31 grudnia 2011

Don Cherry – Complete Communion


Od czego by tu zacząć… Może od rzeczy w sumie mało ważnej, ale jednak zadziwiającej. Gdyby ktoś kiedyś zorganizował konkurs na najbrzydszą okładke jazzowego albumu, to z pewnością opakowanie „Complete Communion” byłoby w ścisłej czołówce. Nie potrafię wyobrazić sobie, że kogoś ta okładka potrafi zachęcić do kupna płyty. A może się nie znam? Mnie by nie zachęciła… To wiem na pewno.

To tyle o sprawach pozamuzycznych i w zasadzie tyle zastrzeżeń do muzyki. Jak się domyślacie, jeśli tego albumu jeszcze nie znacie, nasz radiowy Kanon jazzu to płyty wybitne i historycznie ważne. Jednak samo miejsce w historii to dla nas za mało, wszak nie można być kustoszem muzeum, jeśli nie kocha się eksponatów. A poza tym sam fakt, że płyta ukazała się 30, czy 40 lat temu nie oznacza, że jest obiektem muzealnym. Jeśli miałoby tak być ze wszystkim, to sam pownienem się zamknąć w muzealnej gablocie, jako obiekt do oglądania, a wcale nie zamierzam…

„Complete Communion” to był w 1964 roku debiut Dona Cherry w roli lidera. Z pewnością byłby to debiut sensacyjny, gdyby nie to, że sensacją był on sam już nieco wcześniej, w związku ze swoim udziałem, nie tylko symbolicznym, w nagraniach Sonny Rollinsa – „Our Man In Jazz”, Ornette Colemana – między innymi „Something Else!!!” i nieco niedocenianej płycie Steve’a Lacy – „Evidence” i paru innych zapomnianych już produkcjach. Miał też za sobą płytę której był współliderem, ale za to w towarzystwie najlepszym z możliwych – z Johnem Coltrane’m – „The Avant-Garde” i dwie płyty wydane pod swoim nazwiskiem w niszowych wytwórniach, które przeszły nieco bez echa.

Ciekawostką z późniejszego okresu kariery Dona Cherry związaną z naszą rodzimą sceną muzyczną jest prawdopodobnie zupełnie przypadkowa współpraca z Krzysztofem Pendereckim (tak, tak, tym Krzysztofem Pendereckim – to nie pomyłka), która przymiosła nam dziś będącą białym krukiem płytę „Actions”. I jeszcze jedna ciekawostka. Trudno w to uwierzyć, ale Neneh Cherry i Eagle-Eye Cherry to rodzina zmarłego w wieku 58 lat Dona Cherry.

Zgodnie z tytułem płyty, liderowi udało się zebrać muzyków, z którymi zintegorwał się w sposób niemal doskonały, tworząc dwie obszerne improwizowane kompozycje łączące wiele różnych muzycznych inspiracji i przyrządzając z nich w sobie tylko znany sposób coś zupełnie unikalnego. Jak bardzo odkrywczego i ważnego, to nawet dziś z perspektywy ponad 45 lat trudno ocenić. Może potrzeba jeszcze kolejnych 10 albo dwudziestu lat? Czy Don Cherry to innowator, czy muzyczny szarlatan? To samo pytanie zadaję sobie słuchając większości płyt Cecila Taylora. Wtedy myślę, że free jazz to przede wszystkim Ornette Coleman. Kiedy indziej mam wrażenie, że Don Cherry to jeden z ważniejszych muzyków XX wieku. Te wątpliwości sprawiają, że do „Complete Communion” i paru innych jego płyt dość często wracam, żeby sprawdzić, czy tą wątpliwość potrafię już rozstrzygnąć.

Zaskoczeniem jest też udział w tym nagraniu Gato Barbieriego. To pewnie najmocniejsze i najbardziej awangardowe jego nagranie i co za każdym razem mnie zadziwia, znany raczej ze zdecydowanie bardziej przystępnych produkcji saksofonista potrafi momentami dotrzymywać kroku liderowi.

Każdy sam musi ocenić, czy to płyta przełomowa, czy jedynie kolejna ważna pozycja na free jazowej scenie połowy lat sześćdziesiątych. Dla mnie to przede wszystkim powód do przemyśleń i rozważań na temat muzycznych inspiracji lidera. To jedna z tych płyt, na których za każdym razem odnajduję coś nowego i do których całkiem często wracam, a to bez wdawania się w szczegóły i muzyczne tło powstania albumu dla mnie wciąż najlepsza rekomendacja.

Don Cherry
Complete Communion
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 724352267323

30 grudnia 2011

Charles Lloyd, Maria Farantouri – Athens Concert


Celem nagrywania większości płyt, jeśli nie wszystkich, jest dotarcie przez artystów z tym, co mają do powiedzenia do jak najszerszego grona słuchaczy. To oczywiście oznacza nie tylko sławę i chwałę, ale również sukces finansowy. Z pewnością album „Athens Concert” jest w Grecji w 2011 roku jedną z najlepiej sprzedających się płyt jazzowych. Z pewnością, gdyby powstał „Warsaw Concert” z którąś z naszych sławnych na cały świat operowych śpiewaczek, też mielibyśmy wydawniczą sensację. Z pewnością też jednak ten album ma nie tylko lokalny grecki charakter. Jeśli jednak patrzeć na zjawisko przez pryzmat globalnego rynku, to zerwanie z artystyczną konwencją stricte jazzowego grania przez Charlesa Lloyda jest proszeniem się o kłopoty ze sprzedażą płyty. Każdy bowiem produkt musi mieć swoją tzw. „kategorię”, etykietkę, która pozwala nieświadomym tego co sprzedają sprzedawcom położyć towar na określonej półce, nieświadomym tego co kupują klientom kupić coś co już lubią, albo coś podobnego. To pozwala także krytykom umieścić album w określonej kategorii i napisać recenzję używając zwrotów zapożyczonych z innych tekstów, które już napisali. Fachowcy od marketingu odpowiedzialni za wspomaganie sprzedaży też mogą wtedy wykonać znane sobie od lat procedury, które mają przekonać nas, słuchaczy do tego, że warto kupić właśnie tą płytę, a nie inną.

No i jakby na złość tym wszystkim utartym procedurom pojawia się „Athens Concert”. Album łamiący wszelkie reguły gatunku, zapewne w Grecji ustawiany na półce z innymi płytami Marii Farantouri, u nas pewnie w katalogu Charlesa Lloyda. Spróbujcie jednak zapytać sprzedawcę z dużego sklepu płytowego jaka to muzyka. Ja to doświadczenie wykonałem w 3 warszawskich sklepach… Było dość zabawnie…

Dość jednak tych rynkowych dywagacji, w końcu ważna jest muzyka. A ta jest najwyższej próby, jak to ostatnimi czasy przyzwyczaił nas Charles Lloyd. Do fanów wyczekujących każdego nowego nagrania Marii Farantouri nie należę, więc być może to również kolejna wyśmienita jej płyta, ale ja tego zwyczajnie nie wiem… Do tej pory była dla mnie głosem nieodłącznie związanym z kompozycjami Mikosa Theodorakisa. Pora jednak zmienić zdanie…

Nie patrzcie na tą płytę jak na kolejny po wyśmienitej „Mirror” z 2010 roku album kwartetu Charlesa Lloyda z dodatkowym udziałem Marii Farantouri. Oczywiście zwolennicy post-bopowego grania jakim od lat raczy nas lider będą narzekali na to, że mógł powstać kolejny wyśmienity album z dobrze znanymi standardami zagranymi po raz kolejny w wyśmienity sposób. A tu czas i odrobinę muzycznej przestrzeni zajmuje nam grecka nuta… Tak potrafi bez eksperymentów od dziesięcioleci na przykład Keith Jarrett. Inni poszukują, ekspolorują nowe obszary, jeszcze dotąd nieodkryte. Inspirują się nawzajem, szukając, czasem nieco pod prąd oczekiwań słuchaczy, nowych ciekawych brzmień.

Album dokumentuje niezwykły koncert, trzeba jednak pamiętać, że współpraca obu artystów trwa już ponad 15 lat, bowiem pierwsze, nigdy niewydane w formie zapisu fonograficznego wspólne przedsięwzięcie Marii Farantouri i Charlesa Lloyda miało miejsce w 1993 roku.

Są muzycy, którzy nie poszukują, tylko doskonalą i tak już doskonałą formę. Inni szukają, co udaje się czasem wyśmienicie, kiedy indziej powstają muzyczne potworki. Są słuchacze, którzy poszukiwań nie lubią i tacy, którzy poszukują razem ze swoimi idolami. Albo tacy, którzy na etykietki nie patrzą i słuchają po prostu dobrej muzyki. To właśnie dla tych ostatnich powstał „Athens Concert”. Porzućcie stare przyzwyczajenia i naturalną tendencję do porządkowania rzeczywistości. Cieszcie się muzyką, w której niby wszystko już było, a jednak najwięksi potrafią nas ciągle zaskoczyć.

To jeden z najlepszych projektów łączących świat muzyki klasycznej i jazzu jaki znam. Częściowo dlatego, że Maria Farantouri nie jest klasyczną operową divą. Jej znakomicie brzmiący kontralt jest warsztatowo perfekcyjny, a jednocześnie pełen greckiej tradycji muzycznej, która z ariami operowymi wiele wspólnego nie ma, za to zakłada emocjonalne zaangażowanie  obejmujące ekspresję nieznaną włoskim twórcom operowym. Częściowo dlatego, że Charles Lloyd jest niezwykle otwarty na nowe pomysły. Również dlatego, że grecki folklor, którego w kompozycjach powstałych specjalnie na tą płytę znajdziemy całkiem sporo, nie przysłużył się wiele rozwojowi klasycznego śpiewu operowego. W związku z tym mamy więc doskonały technicznie głos bez staroświeckiej maniery wykonawczej, znanej choćby z nagrań okołojazzowych Kathleen Battle, gdzie jazzowy kwartet  sobie, a głos sobie….

Charles Lloyd, Maria Farantouri
Athens Concert
Format: 2CD
Wytwórnia: ECM
Numer: 602527678337

24 grudnia 2011

Charles Lloyd – Mirror

Jakoś ostatnio zapomniałem o istnieniu Charlesa Lloyda. Nie da się pamiętać o wszystkich ważnych płytach. Jednak „Mirror” to płyta wyśmienita, choć nieco nierówna. Nie potrafię tej nierówności opisać, czasem podobają mi się nieco bardziej konwencjonalne ballady, kiedy indziej kompozycje lidera, które bez wątpienia są nieco bardziej eksperymentalne.

Na płycie „Mirror” usłyszymy w zasadzie wszystko, co na saksofonie można zagrać. Czasem myślę, że to podręczna encyklopedia tenorowego saksofonu. Charles Lloyd jest niesamowicie sprawnym technicznie saksofonistą. Potrafi zagrać niezwykle pewnym i stabilnym tonem piękną balladę, aby za chwilę, w kolejnym utworze posłużyć się nieco bardziej rozwubrowanym, granym z przydechem dźwiękiem.

Repertuar płyty to zarówno kompozycje własne lidera, jazzowe standardy, w szczególności kompozycje Theloniousa Monka, jak i przeróbki utworów muzyki popularnej. Charles Lloyd grał partie saksofonowe na kilu płytach The Beach Boys, w związku z czym na koncertach korzysta czasem z dorobku tego zespołu. Tym razem na płycie umieścił utwór, który jest luźną adaptacją kompozycji Briana Wilsona – „Caroline No”. Album otwiera jedna z piękniejszych adaptacji ballady „I Fall In Love Too Easily” jakie znam, zagrana, co dla lidera nietypowe na saksofonie altowym.

Z każdej nuty granej na saksofonie przez lidera emanuje swoista pewność tego, że to właśnie ta nuta powinna znaleźć się w tym miejscu i zagrana w taki właśnie sposób. To nie jest przekonanie o własnej nieomylności, ale owoc wielu lat kariery i rozległej muzycznej wiedzy. Znowu coś trudnego do opisania. To trzeba usłyszeć.

Płyta ukazała się w 2010 roku i została nagrana w towarzystwie muzyków młodego pokolenia, których nie było chyba jeszcze na świecie, kiedy Charles Llloyd nagrywał swoje najważniejsze płyty w końcu lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku (wraz z niezrównaną i ciągle chyba jego najlepszą – „Forest Flower”).

