie wysokiej rozdzielczości HD z oświetleniem scenicznym przygotowanym specjalnie do potrzeb tej rejestracji. Pomysł na oświetlenie ograniczył więc grę kolorów na rzeczy rytmu zmiany jaskrawego, kontrastowego, białego oświetlenia. To również mimo wysokiej rozdzielczości miękki, analogowy obraz, często z dużą ilością ziarna, sugerującego rejestrację na tradycyjnej taśmie filmowej.

Z dzisiejszej płyty producenci usiłowali zrobić produkt promujący zalety standardu Blue Ray. Faktycznie – jakość obrazu jest wybitna. Ten film jest również dowodem na to, że w wysokiej rozdzielczości niekoniecznie ostrość musi rozciągać się od nosa wokalisty do nieskończoności. Takie realizacje wyglądają nienaturalnie, ludzkie oko też ma swoją głębię ostrości. Nie rozumiem jednak, po co miałbym w czasie filmu rozwiązywać zagadki związane z historią zespołu odpowiadając na pytania pilotem do odtwarzacza. W dodatku w 3 opcjach trudności tych pytań. Może na końcu jest jakaś nagroda, mi niestety nie starczyło cierpliwości, żeby to sprawdzić. Nie wiem do czego posiadaczowi płyty Blue Ray dodatkowy krążek DVD, który zawiera film w rozdzielczości dostosowanej do małych ekraników urządzeń przenośnych w rodzaju iPoda. Nie potrzebuje też playlisty. Te wszystkie niepotrzebne opcje chętnie zamieniłbym na coś, co z pewnością umożliwia standard authoringu płyty Blue Ray - możliwość obejrzenia koncertu bez wstawek dokumentalnych. Skoro, świetnym zresztą pomysłem Martina Scorsese było zbliżyć nas maksymalnie do atmosfery dźwiękowej i wizualnej koncertu, to taka opcja powinna być! Ja jej na płycie nie umiem odnaleźć.

A muzyka? Jak już wspomniałem, większość utworów ma zdecydowanie lepsze wersje z wcześniejszych koncertów i płyt studyjnych. Z biegiem lat z pozycji awanturników rocka zespół ewoluuje w stronę festiwalowo – wakacyjnej rozrywki dla mas. W starych wersjach więcej R&B, soulu, bluesa, a mniej estradowego przepychu i dodatkowych instrumentów.

Wybór utworów też zresztą jest dość dziwny. Tutaj jednak każdy będzie miał swoje zdanie. Trudno zaspokoić wszystkich, mając za sobą ponad 40 lat wielkiej swiatowej kariety i dziesiątki oczekiwanych przez fanów na każdym koncercie kompozycji.

Do ciekawszych fragmentów należy z pewnością zaliczyć gościnny występ Buddy Guya. Tu od razu słychać, czego brakuje dzisiejszej muzyce The Rolling Stones. Już pierwsze dźwięki jego gitary nadają muzyce niezwykłej energii i siły wyrazu. Takie zestawienie przypomina mi od razu podobnie brzmiący kontrast, kiedy na koncercie U2 pojawił się B. B. King, żeby zagrać When Love Comes To Town. W jednym i drugim przypadku widać jak na dłoni, że rock bez odrobiny bluesa staje się nieco bardziej awanturnicza wersją piosenki biesiadnej, a w wydaniu The Rolling Stones również przestarzałym w formie popem.

Pozbawione siły wyrazu przebrzmiałe przeboje ratują nieco swoimi gitarowymi solówkami Keith Richards i Ronnie Wood. Cały występ to zresztą zmarnowanie wielkiego potencjału muzyków. To świetne, choć niemrawo zagrane kompozycje. To wyborni gitarzyści bez okazji do zagrania czegoś dłuższego. To również goście specjalni, którzy przebywają na scenie zbyt krótko, żeby uratować cały show. To Lisa Fisher schowana daleko w chórkach. Tim Ries, dostający bodajże dwie szanse na zagranie saksofonowego sola. To Darryl Jones i Charlie Watts, którzy razem zapewne potrafiliby stworzy wybitną sekcję rytmiczną ambitnego rocka i elektrycznego jazzu, jednak zespół tego nie chce i nie potrzebuje.