Niezależnie od tego, czy gra swoje własne kompozycje, czy wraca do znanych melodii sprzed wielu lat, jego sound jest niezwykle rozpoznawalny. Lider często gra na bardzo starych modelach saksofonów, co w połączeniu ze świetną realizacją nagrania pozwala zarejestrować wiele dźwięków, których zwykle na płytach saksofonistów nie słyszymy.

Osobną historią jest wyśmienity zespół towarzyszący liderowi. Na szczególną pochwałę zasługuje wyśmienity na tej płycie pianista Jason Moran. Kiedy dostaje szansę zagrania niecodłuższej solówki, pewnością gry dorównuje liderowi. To bowiem pewność jest słowem najważniejszym dla „Mirror”. Na tym albumie nie znajdziecie muzycznych poszukiwań. Tu nikt nie szuka, nie zastanawia się, co zagrać za chwilę, ani jaki powinien być najlepszy sposób na „Monk’s Mood”, czy „Ruby, My Dear”. Ten zespół to wie, z pewnością tej pewności dodaje doświadczenie lidera, jednak Jason Moran i jeden z obecnie najciekawszych perkusistów Eric Harland wcale nie pozostają w tyle. Nieco bardziej wycofany i sprowadzony do roli członka sekcji rytmicznej pozostaje basista Reuben Rogers, który na swoją chwilę musi poczekać do „The Water Is Wide”.

Płytę wydał ECM, to z pewnością jedna z najbardziej mainstreamowych płyt tej wytwórni ostatnich lat. Z pewnością będzie zaskoczeniem dla fanów klasycznego brzmienia ECM. Dla wszystkich fanów dobrego jazzu stanie się ważny częścią ich kolekcji. To płyta, którą z pewnością docenimy jeszcze bardziej z upływem lat.Mam wrażenie, co nie zdarza mi się często, że właśnie wpowstał jeden z klasyków, album, który za 20-30 lat będzie wymieniany jako jeden z najważniejszych powstałych na początku tego wieku.

Charles Lloyd
Mirror
Format: CD
Wytwórnia: ECM
Numer: 0602527404998

22 grudnia 2011

Simple Songs Vol. 43


Poprzedni tydzień stał pod znakiem problemów technicznych naszego radia. W związku z tym, nie wiem, ilu z Was miało szansę wysłuchać audycji bez przeszkód. Zbliżają się święta, więc można tak, czy inaczej powtórzyć nieco tradycyjnych motywów świątecznych. Choć te płyty z zimową muzyką, które Wam proponujemy są zdecydowanie ponadczasowe, to z pewnością częściej sięgamy po takie motywy w okresie świąteczno – noworocznym.

Zacznijmy więc od mocniejszego uderzenia. Fragmenty płyty Brian Setzera „The Ultimate Christmas Collection” prezentowałem już w zeszłym tygodniu, ale z pewnością warto do tej płyty wrócić na dobry początek naszego ostatniego przedświątecznego spotkania.

* Brian Setzer – Santa Claus Is Coming To Town – The Ultimate Christmas Collection

Zanim już do końca zanurzymy się w atmosferze kolędowo – okazjonalnej, w ramach początku podsumowań, które wszyscy robimy w jakiś sposób w końcu roku, proponuję fragment dwu płyt, których chyba nigdy nie grałem w Simple Songs, a których słucham ostatnio często. Pierwszy utwór to będzie fragment płyty Nicka Drake’a – „Five Leaves Left”. O samym Nicku Drake’u pewnie niewielu z Was słyszało. O jego nagraniach przypomniała mi ostatnio Grażyna Auguścik, która przygotowuje płytę przypominającą niezwykłe wręcz teksty i kompozycje tego angielskiego muzyka z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Nie będę zanudzał Was dziś opowieściami o Nicku Drake’u. Z pewnością niedługo przygotuję audycję poświęconą jego muzyce. O samej płycie „Five Leaves Left” możecie przeczytać tutaj:


A teraz posłuchajmy kompozycji, którą można nazwać „przebojem” z tej płyty.

* Nick Drake – River Man – Five Leaves Left

Drugą ze wspomnianych płyt, do której wracamostatnio często jest „Affinity” Billa Evansa i Tootsa Thielemansa. O tej płycie przypomniał mi latem w czasie swojej ostatniej wizyty w Polsce sam Toots Thielemans, który uważa to nagranie za jedno z najważniejszych w swojej karierze. Sam Bill Evans, pianista Bill Evans to muzyk wybitny, jednak u mnie, mimo że bardzo cenię wiele jego nagrań, stoi na nieco przegranej pozycji. Jego problem na mojej półce polega na tym, że większość jego nagrań zamknięta jest w świetnie wydanym zestawie „The Complete Bill Evans On Verve”. To gustownie zardzewiała skrzynka zawierająca 18 wypełnionych po brzegi płyt CD, której zwyczajnie nie chce mi się otwierać. Gdybym wszystkie te płyty miał w formie osobnych wydawnictw, pewnie sięgałbym po nie częściej. „Affinity” jednak wydał Warner, więc to osobne pudełko i sięgam po nie często, bo to płyta wybitna, choć nie doczekała się jeszcze osobnej recenzji. Muszę to nadrobić. Na razie posłuchajmy fragmentu tego albumu.

* Bill Evans feat. Toots Thielemans – Blue And Green - Affinity

Teraz już będzie świątecznie… Jeśli chcecie jednak posłuchać Franka Sinatry, Tony Bennetta, albo Elli Fitzgerald, idźcie na zakupy do centrum handlowego… U mnie będzie nieco bardziej niestandardowo… Nie jestem zagorzałym fanem Wyntona Marsalisa, co stali słuchacze audycji zapewne już wiedzą. Jednak kiedy Wyntonowi się chce tak zwyczajnie zagrać trochę jazzu, to powstają wyśmienite nagrania. Jednym z takich wydawnictw jest zbiór nagrań z klubu Village Vanguard w Nowym Jorku z początku lat dziewięćdziesiątych. Wynton już wtedy był wielką gwiazdą. Całe wydawnictwo to 7 płyt z materiałem zebranym z różnych koncertów. Nagranie, które wybrałem na dzisiaj pochodzi z grudnia 1993 roku. To będzie mocno rozbudowana i zmieniona wersja popularnej okazjonalnej piosenki – „Winter Wonderland”.

* Wynton Marsalis Septet – Winter Wonderland – Live At The Village Vanguard

Sięgnijmy do naszych płyt tygodnia. Nie co roku ukazują się tak wyśmienite płyty świąteczne, jak „Jingle All The Way” Beli Flecka i The Flecktones. W związku z tym, dla takich płyt czas płynie wolniej, a że to płyta wyśmienita i już wielu z Was i całkiem pokaźna część naszej redakcji polubiła ten album, skorzystam z okazji i przypomnę Wam po raz kolejny dwa fragmenty tej płyty.

* Bela Fleck & The Flecktones – The Christmas Song – Jingle All The Way

Nie wszyscy obchodzą święta za kilka dni. Niektórzy nieco później, inni w ogóle, a jeszcze inni mają swoje najważniejsze dni już teraz. Hanuka trwa, zatem zagrajmy coś w temacie…

* Bela Fleck & The Flecktones – The Hanukkah Waltz – Jingle All The Way

Nasz świąteczny Kanon to płyta Jimi Smitha „Christmas Cookin’”. Oczywiście w kategorii absolutnej wybrałbym inny album Jimi Smitha, o czym napisałem w jego recenzji, jednak teraz mamy czas specyficzny. Album nagrano z orkiestrą, ale ona gra tylko muzyczne introdukcje. Są też kompozycje nagrane w klasycznym składzie Hammond, gitara i perkusja. W tym wypadku oprócz Jimi Smitha zagrają Quentin Warren – gitara i Billy Hart – perkusja.

* Jimmy Smith – Santa Claus Is Coming To Town – Christmas Cookin’

Kolejne nagranie pojawiło się w zeszłym tygodniu, to był jednak moment, kiedy technika powodowała zakłócenia w naszej transmisji. Postanowiłem więc prezentację powtórzyć. To będzie niemiecka, a właściwie austriacka XIX – wieczna pieśń świąteczna, „Silent Night” – tu stanowiąca bazę do solowej gitarowej improwizacji Stanleya Jordana.

* Stanley Jordan – Silent Night – Standards Volume 1

Na koniec wróćmy jeszcze do bigbandowych aranżacji Briana Setzera.

* Brian Setzer – The Nutcracker Suite – The Ultimate Christmas Collection
* Brian Setzer – You’re A Mean One, Mr. Grinch – The Ultimate Christmas Collection

21 grudnia 2011

Charles Mingus – Mingus Ah Um


Ta płyta, to klasyk absolutny. Znajduje się pewnie na każdej z list płyt wszechczasów, klasyfikacji gwiazdkowych, punktowych, owych „Core Collection”, „must have”, kamieni milowych jazzu i innych tego rodzaju zestawieniach. Z pewnością wśród tych, autorów owych list, mniej lub bardziej subiektywnie układanych nigdy nie wyprzedzi „Kind Of Blue”, czy „Giant Steps”, ale to jest ta sama liga, absolutny jazzowy top. Z pewnością to też jedna z dwu, może 3 najważniejszych płyt Charlesa Mingusa.

Na tej właśnie płycie Charles Mingus po raz pierwszy pokazał światu swoją najbardziej chyba znaną do dziś kompozycję – „Goodbye Pork Pie Hat”. A trzeba pamiętać, że Charles Mingus był przede wszystkim jazzowym kompozytorem i liderem zespołu, a dopiero w drugiej kolejności kontrabasistą. Już przez sam fakt premiery jednej z najczęściej grywanych jazzowych kompozycji wszech czasów płyta zyskała nieśmiertelność.

Na „Mingus Ah Um” nie można jednak patrzeć tylko jak na miejsce premiery „Goodbye Pork Pie Hat”. Tu też po raz pierwszy zostały zarejestrowane między innymi „Fables of Faubus” i „Better Git Hit In Your Soul” i „Open Letter To Duke”.

Siłą tej płyty są jednak nie tylko kompozycje. Można zaryzykować twierdzenie, że lider nagrywając ten album miał najlepszy zespół z jakim grał w ciągu całej swojej kariery. Charles Mingus potrzebował nieco większego składu. Na tej płycie grają saksofoniści – Booker Ervin, John Handy i Shafi Hadi, a także puzoniści – Willie Dennis i Jimmy Knepper. Skład uzupełniają Horace Parlan (fortepian) i Dannie Richmond (perkusja).

Cechą dzieł klasycznych powinna być ponadczasowość. Dziś takie brzmienie i taki skład instrumentów do głównego nurtu jazzu nie należy. Dziś chyba nie ma nawet jazz głównego nurtu. Jednak „Mingus Ah Um” mógłby powstać w każdym momencie od 1959 roku do dziś i byłby tak samo aktualny. A już samo to jest dowodem na geniusz kompozytora i lidera, który również w dodatku wykreował magiczną sesję korzystając, co zresztą miał w zwyczaju, z muzyków niekoniecznie pierwszej ligi…

Kompozycje napisane na dzisiejszy album nie należą do najłatwiejszych, jednak zachowanu w nich perfekcyjny balans pomiędzy stopniem komplikacji i zaawansowania, a strawnością materiału dla mnie osłuchanego odbiorcy. Stąd też muzycy znajdą na „Mingus Ah Um” nietypowe rozwiązania rytmiczne i harmonie nieznane z innych płyt końca lat pięćdziesiątych, a słuchacze okazjonalnie sięgający po jazz wpadające w ucho i niebanalne melodie. To również cecha muzycznego geniuszu.

W 1959 roku nikt list przebojów jazzowych albumów nie prowadził. Jednak gdy dziś po wielu latach spróbujemy takie zestawienie sporządzić, ja nie będę potrafił ustalić konkretnych miejsc w pierwszej trójce 1959 roku, choć z pewnością wiem, że w tej trójce są „Kind Of Blue” Milesa Davisa, „Shape Of Jazz To Come” Ornette Colemana i „Mingus Ah Um” Charlesa Mingusa. Miles Davis wykorzystał wyśmienity gwiazdorski skład, podobnie jak Ornette Coleman, któremu dodatkowo pomogła etykietka uwczesnego największego innowatora. Charles Mingus zwyczajnie nagrał wybitną płytę, z przeciętnymi muzykami, nieco pospiesznie napisanymi kompozycjami. To pozornie nie powinno się udać, a jednak powstało arcydzieło…

Charles Mingus
Mingus Ah Um
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: SRCS 9201

19 grudnia 2011

Nick Drake – Five Leaves Left


To będzie ciekawe doświadczenie. Według notatek tej płyty (a właściwie jej nieco zużytej wersji analogowej, słuchałem po raz ostatni w 1991 roku. Od tego czasu minęło już dwadzieścia lat. Dziś mam wersję cyfrową, którą kupiłem kilka lat temu na jakieś wyprzedaży, właściwie tylko po to, żeby mieć komplet w wersji CD, bowiem pozostałe dwie płyty Nicka Drake’a mam w takiej właśnie wersji. Pomyślałem sobie wtedy, że taka kompletna dyskografia pozwoli mi pojechać w jakąś samochodową podróż z niezwykłym, mało u nas znanym artystą. No i tak płyta czekała na swój czas kilka lat…

O muzyce Nicka Drake’a przypomniała mi ostatnio Grażyna Auguścik, która przygotowuje, na razie nieco tajemniczy, album z jego kompozycjami. Nie wiem, co takiego jest w kompozycjach Nicka Drake’a, ale one są uzależniające. To niby proste melodie, ale wystarczy posłuchać raz, żeby zostały w głowie na długo. W sumie to nie wiem, czemu „Five Leaves Left” słucham raz na 20 lat… Chociaż tak naprawdę to wiem…. Jest dużo innych płyt… Do muzyki Nicka Drake’a trzeba jednak nieco dojrzeć i kolejny raz sięgnę po jego debiutancką płytę na pewno nieco wcześniej niż za kolejne 20 lat.

Często nasze postrzeganie muzyki zmienia się z wiekiem. To efekt doświadczenia życiowego, muzycznego i tego wszystkiego co nas otacza. Poza tym innej muzyki słucha się w letnie wieczory, a innej w zimowe. Choć tu są różne szkoły – czasem w zimie uciekam od ponurej szarości i wyciągam z półki ciepłe południowoamerykańskie, czy jamajskie klimaty, kiedy indziej dopasowuję się do zimowego nastroju i sięgam po zimne skandynawskie brzmienia, albo piosenki z tekstem wymagające nieco więcej skupienia i przemyślenia warstwy tekstowej kompozycji…

Nick Drake do rozweselających z pewnością nie należy. Powszechnie za najważniejszą jego płytę uważa się tą ostatnią – „Pink Moon”. Może dlatego, że nagrał ją jedynie solo akompaniując sobie na gitarze akustycznej. Tym samym powrócił do folkowych korzeni, albo raczej folkowego wzorca gatunku. Jego dwie pierwsze płyty – debiutancka „Five Leaves Left” i „Brytel Layter” zostały nagrane i wyprodukowane przez muzyków, którzy odkryli go grającego w jednym z podrzędnych angielskich barów, członków popularnej w swoich czasach grupy Fairport Convention.

Chętni z pewnością znajdą sobie niezwykłą historię życia Nicka Drake’a w licznych publikacjach książkowych, lub w pełnych mniej lub bardziej prawdziwych historii z jego życia zasobach internetu. To jednak nie esej o jego życiu. Powróćmy do „Five Leaves Left”. Chciałem napisać coś zupełnie nowego, ale to co zapisałem sobie w 1991 roku, po niewielkiej redakcji przystosowującej prywatne wtedy zapiski do standard tekstu dostępnego publicznie, pozostaje aktualne i dzisiaj.


To było więc latem 1991 roku…

Nick Drake. Ukryty skarb. Trochę w jego muzyce recepty na indywidualność. Wielu przeżywa na jakimś etapie wojego życia, często w czasach studenckich presudointelektualnych dysput fascynację śpiewającymi poetami. Każdy słucha Boba Dylana. Każdy uważa, że Bob Dylan jest wielkim poetą. Niektórzy potrafią jednak dostrzec, że są też inni, a wśród nich tacy, którzy mimo, że nie zrobili równie wielkiej światowej kariery, zasługiwali na nią z pewnością. Częścią legendy wielu muzyków jest ich krótkie, bądź pogmatwane życie… Do dziś znalazłem trzech takich mało znanych…, Tim Hardin i Tim Buckley – Amerykanie i jeden jedyny w gronie poetów rocka Anglik – Nick Drake. Dziś właśnie odkryłem go, a właściwie znałem go z opowiadań, a od dziś jest ze mną nieco zużyty egzemplarz jego debiutanckiej płyty „Five Leaves Left”. Co różni amerykański folk od angielskiego, a raczej Nicka Drake’a od pozostałych? Nie znam innych płyt Nicka Drake’a (dziś w 2011 roku już znam), ale z pewnością już debiutanca płyta to świetne muzycznie kompozycje. U Nicka Drake’a muzyka nie jest tylko dodatkiem do śpiewanego tekstu. Jest jego częścią, podkreślającą jego znaczenie nie tylko melodią, ale też aranżacją, wykorzystującą całkiem pokaźne instrumentarium do tworzenia mrocznej, co tu dużo ukrywać… depresyjnej aury. Te melodie i wykreowane przez producenta Joe Boyda i gitarzystę Fairport Convention Richarda Thompsona brzmienie tworzy nową folkową jakość. W ten sposób Nick Drake staje się muzykiem a nie tylko poetą z gitarą w ręku.

Jednak nie to najbardziej odróżnia Nicka Drake’a od Boba Dylana, Tima Hardina i Tima Buckleya (dziś, w 2011 roku napisałbym, żeby nie mylić Tima Buckleya z jego synem Jeffem, za którego muzyką niezbyt przepadam, ale w 1991 roku Jeff Buckley chyba jeszcze nie rozpoczął swojej kariery muzycznej), to fakt, że śpiewa o swoich własnych, a nie cudzych emocjach i uczuciach. Bob Dylan pozostaje największym poetą rocka. Powinien dostać za to literackiego Nobla (niestety do dziś nie dostał…. A czasu na to pewnie coraz mniej, bo Nobla przyznaje się tylko żyjącym). Jednak Bob Dylan to głos pokolenia, Tim Hardin i Tim Buckley też śpiewają często komentując bieżące wydarzenia, czy opowiadając historie podsuwane przez innych. Wszyscy oni byli na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych głosem pokolenia. Taką tradycję odziedziczyli po poprzednimpokoleniu wędrujących bardów – Woodym Gutrie i Pete Seegerze. To samo w sobie nie jest złe, jednak za wszystkich śpiewać się nie da. Nick Drake tego nie chce robić, nie chce naprawiać świata, nic nie chce… poza śpiewaniem i opowiadaniem światu tego, co ma w głowie (coś mi podpowiada, że to ogarnięty nieśmiałością introwertyk)  (dziś wiem, że to prawda…). Nick Drake nie był głosem pokolenia, śpiewał o swoim świecie, nie o świecie innych. Był i do dziś jest w związku z tym prawdziwy…

Można rozkładać na czynniki pierwsze teksty wydrukowane na okładce. Można, nawet nie rozumiejąc do końca tekstu odgadywać, jakie to były emocje. Nie można jednak traktować Nicka Drake’a jako śpiewającego poety. Nick Drake to muzyk, dla którego tekst jest istotny. I dodajmy, tekst prawdziwy, nie artystyczna kreacja, a jego własne, nieudawana na potrzeby nagrania emocje. To słychać…

Poza tym Nick Drake potraif napisać melodie, które przyklejają się do ucha i nie potrafimy o nich zapomnieć. Niebanalne, nieoczywiste, a jednak trakie, które latami będziemy nucić nie wiedząc co to jest.

Pewnie Nick Drake ma grono wyznawców utrzymujących wiedzę o jego nagraniach w tajemnicy przed innymi. Pewnie jego wiersze czytają w angielskich szkołach średnich z wypiekami na twarzy… Być może. Z pewnością jest wielu takich, którzy z satysfakcją mówią w towarzystwie: Co tam Bob Dylan, znasz Nicka Drake’a… On jest ciekawszy… Z pewnością wiele w takich wypowiedziach snobizmu. Jest też w nich odrobina prawdy… Nick Drake jest prawdziwy i jest nie tylko poetą, ale muzykiem. Muzykiem, a nie podgrywającym sobie na gitarze autorem tekstów jak Bob Dylan.”


 Tyle w roku 1991… A dziś? W sumie tak samo, o jakieś 5.000 może więcej tysięcy płyt więcej w głowie a Nick Drake ciągle fascynuje swoją prostotą i tym, że jest zwyczajnie prawdziwy… Może lepiej nie przedawkować, bo delikatnie rzecz ujmując antydepresantem jego płyty nie są… Jednak to piękne kompozycje, wyśmienite teksty i świetnie zaaranżowane brzmienia, które już teraz można na pewno to napisać – są ponadczasowe. Dziś Nick Drake jest nieco bardziej znany, choć w kategoriach bezwzględnych to nadal artysta absolutnie niszowy… Jednak interesujący jest przecież nie dlatego, że świat go nie zna… Może kiedyś poznają się na nim inni? W sumie to mało ważne, tym co się już poznali na tym chyba nie zależy…

Dziś potrafię też odnaleźć w melodiach Nicka Drake’a zarówno elementy dawnej muzyki staroangielskiej, jak i zaszczepione przez muzyków Fairport Convention bluesowe frazy, ale to w sumie nie jest najważniejsze… Tej muzyki nie da się rozłożyć na czynniki pierwsze, bo nie trzeba… A to cecha nagrań najwyższej próby.

A dziś dzięki powrocie po dwudziestu latach do „Five Leaves Left”odkryłem pochodzenie jednej z melodii, która nie dawała mi spokoju i pozostawała w mojej głowie od wielu lat. To „Saturday Sun” zamykająca dzisiejszą płytę. Nie wiem czemu, bo z pewnością przebojem z tej płyty jest (jeśli można użyć tu terminu przebój..) „River Man”. Tak, czy inaczej,to wyśmienita płyta, podobnie jak pozostałe płyty Nicka Drake’a.

Nick Drake
Five Leaves Left
Format:CD
Wytwórnia: Island
Numer: 042284291521

18 grudnia 2011

Jimmy Smith – Christmas Cookin’


To płyta z pewnością świąteczna – wystarczy popatrzeć na okładkę. Jest Mikołaj, choinka, prezenty, wszystko w duchu innych okładek płyt Jimi Smitha… To nie jest muzyczne arcydzieło. W katalogu Jimi Smitha znajdziecie parę lepszych albumów. W kategorii płyt świątecznych to jednak pozycja wybitna. Tu kryteria są dwa (oprócz oczywiście bezwzględnej jakości muzycznej). Po pierwsze – ta płyta sprawdza się nie tylko w czasie świąt. Po drugie nie jest muzycznie banalna i patetyczna, pomimo tego, że sporą część utworów nagrano z orkiestrą, w tym wypadku Billy Byersa.

Nie ma tu zbyt wielu smyczków i dzwoneczków, a to zmora świątecznych produkcji. Jest trochę walenia w kotły, ale da się te fragmenty przeczekać. Znam tą płytę od jakiś 15 lat, zawsze w jakimś kontekście wraca na święta. Wspomniana orkiestra gra raczej wstępy do poszczególnych utworów, tak jakby dała się zdominować przez organy Hammonda Jimi Smitha. Być może takie było założenie od samego początku, ale wtedy po co w ogóle było zapraszać do studia całą masę muzyków?

Wystarczy posłuchać otwierającego płytę „God Rest Ye Merry Gentlemen” – lider wstrzymuje oddech na jakieś półtorej minuty, potem wybucha w swoim charakterystycznym stylu kaskadą organowych akordów. I tak jest właściwie w każdym nagraniu z orkiestrą – krótki orkiestrowy wstęp i ewentualnie kilkutaktowe breaki gdzieś pośród organowych melodii.

Najlepsze momenty tej płyty, to z pewnością wspomniane już nagranie otwierające album, pełne swingu „Jingle Bells” i trudna do poznania „Silent Night”. Ten ostatni utwór mógłby znaleźć się na dowolnej innej płycie Jimi Smitha i zapewne nikt nie rozpoznałby świątecznego pochodzenia tej melodii, która potraktowana jest jako pretekst do improwizacji tak dobry, jak każdy inny, jeśli umie się to robić tak, jak Jimi Smith.