Mick Jagger jest jakby nieobecny. Najlepsi wokaliści tego koncertu to Keith Richards śpiewający You Got The Silver i Connection oraz Christina Aguilera w Live With Me. Niezupełnie rozumiem, dlaczego akurat Connection jest jedynym utworem koncertu przerywanym fragmentami zdjęć archiwalnych. Może po to, żeby widz nie zauważył jak dobrze w roli wokalisty wypada Keith Richards? Od czasu, kiedy na albumie kompilacyjnym Forty Licks ukazała się ballada Losing My Touch, cały świat już i tak o tym wie… A Christina Aguilera po raz kolejny udowadnia, że potrafi śpiewać (dla mnie to największe zaskoczenie płyty Possibilities Herbie Hancocka), tylko jej się na co dzień nie chce…

Można więc się starzeć z klasą i iść z duchem czasu nie gubiąc własnej tożsamości artystycznej – jak na przykład Jeff Beck, czy Gary Moore. Można się w ogóle nie starzeć, jak Bruce Springsteen, czy Neil Young. Można też być nadmuchanym przez marketing i wspomnienia dawnej świetności balonem, z którego uchodzi powietrze – jak Mick Jagger. Taki też jest ten film – to doskonale opakowane i perfekcyjnie podane nieco już nieświeże danie. Taki suflet, z którego uszło powietrze… Pozostało wspomnienie smaku…

The Rolling Stones
Shine A Light
Format: Blue Ray
Wytwórnia: 20th Century Fox
Numer: 5039036038683

06 grudnia 2010

Ali Farka Toure And Toumani Diabate - Ali And Toumani

To nie jest moja ulubiona płyta Ali Farka Toure. To najprawdopodobniej jego ostatnie oficjalne nagranie. Płyta została zarejestrowana w Londynie, już po komercyjnym sukcesie zwieńczonym nagrodą Grammy dla płyty In The Heart Of The Moon, też z udziałem Toumani Diabate.

Toumani Diabate pisze w komentarzu do płyty o tym świetnym, nagrodzonym nagrodą Grammy nagraniu tak, jakby to był pierwszy wielki sukces Aliego. Tak jednak nie jest, może to pierwsze szerzej znane na świecie nagranie tego duetu, jednak trzeba pamiętać, że Grammy Ali Farka Toure dostał prawie 10 lat wcześniej za wyśmienitą płytę nagraną wspólnie z Ry Cooderem – Talking Timbuktu, o której pisałem niedawno tutaj:


Według wspomnianego już komentarza płyta zawiera najważniejsze dla Ali Farka Toure kompozycje. Być może tak było, jednak całości nagrania brakuje zdecydowanie afrykańskiego kolorytu i specyficznej atmosfery, jaką mają płyty nagrane przez duet w Bamako, jak na przykład bluesowa, a jednak prawdziwa i rdzenne afrykańska Savane: The King Of The Desert Blues Singers opisywana tutaj:


Dograne później, już bez udziału gitarzysty chórki i instrumenty perkusyjne są na tej płycie zupełnie niepotrzebne. Lepiej wypadają utwory zagrane jedynie przez Ali Farka Toure na gitarze i Toumani Diabate na korze. Zdecydowanie wolę skupioną, wyciszoną i pozbawioną ozdobników, bardziej afrykańską i mniej komercyjna wersję – czyli duet instrumentalny z ewentualnym dodatkiem wokalu. Taka, a nie inna postać nagrań na dzisiejszej płycie to zapewne chęć nagrania płyty dla wszystkich słuchaczy, zarówno wielbicieli folkloru Mali i okolicznych krain, jak i tych, którzy potrzebują nieco bardziej europejskiego produktu. Tego, czemu świetny afrykański blues niebezpiecznie zbliżył się na tej płycie do pseudo ludowych produkcji pop, tego nie dowiemy się nigdy. Jednak to tylko w porównaniu z innymi płytami Ali Farka Toure.

Płyta jest doskonała tam, gdzie producenci mało wtrącali się w muzykę. Im więcej pozostawiono z pierwotnej kameralnej atmosfery muzykowania dwu liderów, tym lepiej. Każdy dźwięk dodany później psuje efekt. Poza wszystkim to świetna płyta, choć nie najlepsza w całkiem pokaźnej kolekcji nagrań gitarzysty.

Ali Farka Toure And Toumani Diabate
Ali And Toumani
Format: CD
Wytwórnia: World Circuit
Numer: 769233008329