Na płycie oprócz utworów nagranych z orkiestrą jest też kilka melodii zagranych w mniejszych, typowych dla Jimi Smitha składach z gitarzystami – Wesem Montgomery i Kenny Burrellem. Możnaby przypuszczać, że wypadną lepiej… Są tak samo dobre, pozbawione jedynie orkiestrowych wstępów. Jimi Smith przechodzi w nich od razu do rzeczy.

Może nie jest to najlepsza płyta Jimi Smitha. Nawet na pewno nie jest. Jeśli chcecie mieć jedną płytę tego muzyka, poszukajcie raczej „Groovin’ At Smalls’ Paradise”, czy „A New Sound… A New Star… Jimmy Smith At The Organ”, albo „Bashin’”. Omijajcie jego późne nagrania z ostatnich lat kariery. Jeśli jednak chcecie mieć świetną płytę z nasyconymi bluesem i swingiem wersjami świątecznych przebojów, to jedna z najlepszych opcji.

Fanów artysty tandetna okładka zapewne nie odstrzaszy… Wszystkie płyty Jimi Smitha z lat sześćdziesiątych mają takie… To jednak jeszcze nic w porównaniu z okładką a właściwie trzema jej stronami świątecznej płyty Boba Dylana… To już zupełna abstrakcja…

To też kolejna z tych płyt, których słuchając zastanawiam się, czy oni to grali na serio, czy zrobili sobie dowcip z producentów oczekujących sezonowego produktu. Mimo wszystko uszu nie obraża. Gdybym miał wybrać jedną, jedyną płytę Jimi Smitha do naszego Kanonu Jazzu, z pewnością nie byłaby to „Christmas Cookin’”, ale święta rządzą się swoimi prawami…

Jimmy Smith
Christmas Cookin’
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Polygram
Numer: 731451371127

17 grudnia 2011

Bela Fleck & The Flecktones – Jingle All The Way


Są takie płyty, które mają pecha. Są towarem sezonowym, nie tylko sezonowo sprzedawanym, ale również sezonowo słuchanym. Wystarczy, że na płycie umieści się choinkę, albo płatki śniegu, a w repertuarze „White Christmas”, „Silent Night” i parę innych nieśmiertelnych hitów i sprzedaż w połowie grudnia gwarantowana. Kłopot w tym, że po pierwsze wszystkim wychodzi to tak samo, a po drugie większość takich produkcji nadaje się do słuchania jedynie w dwa, no może trzy tygodnie z całego roku, a i wtedy po kilku wycieczkach do centrów handlowych zaczynamy mieć nieco dość smyczków i beznamiętnie poprawnych partii wokalnych. Oczywiście magia nazwisk działa, stąd każdy wielki wokalista i każda wielka wokalistka prędzej, czy później taki album nagrywa, a my prędzej, czy później go kupujemy. I trzymamy tak na zakurzonej półce przez pozostałą część roku.

Dobrej muzyki można słuchać zawsze. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że dźwięk dzwoneczków i skrzypiących na śniegu sań może wspomagać w upalne lato samochodową klimatyzację…

Są jednak nieliczne płyty świąteczne, które pomimo choinki z bombkami na okładce można słuchać cały rok. To nie dotyczy niestety największych wokalistów i wokalistek jazzowych, którzy w towarzystwie największych orkiestr i najlepszych aranżerów pod naciskiem największych muzycznych producentów, albo w związku z obietnicami kontraktowymi nagrywali albumy świąteczne, które ogólnie można nazwać „Moje Nazwisko Xmas With Strings”. Czasem jeszcze można dołożyć Definite, Ultimate, The Best, Complete albo coś takiego. Te albumy mają żyją tylko przez kilka świątecznych tygodni w roku.

„Jingle All The Way” to nie jest tegoroczna nowość. Płyta ukazała się w 2008 roku, pamiętam, że wtedy uznałem ją za kolejny produkt świąteczny trochę zastanawiając się, czemu Bela Fleck dał się na to namówić. W zeszłym roku wpadła mi w ręce płyta analogowa, która jest dużo krótsza od wersji cyfrowej. W tym roku mam już płytę CD i uważam, że to najlepsza płyta świąteczna ostatnich lat. Nie jest to więc tegoroczna nowość, ale dla wydawnictw tego rodzaju czas płynie nieco wolniej. Nie co roku ukazuje się tak dobra płyta w tym dość unikalnym gatunku. Tekst o wersji analogowej napisałem w sierpniu 2010 roku i przeczytacie go tutaj:


Ta płyta to muzyczny fenomen. Jeśli popatrzeć na listę utworów – to klasyczna świąteczna składanka największych przebojów. Jednak żaden z nich nie brzmi tak, jak na innych płytach tego rodzaju. Ta płyta nie jest gorsza od innych nagrań zespołu The Flecktones, a momentami jest równie dobra jak ich najbardziej przebojowe nagrania. Sztuka to niezwykła odczarować w taki sposób „The Christmas Song”, „Slient Night”, czy „Jingle Bell”.

Na tej płycie nie znajdziecie smyczków, orkiestry symfonicznej, czy zgrabnie i poprawnie, choć bez emocji (bo nie wypada) śpiewanych znanych wszystkim tekstów mniej lub bardziej religijnych pieśni.

Są tu dzwoneczki, dźwięk sań i zaprzęgu, skrzyp śniegu, ale użyte w sensowny sposób, a nie jedynie dla zasygnalizowania świątecznego nastroju. Ta płyta jest muzycznie integralna, a nie naciągana do świątecznego klimatu.

W zespole Bela Flecka wszystko jest inaczej, ale ani przez chwilę nie mam wrażenia, że to inność dla inności, wydziwianie na siłę, mające zwrócić uwagę słuchacza na odmienne brzmienia, czy nietypowe harmonie. To mieszanie składników muzycznych w sposób znany jedynie muzykom The Flecktones. Już sam widok lidera przebranego za choinkę na drugiej stronie okładki pozwala wierzyć, że będzie raczej wesoło, niż pompatycznie.

I tak właśnie jest. „Jingle Bell” zaczyna się klasycznymi zimowymi odgłosami. Po chwili jednak temat śpiewa techniką znaną jedynie gdzieś na stepach Mongolii w zupełnie nierozpoznawalnym abstrakcyjnym języku jeden z członków zespołu Alash Ensamble. Po mongolskich śpiewaków The Flecktones sięgają często. W sumie to dość niezwykłe połączenie. Spróbujcie sobie wyobrazić step Mongolii i ludzi siedzących przed jurtą śpiewających „Jingle Bell”. Sporo w życiu widziałem, ale to naprawdę egzotyczna perspektywa… To prawdziwe Chrstmas Fusion. Nowy muzyczny gatunek, w duchu którego utrzymana jest cała płyta…

„Silent Night” to poruszający się na obrzeżach dobrze znanej na całym świecie melodii saksofon Jeffa Coffina. Trudno w tej melodii uciec od banału. To udało się oprócz The Flecktones chyba tylko Stanleyowi Jordanowi, ale on nagrał tylko jedną taką kompozycję (na płycie „Standards Volume 1”).

„Sleigh Ride” to stały uczestnik różnych świątecznych składanek, choć ani tekst, którego akurat w wykonaniu The Flecktones nie ma, ani okoliczności powstania nie wskazują na gwiazdkowe konotacje. W wykonaniu zespołu brzmi to jak żywcem wyjęte z teksańskiego przydrożnego baru wirtuozerskie biegniki bajno lidera uzupełnione niekonwencjonalną solówką saksofonu Jeffa Coffina. Utwór był w roku wydania nominowany do nagrody Grammy w kategorii „Best Country Instrumental Performance”.

„The Christmas Song” to…blues zagrany na gitaropodobnym instrumencie przez FutureMana. „Twelve Days Of Christmas” to nieco mniej znana z okolicznościowych składanek wiekowa już kolęda pochodzenia brytyjskiego.  Melodia ma co najmnie 200 lat, jednak za sprawą muzyków The Flecktones brzmi jak nowoczesny jazzowy standard, który jak cały ten album można grać i słuchać przez cały rok.

Kolejna melodia to fragment bożonarodzeniowego oratorium Jana Sebastiana Bacha (BVW 248 #41). Brzmi nowocześnie, ale bez obrazy dla idei kompozytora, który zapewne, czego dowodzą też inne wykonania, miał nieco inną wizję instrumentacji…

„Christmas Time Is Here” jest nie do poznania. To interpretacja oparta na funkowym rytmie gitary basowej Victora Wootena. „Linus And Lucy” to melodia okazjonalna grana często przez jazzowych pianistów, w tym tych największych, między innymi Dave Brubecka. Jak wiele amerykańskich melodii powstała do jakiegoś telewizyjnego show i trzeba się sporo napracować, żeby brzmiała niebanalnie.

„The Hanukkah Waltz” to religijny crossover, momentami żydowski, momentami przypominający muzykę arabskich zaklinaczy wężów. W żadnym razie nie przypomina standardowych wykonań.

Kolejny utwór to znowu porcja klasyki, przynajmniej teoretycznie, bowiem w wykonaniu The Flecktones nic nie brzmi standardowo. Piotr Czajkowski i fragment „Dziadka Do Orzechów”. Przez chwilę brzmi poważnie i dość kalsycznie, przynajmniej do momentu, kiedy nie pojawia się gitara basowa Victora Wootena. Już sama obecność tego instrumentu w muzyce Czajkowskiego musi intrygować…

Kolejny utwór – „What Child Is This / Dyngylidai” to znowu wiekowa angielska kolęda, transowy rytm gitary basowej i banjo uzupełniony przez mongolski chór oraz solo saksofonu przedstawiające jakby w kontrapunkcie do całości prawdziwe brzmienie melodii.

„O Come All Ye Faithfull” – jakby bardziej zwyczajnie, słuchając zapisałem sobie – skocznie, radośne i melodyjnie, tak jak powinno być na święta. Kolejny utwór to wiązanka złożona z fragmentów kilku znanych melodii, nieco zgadując przypuszczam, że tu każdy z muzyków dorzucił fragment swojej ulubionej okolicznościowej kompozycji.

„Have Yourself A Merry Little Christmas” to z kolei rodzaj świątecznego free jazzu. Zbiorowa improwizacja, muzyczna kpina, dowcip, czy tak na poważnie? Cały czas jednak ze smakiem w sposób ciekawy, choć zdecydowanie niekonwencjonalny.

No i na koniec „River” – piosenka Joni Mitchell, która dość luźno związana jest ze świętami, raczej czasem opowedzianej miłosnej historii, niż muzyczną konwencją.

Jeśli dacie radę jeszcze na te święta, kupcie sobie tą płytę koniecznie. A jak nie zdążycie w ciągu najbliższych dni, nie musicie marnować kolejnego roku na życie bez tej płyty. Kupcie ją sobie na lato i słuchajcie w samochodzie… Będzie śmiesznie jak w korku otworzycie szyby.

Bela Fleck & The Flecktones
Jingle All The Way
Format: CD
Wytwórnia: Rounder
Numer: 011661061620

16 grudnia 2011

Rob Clearfield – A Thousand Words


Oto mamy przed sobą solową improwizację fortepianową. To nie jest łatwa konkurencja, a właściwie, oprócz jazzowego trio i kwartetów z saksofonem lub kwintetów z saksofonem i trąbką to najsilniej obsadzona jazzowa konkurencja.

W związku z tym już samo w niej wystąpienie wymaga odwagi. Dodatkowo trudności dodaje fakt, że tak jak w innych konkurekcjach zawsze można pomóc sobie znaną i dobrą melodią, tu trzeba wszystko wymyślić samemu i to w dodatku często na zawołanie, w studiu lub na koncercie.

Nie wiem, na ile muzyka zarejestrowana na „A Thousand Words” jest wymyślona na żywo w czasie nagrania, a na ile wcześniej przemyślana, lub wręcz zagrana, wypróbowana wcześniej na koncertach, w studiu, bądź tylko wirtualnie w głowie artysty. Nie każda improwizacja jest przecież w całości nowa. Opiera się często na wcześniej przygotowanych schematach…

Rob Clearfield nie jest jeszcze w Polsce artystą zbyt znanym. Pewnie też mało prawdopodobnym jest, żebyśmy poznali go lepiej choćby na koncertach. W Polsce chodzi się na nazwiska, nie na muzykę. Dlatego pewnie Roba Clearfielda prędko nie usłyszymy. A szkoda, bowiem na koncert solowy Roba Clearfielda chętnie bym się wybrał.

Na szczęście mam płytę, być może jedną z nielicznych w Polsce, bowiem z pewnością w najbliższym sklepie jego nagrań nie znajdziecie. I znowu mogę jedynie powiedzieć… szkoda, że nie znajdziecie. To bowiem wyborna płyta.

W solowych fortepianowych improwizacjach powinno być dużo przestrzeni. One powinny skłaniać do skupienia i powodować, że na kolejny dźwięk będziemy czekać i odgadywać go w swoich głowach zanim zostanie zagrany. Chyba, że chce się być fortepianowym wirtuozem, ale wtedy trudno uciec od klasycznego podejścia do instrumentu, czyli od jazzu się nieco oddalić. Zaraz potem zaczyna się grać Haendla, albo Sonaty Goldbergowskie Bacha. Chyba, że jest się Artem Tatumem, ale Rob Clearfield nim nie jest, tak jak nie jest nim żaden z żyjących pianistów i może to nawet lepiej.

Muzyka zarejestrowana na „A Thousand Words” to wszystko ma. Zawiera ów magnes przyciągający słuchacza może niekoniecznie od pierwszego dźwięku, album zaczyna się bowiem dość niemrawo. Dajcie mu jednak 5 minut szansy i zostaniecie do końca. Będziecie odgadywać kolejne dźwięki, podążać za myślą Roba Clearfielda. Zobaczycie oczami wyobraźni obrazy, pewnie inne niż te, które widział pianista, ale to właśnie owa dowolność interpretacji stanowi o pięknie tak abstrakcyjnej muzyki. Będziecie poszukiwać jakiś skrawków znanych melodii, ale wiele ich nie usłyszycie. Zaskoczą Was dźwięki z pewnością nie pochodzące z wnętrza fortepianu, a raczej zza ściany studia. Będziecie zastanawiać się, co artysta miał na myśli. Usłyszycie nieco dźwięków znanych z sal filharmonii, ale tylko tyle ile potrzebuje każdy pianista, żeby dać znać, że posiada dobrą technikę gry.

Poczujecie się zaintrygowani tym, co muzyk miał na myśli. Będziecie zastanawiać się, co go inspirowało. Będziecie chcieli spróbować jeszcze raz… Czy to nie właśnie na tym polegać ma muzyka. Według mnie dokładnie na tym.

Dlatego właśnie Rob Clearfield jest być może mało znanym pianistą, ale na pewno bardzo wartościowym, obdarzonym muzyczną wyobraźnią i darem opowiadania historii muzykiem. A być muzykiem to o wiele więcej niż być pianistą. To z pewnością płyta warta rekomendacji.

Dziękuję za rekomendację osobie, która mi tę płytę podarowała. Z pewnością będę muzyczne poczynania Roba Clearfielda obserwował bardzo uważnie…

Rob Clearfield
A Thousand Words
Format: CD
Wytwórnia: Rob Clearfield
Numer: brak

Simple Songs Vol. 42


14 grudnia pomimo niekoniecznie świątecznej w Warszawie pogody, biorąc pod uwagę nie tylko totalny brak śniegu, nawet w zapowiedziach i prognozach, ale także temperature wskazującą na okolice połowy października, można już odkurzyć półkę z muzyką, która tradycyjnie związana jest ze zbliżającym się okresem otrzymywania prezentów i przyrzekania sobie rzeczy, których i tak później nie robimy… Cała reszta to w sumie marketing, czasem sieci handlowych, kiedy indziej nieco wcześniej utworzonych sieci wyznawców jakiejś wspólnej idei, albo pomysłu na coniedzielne spotkania, z których większość uczestników niewiele rozumie…

Tak, czy inaczej, teksty opowiadające o zimie, a także te szeroko pojęte chrześcijańskie odnoszące się do najbliższych okazji dominują ostatnio tam, gdzie powinien być śnieg i gdzie wydaje nam się, że tutejsza religia jest najważniejsza i najpopularniejsza na świecie, choć w sumie to tak nie jest…

Dobrej muzyki można słuchać zawsze. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że dźwięk dzwoneczków i skrzypiących na śniegu sań może wspomagać w upalne lato samochodową klimatyzację…

Jako, że ktoś kiedyś wymysłił, że akurat 1 stycznia rok się zaczyna, to również w nieunikniony sposób czas podsumowań. Tych pozytywnych, czyli w przypadku muzyki nowych płyt, które zostały nagrane i do nas dotarły w ostatnich 12 miesiącach. Na to będzie jeszcze czas… Oraz tych najsmutniejszych – wspominania tych, co już dla nas nie zagrają… Dla mnie w ciągu ostatnich 12 miesięcy mimo tego, że odeszło wielu (w sumie jak co roku) znanych ludzi jazzu, największą stratą jest niespodziewana śmierć Clarence Clemmonsa, prawdopodobnie najważniejszego już na zawsze rockowego saksofonisty i duszy największego na świecie rockowego zespołu The E Street Band. Koncerty Bruce’a Springsteena będą na wiosnę i to całkiem blisko, bo na przykład w Pradze i Berlinie. Bilety chyba już się kończą, ale być może jeszcze nie wszystkie zostały do sprzedaży skierowane. Na te najlepsze tradycyjnie w Europie miejsca (stali bywalcy wiedzą czemu…), czyli Londyn, Barcelonę, Oslo … biletów już chyba nie ma… Na koncertach niestety zabraknie Big Mana, ja widziałem go w sumie na żywo pewnie ponad 30 razy… Jednak mimo wielu niezapomnianych chwil w grudniu nie sposób nie wspomnieć rozpoznawanego przez wszystkich fanów już od połowy lat siedemdziesiątych słynnego „Ho… Ho… Ho…”. Teraz już tylko z nagrań. W okresie przedświątecznym concert The E Street Band widziałem tylko raz, jakieś 5 lat temu w Belfaście, dokąd udałem się jedynie z tego powodu, że concert w Londynie sprzedał się w jakieś 4 minuty, a w Belfaście trwało to godzinę, więc polska karta kredytowa zdążyła autoryzować się na czas…. No i były na scenie czerwone czapki z pomponami i „Ho… Ho… Ho…”. To w sumie jedno z najbardziej wzruszających muzyczno – świątecznych przeżyć … Posłuchajmyu zatem z 2003 roku z Asbury Park z New Jersey…

* Bruce Springsteen – Santa Claus Is Coming To Town – A Book Of Covers (The Wish: The Bruce Springsteen Christmas Album)

Kolejny zimowy fragment muzyczny będzie pochodził z płyty, która należy do tych nielicznych wydawnictw mających na okładce choinkę z bombkami (w tym przypadku akurat za choinkę przebrany jest uśmiechnięty lider zespołu), zdatnych do słuchania przez cały rok. W mojej audycji nie usłyszycie największych wokalistów i wokalistek jazzowych, którzy w towarzystwie największych orkiestr i najlepszych aranżerów pod naciskiem największych muzycznych producentów, albo w związku z obietnicami kontraktowymi nagrywali albumy świąteczne, które ogólnie można nazwać „Moje Nazwisko Xmas With Strings”. Czasem jeszcze można dołożyć Definite, Ultimate, The Best, Complete albo coś takiego. Kolejny fragment to fusion, world music, kompletne pomieszanie pojęć. Ta płyta jest ze mną już drugi świąteczny sezon. W zeszłym roku miałem tylko wersję analogową, wersja cyfrowa jest dużo dłuższa i biorąc pod uwagę nasze zasoby sprzętowe, lepiej nadająca się do radiowej prezentacji. Posłuchajmy zatem świąt w wersji mongolsko-amerykańskiej.

* Bela Fleck & The Flecktones – Jingle Bells – Jingle All The Way

Kolejny wykonawca organizuje co roku, niestety tylko za Wielką Wodą świąteczno-noworoczne rewie muzyczne z udziałem swojej wielkiej orkiestry, chórku, wielu instrumentów dętych. Wykonuje materiał ograny w sposób nieco niekonwencjonalny… I nikt jakoś nie protestuje, ludziom się podoba, ciekawe jak byłoby u nas… W sumie nieważne. Nikt tego do Polski nigdy nie zakontraktuje, bo byłoby za drogo. Dlatego po raz kolejny największą jazzową atrakcją grudnia będzie Dee Dee Bridgewater, albo inna Wielka Diva…. Nuda, nuda, nuda…. W sumie dziwię się, że Marcus Miller, Pat Metheny i Bobby McFerrin, pełniący rolę dyżurnych uczestników letnich festiwali nie wpadli jeszcze na pomysł ogrywania coraz mniejszych polskich miast ze świątecznym show… Brian Setzer, bo o nim teraz sobie rozmawiamy, wydał swój świąteczny produkt w postaci płyty CD i DVD z koncertem, więc można poczuć się odrobinę bliżej tej muzyki. W radiu niestety obrazu nie będzie… Ale i tak warto… To również jedna z tych płyt, w której nawet dzwoneczki nie obrażają wrażliwego ucha i sprawiają, że płyta sprawdza się nie tylko w grudiej połowie grudnia w supermarkecie.

* The Brian Setzer Orchestra – White Christmas – The Ultimate Christmas Collection

A teraz będzie wielka muzyczna zagadka i zaskoczenie. W sumie to świetnie zaśpiewany krótki muzyczny fragment i jedna z zagadek pod tytułem kto to jest…. Zaśpiewane wyśmienicie, świetnie nagrane…. Posłuchajmy.

* Anita Lipnicka – Winter Song – Wszystko się może zdarzyć

Teraz będzie poważnie i religijnie. Zespół, który zagra, a właściwie zaśpiewa ma za sobą delikatnie rzecz ujmując dość długą i owocną karierę estradową. Pewnie mogliby złożyć album świąteczny z archiwów w parę chwil. Jednak kilka lat temu weszli do studia i w dodatku zaprosili wielu niezwykłych gości. Może nawet była wspólna wigilijna kolacja na szczycie… Choć płyty świąteczne nagrywa się zwykle latem… Bo w grudniu gra się promujące je koncerty. Na płycie zaśpiewali między innymi Tom Waits, Chrissie Hynde, Mavis Staples, Aaron Neville, George Clinton, Robert Randolph, Les McCann i inni… Mówiąc o dość długiej praktyce estradowej, miałem na myśli jakieś 70 lat…. Stali słuchacze już wiedzą… Zaśpiewa The Blind Boys Of Alabama, najpierw krótka melorecytacja z Me’shell Ndegeocello, a później nieco bardizje dynamiczne wykonanie „I Pray For Christmas” z Solomonem Burke.

* The Blind Boys Of Alabama feat. Me’shell Ndegeocello – Oh Come All Ye Faithfull – Go Tell It On The Mountain

* The Blind Boys Of Alabama feat. Solomon Burke – I Pray On Christmas – Go Tell It On The Mountain

Kolejny utwór będzie odmieniony w sposób równie trudny do rozpoznania, co ciekawy. To będzie kolejny nieśmiertelny grudniowy standard. Melodia austriacka, posiadająca również tekst w wielu językach. Tu jednak bez tekstu zagrana solo na gitarze…

* Stanley Jordan – Silent Night – Standards Volume 1

Zrobimy teraz mały wyłom, otóż będzie orkiestra w towarzystwie znanego artysty, ale ni ebędzie tekstu śpiewanego. „Christmas Cookin’” to dość dziwna płyta, jednak na tle innych tego rodzaju produkcji wypada całkiem nieźle.

* Jimmy Smith – God Rest Ye Merry Gentlemen – Christmas Cookin’

A to jedno z dziwniejszych gitarowych wykonań kolędowych. Zagra Steve Vai, na co dzień specjalista od raczej szybszych nut. Kiedy potrafi się powstrzymać, wychodzi całkiem nieźle…

* Steve Vai – Christmas Time Is Here – The 7th Song

Kolejna płyta, to album artysty bardzo znanego. Do dziś co roku zastanawiam się, czy to było na serio, czy to taki muzyczny dowcip…. Cóż. Boba Dylana stać na dowolny styl. Nie pozwala swoim fanom przyzwyczaić się do czegokolwiek. Za wyjątkiem wyśmienitych tekstów, choć na tej akurat płycie to raczej utwory standardowe…

* Bob Dylan – Here Comes Santa Claus – Christmas In The Heart

Na koniec miało być zupełnie coś innego, ale przyszedł Michał Fogg i właściwie oprócz przywitania pierwsze słowa, które wypowiedział, to było “White Christmas”, więc powróćmy do The Blind Boys Of Alabama. W roli gwiazdy wystąpi Les McCann.

* The Blind Boys Of Alabama feat. Les McCann – White Christmas – Go Tell It On The Mountain

Za tydzień będą jeszcze ciekawsze ciekawostki zimowe…

14 grudnia 2011

The Michael Landau Group – Michael Landau Group Live


Poniższy tekst jest optymistycznym dowodem na istnienie wolnych mediów. O wolności światopoglądowej i braku cenzury politycznej nikt dziś nie dyskutuje, bo to oczywiste zdobycze wolnego świata. Jednak natura nie znosi próżni i wielu miejscach, a właściwie praktycznie wszędzie władzę polityków zastąpiła władza bankierów. Czyli zamiast idei rządzią pieniądze. Nie jest jednak tak wszędzie.

Otóż jakiś czas temu dostałem od Nadredaktora Nadnaczelnego RadioJAZZ.FM płytę, która jest bohaterem dzisiejszego tekstu z lakonicznym stwierdzeniem, że pewnie mi się spodoba. Otóż niezbyt mi się podoba, a fakt, że mogę o tym napisać i jeszcze ową myśl uzasadnić stanowi właśnie żywy dowód na to, że nasze radio jest swoistym rezerwatem wspomnianej wolności. Być może dlatego nasz sukces ekonomiczny z łaskawości dla samego siebie nazwałbym mocno ograniczonym…

Otóż jak Nadredaktor poleca, to powinno się podobać… A jakoś się nie podoba.

Dwupłytowy album gitarzysty, którego wcześniej słyszałem może gdzieś przelotnie, a mam wrażenie, że nawet widziałem kilka lat temu na żywo brzmi dokładnie tak, jak wygląda. Przygodę z tym wydawnictwem zacząłem od oględzin zewnętrznych i właściwie w związku z wyrobioną przez lata intuicją mogłem na owych oględzinach poprzestać. Poświęciłem jednak prawie 2 godziny na uświadomienie sobie po raz kolejny, że jednak intucję mam dobrą.

Z okładki możemy dowiedzieć się wielu rzeczy. Po pierwsze – album koncertowy (2 płyty CD) nie jest w istocie koncertem, a zbiorem pojedynczych nagrań z jednego klubu zarejestrowanych w ciągu ponad 2 lat występów jego lidera w znanym w światku bluesowym barze The Baked Potatos w Hollywood, a raczej na jego przedmieściach. Hollywood stolicą bluesa nie jest, a jego przedmieścia tym bardziej… Jeśli jest się więc rezydentem w takim klubie i występuje się tam co rusz, to chyba jakoś z lepszymi propozycjami dobrze nie jest… To tylko przypuszczenie, ale myślę, że niezbyt odległe od prawdy, co potwierdziły oględziny muzyki zapisanej na płytach.

Jeśli bluesowy gitarzysta składa album koncertowy z 2 lat występów, to znaczy, że żaden z tych koncertów nie był jakoś w całości specjalnie wyśmienity…

Kolejne spostrzeżenie – całość materiału jest autorstwa lidera, co w sumie samo w sobie sygnałem alarmowym być nie powinno, ale bluesowi gitarzyści zwykli jednak czasem odnosić się do klasyki. W dodatku album amerykańskiego w końcu gitarzysty wydała holenderska wytwórnia, można mieć teorię, że specjalizujące się w bluesie amerykańskie manufaktury w Michaela Landaua jakoś nie wierzą… To znowu tylko teoria, ale jakość muzyki to potwierdza. Trudno mi wejść w buty szefa amerykańskiej bluesowej wytwórni, w rodzaju Dixie Frog chociażby, ale porównując muzykę wydaje mi się, że to nie tylko teoria…

Sam fakt współpracy w ciągu ponad 2 lat z 3 różnymi sekcjami rytmicznymi w sumie nie jest jeszcze niepokojący, ale biorąc pod uwagę wszystkie powyższe myśli… Może powstać teoria, że jakoś stałego zespołu lider nie potrafi wyżywić….

Popatrzmy na listę utworów. To wszystko kompozycje lidera, z których najbardziej interesujący wydawał mi się tytuł „6/8 Blues”. Może to będzie ciekawy muzycznie eksperyment rytmiczny…

Jeszcze tylko szybkie spojrzenie na regały z płytami prowadzące do konkluzji, że Michael Landau potrafi czasem załapać się do całkiem niezłych składów… A to zagra u Joni Mitchell – „Taming The Tiger”, a to jakiś utwór u Milesa Davisa na albumie „Amandla”, a to stanie w trzecim rzędzie w chórku u Quincy Jonesa – „Back On The Block”, a to zagra z Rayem Charlesem. W sumie całkiem imponujące muzyczne CV, tylko jakoś z żadnego z tych albymów go nie pamiętam… Ale cóż, może jest świetnie wtapiającym się w tło muzykiem sesyjnym…. Takich też świat potrzebuje.

No i jeszcze na koniec najważniejsze podsumowanie myśli związanym z tym, co zwykle każdy słuchacz robi zanim zacznie słuchać płyty – czyli z oglądaniem okładki… Napiszę to wielkimi literami: OBY TYLKO NIE ŚPIEWAŁ….

Iluż to świetnych gitarzystów postanowiło zostać gwiazdami rocka…. Ten co konsekwentnie od ponad 40 lat odmawia jest dziś powszechnie podziwianym gitarzystą… Jeff Beck… Reszta może zarobiła trochę więcej pieniędzy, ale to w muzyce nie wszystko…

Uprzedzając bieg wypadków… Michael Landau niestety śpiewa. Śpiewa na prawie całej pierwszej płycie i w ten sam sposób obrzydza słuchaczom połowę drugiej. Zresztą entuzjazmu wśród bywalców baru The Baked Popatoes jakoś jego śpiew też nie wywołuje… Jak śpiewa? Jeśli lubicie Erica Claptona (który sam w sobie śpiewać nie potrafi zbyt pięknie), to wyobraźcie sobie owego Claptona śpiewającego z ustami pełnymi ruskich pierogów, którego nagranie realizator dźwięku przez pomyłkę zwolnił o jakieś 20 procent, a pierogi polane były gęstym klonowym syropem. Fuj….

Zupełnie irracjonalna intuicja podpowiadająca mi, że „6/8 Blues” musi być fajny sprawdziłą się w 100 procentach. To jedyny pozbawiony owych wyrobów pierogopodobnych utwór na pierwszej płycie. I zdecydowanie najlepszy utwór z całego 2 płytowego zestawu. Gdyby Micheal Landau zechciał być zwyczajnym bluesowym gitarzystą, nagrać jeden koncert, nie śpiewać, zagrać trochę wypróbowanych bluesowych numerów… Mnie by się podobało.

Może jest dobrym muzykiem sesyjnym, czyli takim, którego się nie zauważa i nie pamięta, tak jak ja nie pamiętam go z płyt Milesa Davisa, Raya Charlesa, czy Joni Mitchell. Jest na pewno sprawnym warsztatowo gitarzystą. Na pewno jest też beznadziejnym wokalistą.

Prawdopodobnie w północnym Hollywood jest jeszcze kilku równie sprawnych gitarzystów… Cóż, to Ameryka.

Może nie znającym tej płyty czytelnikom należy się jakiś punkt odniesienia… Otóż kiedy Michael Landau bierze oddech i nie śpiewa, to gra coś pomiędzy muzyką Deana Browna i Marca Ribota. To dźwięki eksplorujące granice harmonii i tego, jak bardzo można  odsunąć dźwięk od podstawowych akordów, żeby jeszcze jednak tam się mieścił. To rodzaj muzycznego komentarza do momentami całkiem niezłych sekcji rytmicznych. W przerwach między wokalnymi popisami trzeba przyznać całkiem niezłym komentarzem...

No i może mi się nie podobać. Oto macie dowód na wolność mediów…

The Michael Landau Group
Michael Landau Group Live
Format: 2CD
Wytwórnia: Provogue
Numer: 8712725720928

13 grudnia 2011

Pat Martino – Interchange


Stali czytelnicy mojego bloga wiedzą, że Pat Martino jest dla mnie muzykiem wyjątkowym. Jest ciągle ukrytym skarbem, nieznanym dla wielu słuchaczy, uwielbianym za to przez większość gitarzystów za niezwykłą wręcz muzykalność i umiejętności improwizacji.

W październiku przy okazji wyśmienitego koncertu w Pata Martino w Bydgoszczy udało mi się przeprowadzić z muzykiem niezwykłą, trwającą godzinę rozmowę, której zapis ukazał się w listopadowym numerze JazzPRESSu. Jestem przekonany, że JazzPRESS będzie trwał wiecznie, bowiem zaangażowanie zespołu ludzi w przygotowanie dla Was zupełnie za darmo tego wydawnictwa jest dla mnie ciągle zdumiewające. Jednak mimo wszystko rynkowa pozycja Fundacji, która tworzy radio i przy okazji wspomniany miesięcznik nie jest jeszcze tak wielka, jak firmy, która jest operatorem platformy blogowej Blogspot. Może kiedyś to się zmieni, ale chyba firmą wielkości Google nie chcielibyśmy być. W celu zachowania więc dla potomności owej rozmowy znajdziecie jej zapis poniżej:

Rafał Garszczyński: Pamiętasz swój ostatni koncert w Polsce?

Pat Martino: Niezbyt dobrze. Jest mi trudno zapamiętać poszczególne koncerty. Skupiam się w pełni na jednej rzeczy – tym co jest tu i teraz! Jeśli chodzi o przeszłość i przyszłość, nie zajmują mnie zbytnio. Trudno jest zapamiętać szczegóły wydarzeń. Wczoraj graliśmy w Sztokholmie i nawet z tego koncertu nie pamiętam części najważniejszych momentów. Pamiętam jego ogólne aspekty, ale już z koncertu, który poprzedzał wczorajszy, nie pamiętam prawie nic,nawet miejsca, w którym się odbył.

RG: Fani w Polsce pamiętają ten koncert bardzo dobrze, ja też na nim byłem, to było w 2002 roku w Warszawie. Tutaj jest zdjęcie mojego autorstwa z tego koncertu. (mówiąc to, wręczyłem Patowi przetłumaczone na angielski moje teksty o jego płytach i opisy audycji, które o nim ostatnio zrobiłem, te ostatnie z listami utworów i komentarzami, które znacie z mojego bloga)
  
Pat Martino, 2002, Warszawa

RG: Dzisiejsza rozmowa nie jest dla mnie łatwa, za kilka dni ukazuje się Twoja nowa płyta i pierwsza autobiografia. Oba wydawnictwa nie są jeszcze dostępne, więc nie mogłem przygotować pytań ich dotyczących…

PM: Tak, ani książka, ani płyta się jeszcze nie ukazały.

RG: Opowiedz więc coś o nowej płycie. Na pewno będziemy ją prezentować na naszej antenie, kiedy będzie już dostępna.

PM: Płyta będzie miała tytuł „Undeniable”. Materiał został zarejestrowany jakiś czas temu w Stanach Zjednoczonych, na przedmieściu Waszyngtonu zwanym Georgetown, w działającym już bardzo długo klubie Blues Alley. Na płycie zagrałem razem z Erickiem Alexandrem na saksofonie tenorowym,  Tonym Monaco na organach Hammonda i Jeffem Tain Wattsem na perkusji, i oczywiście z udziałem wspaniałej publiczności. Myślę, że czasami publiczność jest dodatkowym instrumentem. Ten koncert udał się wyśmienicie.

RG: płyta już się ukazała i przeczytacie o niej tutaj:


 RG: Czy został sfilmowany?

PM: Były tam kamery, ale nie jestem pewien czy film będzie częścią albumu.

RG: Co możesz powiedzieć fanom o książce, czy to historia całego Twojego życia ?

PM: To prawie niemożliwe, aby uchwycić i opisać wszystkie istotne szczegóły z życia człowieka.Jest ich tak wiele, jednak sporo z nich zostało opisanych, więc książkę można nazwać autobiografią.

RG: Tak więc, czy to będzie opowieść bardziej o muzyce, czy o życiu? Tytuł jest dla Ciebie bardzo charakterystyczny „Here And Now!”

PM: Prawdę powiedziawszy, to jest książka o życiu i nie ma w niej wiele o muzyce. Głównym tematem jest doświadczanie życia. Muzyka była dla mnie bardzo ważna od wczesnego dzieciństwa. Jest moją drugą naturą. To była dla mnie
od początku zabawa i pozostała zabawą do dzisiaj. Książka traktuje o poczuciu własnej wartości,o moim postrzeganiu rzeczywistości, o mojej definicji tego, czym jest przeżywanie własnego życia. Również o tym, czym jest dla mnie bycie
muzykiem i czym jest doskonalenie tej umiejętności. W książce mówię o tym, co jest dla mnie naprawdę ważne, o tym, że doświadczanie życia jest ważniejsze od umiejętności muzyka. Mam tu na myśli świadomość przeżywania każdego
momentu własnego życia. Teraz, kiedy z Tobą rozmawiam, nie mam ze sobą gitary

(RG: rozmawiamy przed koncertem, w zabytkowym saloniku dla dyrygentów Filharmonii Bydgoskiej, więc gitara jest w pobliżu, gotowa do użycia – wcześniej odbyła się próba techniczna)

i nie jestem w tym momencie muzykiem. Spędzam czas z Tobą, jak człowiek z człowiekiem. Jeśli moim priorytetem byłaby wyłącznie muzyka, gitara, jazz, to byłoby nieuczciwe wobec Ciebie w tym momencie Twojego i mojego życia. Życie przyjmuje różne postaci i kształty,a człowiek musi być wolny, żeby móc docenić każdy jego moment, a w tym istotnie mogłyby przeszkadzać zawód, rzemiosło lub sztuka. O tym jest właśnie moja książka.

RG: Książkę już zamówiłem i nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł ją przeczytać. Nie chcę pytać Cię o Twoje płyty, bo nasi słuchacze, a w szczególności ci z nich, którzy słuchają moich audycji, znają je doskonale. Jesteśmy fanami jazzu. Są jednak dwa pytania, o których często przed wywiadem myślałem, i które również pojawiają się w listach od naszych słuchaczy. Pierwsze z nich dotyczy jednego z nagrań z płyty „Nightwings”. Na niej uwagę słuchaczy zwraca często przepiękna kompozycja „Portrait”. Według mnie to najpiękniejsza melodia, jaką skomponowałeś. Czyim portretem jest taka niezwykle piękna melodia?

PM: Ta kompozycja zadedykowana jest mojej pierwszej żonie Geraldine, to sposób na uchwycenie ważnej dla mnie chwili…

RG: Twój „Portrait” może śmiało pojawiać się w towarzystwie najbardziej znanych  jazzowych melodii w rodzaju „Moanin’”, „The Sidewinder” czy „Cantaloupe Island”.

PM: Bardzo dziękuję…

RG: Drugie z tych pytań dotyczy listy płyt, którą można znaleźć na Twojej stronie internetowej. Jest tam wiele zaskakujących i nieco już zapomnianych pozycji, szczególnie dla ludzi, którzy dopiero zaczynają interesować się jazzem. Do takich zaliczyłbym płyty Johnny Smitha, czy zupełnie dziś zapomnianego Phineasa Newborna Jr. Pewnie wielu fanów czeka na uzupełnienie tej listy, która od dawna się nie zmienia…

PM: Istotnie, minęło sporo czasu od momentu,kiedy miałem okazję tę listę uzupełniać. To moja muzyczna biblioteka. Chciałbym tę listę uzupełniać,ale robię tak wiele rzeczy, często jestem w trasie. Lista zawiera moje ulubione nagrania moich ulubionych artystów. Są na niej płyty nie tylko jazzowe, jak zapewne zauważyłeś…

RG: Znajdziemy tam Aarona Coplanda, jest sporo muzyki współczesnej.

PM: Znajdziesz tam też Gyorgi Legetiego i Karlheitza Stockhausena…

RG: Z mojej perspektywy wielu istotnych rzeczy z pewnością jeszcze tam brakuje…

PM: Oczywiście.

RG: Z takich mało znanych nagrań przychodzi mi na myśl wspólna sesja Milesa Davisa i Johna Lee Hookera. To jedno z najlepszych nagrań gitary i trąbki…

PM: Znam tę płytę, to świetna muzyka.

RG: Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?

PM: W mojej głowie ciągle pojawiają się nowe pomysły. Jednym z najnowszych jest wspólne nagranie z Eldarem Djangirovem, młodym pianistą. Koncertowaliśmy wspólnie w duecie w USA, więc możemy coś wspólnie nagrać.W ciągu najbliższego roku będę też koncertował z orkiestrą symfoniczną z Cork w Irlandii,wykonując moje własne kompozycje. Dyrygentem będzie David O’Rourke.

RG: To będą Twoje nowe kompozycje napisane specjalnie dla orkiestry, czy orkiestrowe aranżacje tematów, które już znamy?

PM: Trochę jednych i drugich. Mam sporo kompozycji napisanych dla orkiestry, które nigdy nie ujrzały światła dziennego, nigdy nie były wykonywane.

RG: Czy możemy oczekiwać, że pojawi się płyta z tym materiałem?

PM: Tak, oczywiście.

RG: Często wspominasz o swoich włoskich korzeniach, o wspomnieniach włoskich popularnych melodii z dzieciństwa. Czy echa tej muzyki inspirują Cię w jakiś szczególny sposób?

PM: Nie, nie sądzę. Pamiętam piosenki, które mój ojciec śpiewał mojej mamie, pamiętam ich romantyczne chwile, ale nie myślę, że to w tej chwili wpływa jakoś na moje koncerty lub kompozycje.

RG: Coraz częściej odnoszę wrażenie, że gitara jako instrument jazzowy przeżywa mały kryzys, że nie pojawia się już tak wielu młodych muzyków grających na tym instrumencie w ciekawy sposób. Ostatnie pokolenie muzyków, którzy wnieśli świeży powiew do jazzowej gitary to ludzie w wieku Pata Metheny i Johna Scofielda. Czy w Twojej opinii to początek końca jazzowej gitary?

PM: Myślę, że żaden instrument się nigdy nie skończy. Wszystkie instrumenty są wspaniałe,każdy z nich. Zmieniły się trochę czasy, kultura się zmieniła. Jeśli myśleć o jazzowym idiomie muzyki, to można tu znaleźć takie indywidualności,jak Wes Montgomery, Django Reinhardt,Charlie Christian, a tuż za nimi czekają Barney Kessel, Herb Ellis, Howard Roberts, Johnny Smith, dalej mamy George’a Bensona, mnie, czy Granta Greena. Jest wielu gitarzystów również i dziś. Ciągle grają przecież choćby John Scofield i John Abercrombie. Jest bardzo wielu gitarzystów. Prawdziwa wartość instrumentu nie leży w żadnym stylu muzycznym. Instrument jest narzędziem komunikacji. Muzyka, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, jest niezwykle efektywną formą rozrywki. W zasadzie muzyka nie powinna służyć rozrywce, jednak jest tak niezwykle silną i praktyczną formą przekazu.Muzyka to ciągłe doświadczanie. Doświadczamy jej kiedy ją słyszymy. Muzyka sprawia,że stajemy się bardziej wrażliwi, szczególnie ci,którzy ją tworzą i poświęcają jej dużo czasu. Mi nie jest łatwo śledzić poszczególnych muzyków i obserwować ich rozwój jako profesjonalnych gitarzystów. Nawet tych, którzy odnoszą największe sukcesy. Mnie bardziej interesuje to, co instrument wnosi do rozwoju każdego człowieka,jego osobowości, nie muzyka, a człowieka. Najważniejszą rzeczą, jaką każdy instrument traktowany serio sprawia, jest uwrażliwianie. Muzyka uruchamia naszą wrażliwość. Często jesteśmy otoczeni brakiem wrażliwości. Kiedy artysta jest pobudzony przez swoją sztukę, zaczyna lepiej poznawać siebie. To jest właśnie prawdziwa wartość instrumentu i relacji, którą ma z nim muzyk. Prawdopodobnie dlatego nie jest mi łatwo ocenić ewolucji instrumentu, czy muzyków, kiedy pojawiają się na scenie. Interesują mnie raczej ludzie, niż ich umiejętności. Jakieś półtora miesiąca temu jechałem taksówką w Nowym Jorku. Jej kierowca roztaczał wokół siebie specyficzną aurę. Przypuszczałem, że nie jest zawodowym kierowcą taksówki. Zapytałem go więc, czy jest zawodowym taksówkarzem. Kiedy przyjechałem do Nowego Jorku pierwszy raz we wczesnych latach sześćdziesiątych, kiedy nie miałem żadnego muzycznego zajęcia, sam pracowałem czasem jako kierowca taksówki. W ten sposób zarabiałem, kiedy nie mogłem utrzymać się z muzyki. To pomagało mi zapłacić moje rachunki.  Zapytałem więc kierowcę, czy to jego podstawowe zajęcie. Był zdumiony pytaniem, ale odpowiedział, że z zawodu jest neuropsychiatrą.

RG: To zawód, który w USA raczej nie wymaga dodatkowej pracy, żeby się utrzymać na powierzchni…

PM: Kierowca taksówki powiedział, że w obecnych warunkach ekonomicznych musi sobie dorabiać w ten sposób. To jest dla mnie bardzo ważne, jakie masz umiejętności, jak sobie radzisz z karierą, jaki masz zawód. Ile to wszystko znaczy dla ludzi, których spotykam. Czy są osobowościami w swojej profesji i co robią w życiu.

RG: Dla kogoś, kto tak jak Ty koncentruje się na teraźniejszości nie jest pewnie łatwo grać każdego wieczoru w podobny sposób, muzyka wyraża przecież Twoje emocje, a te każdego dnia mogą być zupełnie inne. Każdy z nas bywa przecież bardziej wesoły lub nieco melancholijny i smutny. Czasem dochodzi do tego zmęczenie…

PM: Każdy wieczór jest inny. To bardzo trafne i ważne pytanie. Możesz to różnie zrozumieć, ale pamiętam koncerty, po których sam uznawałem swoją grę za wyśmienitą, a po których w rozmowach z publicznością dowiadywałem się, że było tak sobie. Pamiętam też sytuacje odwrotne, ja uważałem, że zagrałem przeciętnie, a publiczność była zachwycona. Nie poddaję się tym iluzjom i nie gram już w tę grę. Zwyczajnie każdego wieczora staram się grać najlepiej jak potrafię w tym momencie. Muzyka pozwala mi poznawać siebie, doskonalić to co robię. To znaczy dla mnie więcej niż sama muzyka. Pod każdym względem. Ja dałem z siebie wszystko, więc nie za bardzo jest za co mnie krytykować, nie da się powiedzieć, czy to było dobre, czy złe, to było najlepsze z możliwych i mam nadzieję, że podobało się innym.

RG: Nie słyszałem w Twoim wykonaniu złego koncertu…

PM: To jest najważniejsze, w każdej sytuacji trzeba robić wszystko najlepiej jak to tylko możliwe.

RG: To przypomina mi inny wywiad, z pewnym muzykiem, który powiedział mi kiedyś coś, co zapamiętam już chyba na zawsze – bycie uczciwym artystą nie jest łatwą pracą, każdego wieczoru musisz wyrazić siebie, nie możesz ukrywać swoich emocji. W pewnym sensie za to właśnie ci płacą. Za wyrażanie prawdziwego siebie na scenie. To nie zawsze jest łatwe tak na zawołanie…

PM: Najtrudniejsze jest to, że jest się właściwie nagim. Z drugiej strony to bardzo zdrowe i pożyteczne. Nie zasłaniasz się niczym, nie oszukujesz siebie, niczego nie udajesz. Kiedy znajdujesz się w takiej sytuacji i płacą ci za uczciwość, bierzesz pieniądze za to, żeby się postarać i dać z siebie wszystko co tylko potrafisz. Myślę, że to jest uczciwy układ artysty z publicznością. To definiuje na nowo Twój system wartości, pozwala na samodoskonalenie w każdych okolicznościach. A to oznacza każdego dnia lepsze życie.

RG: Nie gromadzisz więc w sobie niepotrzebnych emocji, bo każdego wieczoru masz okazję podzielić się nimi z publicznością?

PM: Tak, emocje pojawiają się na scenie w naturalny sposób. To bardzo korzystna możliwość. To także świetne doświadczenie…

RG: Jak więc grasz, kiedy jesteś zły, jeśli kiedykolwiek bywasz zły?

PM: Gram wtedy agresywnie, dynamicznie. To wszystko są emocje, szczególnie w improwizowanych formach muzycznych. Każdy muzyk może improwizując wyrazić swoje emocje. To jest naturalny język, forma komunikacji…

RG: Na Twoich płytach możemy usłyszeć melancholię, radość życia, wiele pozytywnych emocji. Złość została więc na nigdy nie opublikowanych odrzutach z sesji?

PM: Tak, myślę, że tak właśnie jest. Mam studenta, a właściwie całą ich grupę. Uczę na wydziale sztuki uniwersytetu w Filadelfii. Mam tam kursy mistrzowskie. Często studenci pytają o transkrypcje. Niektórzy spędzają wiele czasu nad tego rodzaju zapisami nutowymi. Szczególnie tymi, dla których źródłem są ich idole, wielcy muzycy. Inni rozpisują ich solówki. Te najbardziej znane i rozpoznawalne. Moja rada jest zawsze taka sama. Tego nie należy traktować aż tak poważnie, jak robi to wielu moich studentów. Pomiędzy nutami nie wyczytają przecież nic o okolicznościach ich zagrania. Nie dowiedzą się o czasie i miejscu nagrania i o tym, jakie emocje spowodowały, że ktoś zagrał to właśnie tak, a nie inaczej. Dobrym przykładem będzie historia pewnej mojej sesji nagraniowej. Nagrywaliśmy z basistą Paulem Chambersem, na organach Hammonda grał Richard Groove Holmes, a na saksofonie tenorowym Teddy Edwards. Paul Chambers właśnie przyleciał z Rosji. Wylądował na lotnisku La Guardia w pobliżu Nowego Jorku. Przyjechał do studia Rudy Van Geldera prosto z lotniska. To było w styczniu i było naprawdę zimno. Jego kontrabas był spakowany w twardy futerał transportowy zrobiony z czegoś w rodzaju włókien szklanych. W środku był jego instrument w miękkim futerale. Kiedy otworzył to pudło w studiu,gwałtowna zmiana temperatury spowodowała pęknięcie górnej płyty instrumentu. Pękły też struny. W kącie studia stał jakiś stary kontrabas. Był w niezłym stanie, ale niewątpliwie klasą nie dorównywał instrumentowi Paula. Paul nagrał na nim całą sesję. Tej historii nikt nie znajdzie w transkrypcji, jeśli z tej sesji by powstała. To właśnie powiedziałem moim studentom. To wydarzenie miało przecież wielki wpływ na to, co zagrał wtedy Paul Chambers. Z pewnością to nie było dla niego miłe wydarzenie. Dodatkowo instrument, na którym grał nie pozwalał na odpowiednie dla Paula ustawienie wysokości strun. To były bardzo ważne czynniki, które wpłynęły na jego muzykę tego dnia.

RG: Ukazują się jednak transkrypcje twoich improwizacji. Niektóre z tych książek są nawet przez ciebie autoryzowane.

PM: Oczywiście.

RG: Może więc warto rozważyć wprowadzenie dodatkowych komentarzy do nutowego zapisu dotyczących okoliczności nagrania, czy koncertu?

PM: Zawsze są dwie drogi, tak jak każda moneta ma dwie strony. Uczyć więc można się na dwa sposoby. Poprzez pozyskiwanie informacji – to oferta systemu edukacyjnego i poprzez doświadczanie życia. Ja wolę ten drugi sposób, nie tylko łatwiejszy, ale również dokładniejszy. Nauka poprzez doświadczanie, a nie przyjmowanie na wiarę tego, co mówią inni.

RG: Tak więc ćwiczenia są ważne, ale ważniejsza jest interakcja z innymi muzykami?

PM: Ćwiczenia prowadzą do doskonałości, pozwalają znaleźć własną drogę.

RG: Dużo ćwiczysz?

PM: NIE, w ogóle nie ćwiczę, nigdy. Dla mnie instrument jest tylko jednym z narzędzi, którym dysponuję od wczesnego dzieciństwa. Dostrzegam sztukę w wielu rzeczach. Sztuką jest choćby tak prosta czynność jak pisanie. Kiedy piszę list,kiedy rozdaję autografy, to jest dla mnie forma sztuki, wyrażanie siebie. I dlatego postrzegam każde narzędzie, pióra do pisania, czy ołówek jako coś wartościowego, jako poważny instrument. W pewnym sensie są podobne do gitar. Jeśli używać ich z należną starannością i powagą.

RG: Doskonale cię rozumiem, też pracuję na papierze, to pozwala mi się skupić na istocie rzeczy.

PM: Widzę, że rozumiesz, co mam na myśli. W moim domu, tam gdzie mieszkam, jest wiele rzeczy, których stale używam. Takie jak naczynia, widelce, noże, łyżki, talerze, garnki, szklanki, w różnych rozmiarach, linijki, poduszki… wiele innych…

RG: Gitary…

PM: Oczywiście, są też gitary. Buty, kurtki, wiele, wiele różnych rzeczy. Każda z nich w pewnym momencie jest bardzo ważna, wtedy, kiedy jej potrzebuję. Nie zawsze potrzebuję gitary. Gitara jest jedynie jedną z całego zbioru rzeczy, których potrzebuję. Jest ze mną wtedy, kiedy jej potrzebuję i doceniam to. Być może jest nieco ważniejsza, ale doceniam każdą rzecz, która pomaga mi na co dzień. Znacznie bardziej interesują mnie inne aspekty świadomego działania. Dobrym przykładem niech będzie siła każdej cieczy – wody, która wypełnia każde naczynie, do której jej nalejemy. To jest jej siła. Nie interesują mnie rzeczy odległe, nie interesuje mnie coś, co wymaga długich ćwiczeń, żeby móc tego używać. Lubię rzeczy proste, które stają się moją drugą naturą. Popatrz – czy kiedykolwiek musiałeś uczyć się ruszać powiekami? One po prostu działają, nawilżając stale twoje oczy. Tak jest też z moją grą na gitarze. Nie ćwiczę. To jest jakby automatyczne. Biorę do ręki gitarę i cieszę się grą. Granie sprawia mi przyjemność, sprawia, że trafiam z powrotem na właściwy kurs. To bardzo przyjemna droga. To nie jest żaden rodzaj odpowiedzialności. Nigdy nie biorę do ręki gitary czując odpowiedzialność. Zawsze robię to z przyjemnością i dla przyjemności.

RG: Ale w początkach kariery zapewne dużo ćwiczyłeś?

PM: Na początku kariery, a nawet wcześniej, zanim zacząłem robić jakąkolwiek karierę, byłem uzależniony od ćwiczeń, to był nałóg.

RG: Sypiałeś z gitarą?

PM: Tak, sypiałem z gitarą. Robiłem z nią wiele rzeczy, była ze mną zawsze. Nadużywałem jej na wiele sposobów… Nie dostrzegałem innych ważnych w życiu spraw. Wiele lat musiało minąć,zanim zrozumiałem co ominęło mnie w związku z tym w mojej młodości. Uczymy się i doskonalimy poprzez wszystko, czego doświadczamy. To mnie interesuje i o tym jest moja autobiografia. Książka jest o tym, co wykracza poza wszystkie drobne aspekty wszystkich błogosławieństw, którymi cieszy się każdy z nas. Talent muzyczny jest jedną z takich magicznych zdolności, rodzajem daru natury. Wielu rzeczy nauczyłem się obserwując je tam, gdzie mają miejsce, gdzie się dzieją. Nie czuję się już od niczego uzależniony. Nie stać mnie na takie uzależnienie, szkoda mi na to czasu. Dużo podróżuję i gram w różnych miejscach, tak jak w czasie obecnej trasy. To wymaga dużo siły i koncentracji. Trasy koncertowe są bardzo trudne. Dziś rozmawiałem z jednym z członków mojego zespołu. W czasie, kiedy jechaliśmy tutaj z lotniska. To trwało ponad dwie godziny. Zapytałem jednego z moich muzyków, czy ma jakieś formalne wykształcenie muzyczne, czy chodził do szkoły, żeby nauczyć się grać. Odpowiedział, że tak. Zapytałem więc dalej, co czuje tu i teraz siedząc w samochodzie. Czy na to właśnie liczył chodząc do szkoły muzycznej i poświęcając całe swoje życie muzycznej pasji, czy spodziewał się, że będzie grał tylko przez 10, a może nawet tylko przez 5% dnia, a resztę czasu spędzał w podróży, na przykład siedząc w samochodzie. Czy gdyby to wiedział, dalej chciałby zostać muzykiem? Odpowiedział – Kiedy tak na to patrzysz, raczej bym się na taki zawód nie zdecydował.

RG: Zawsze można przecież być tylko muzykiem sesyjnym…

PM: Muzyka jest dla mnie prawdziwą wartością, jest moją drugą naturą. Chcę dowiedzieć się w życiu więcej o wstrzemięźliwości, cierpliwości i wytrwałości. Chcę dowiedzieć się więcej o cnocie. Chcę dowiedzieć się więcej o sztuce życia, o tym jak żyć. Jak żyć i radzić sobie w każdej sytuacji. Muzyka stawia mnie w różnych sytuacjach. Kiedy w związku z moją muzyką trafiam na lotnisko, stoję w kolejce do odprawy i mam umówiony koncert gdzieś na drugim końcu świata i kiedy odwołują samolot, na co nie mam zupełnie wpływu, to wpływa na moją muzykę, dlaczego ma mieć wpływ na mnie? Dlaczego ma sprawiać, że będę smutny, czy sfrustrowany? To są sytuacje, do których doprowadza mnie moja muzyka. To są rzeczy naprawdę ważne. Doceniam muzykę i to co mi daje. To potężna siła, pozostająca cały czas we mnie, to dar i błogosławieństwo. To moja druga natura, to jak składanie podpisu. Nie muszę tego ćwiczyć. Pozwalam jej być we mnie, czuję do niej wielki respekt i szacunek. Dlatego na zawsze pozostanie głęboko we mnie.

RG: To wszystko brzmi, jakbyś był niesamowicie szczęśliwy każdego dnia, wyciszony, a jednocześnie bardzo szczęśliwy. Jesteś jedną z najszczęśliwszych osób jakie w życiu spotkałem.

PM: Dziękuję, jest mi miło, że to powiedziałeś.

RG: Jak mało kto wiesz, jak mieć dystans do własnych emocji i jednocześnie codziennie się z nimi mierzyć.

PM: Tak staram się to robić, tak obiektywnie i uczciwie, jak to możliwe.

RG: Czy to tylko efekt życiowego doświadczenia, czy może również medytacji?

PM: Absolutnie tak! Oczywiście! To miłość do życia. To dla mnie bardzo istotne. To pozwala mi doświadczać tego gdzie jestem, kim jestem i kto jest obok mnie, i wielu innych rzeczy. Potrzebuję nowych doświadczeń, potrzebuję nowych relacji, nie tylko z muzykami. Cieszę się, że to mi się podoba. Pamiętam z czasów młodości, że ludzie którzy stawali na mojej drodze nie mieli nic wspólnego z muzyką, wydawali mi się kompletnie obcy, zupełnie nie pasowali do mojej rzeczywistości. Nie potrafiłem ich zrozumieć. Dlaczego oni nie żyją muzyką? Dlaczego nigdy nie słuchali Milesa Davisa? Teraz, kiedy widzę staruszkę idącą na pocztę, albo na stragan z warzywami, albo dziecko, albo wróbla, potrafię. Interesuje mnie moje życie. Dziękuję też losowi za to, że moje zdolności muzyczne nie zostały zniweczone przez otaczającą mnie rzeczywistość. Myślę, że najważniejsze w życiu jest szczęście. Jeśli jesteś szczęśliwy, twoje życie jest sukcesem. Szczęścia nie możesz oczekiwać od nikogo. To coś, co dostajemy sami od siebie i dla siebie.

RG: Wielu ludzi uważa, że nie mogą być szczęśliwi, bo przeszkadzają im w tym czynniki zewnętrzne – na przykład brak pieniędzy. Oni nie rozumieją, czym jest w rzeczywistości szczęście…

PM: To bardzo powszechny błąd. Mogę mówić tylko w sowim imieniu, dla mnie brak pieniędzy jest brakiem wiary w sukces.

RG: To prawda.

PM: To są oczywiste lęki. Strach, obawa są w życiu ważne. Z nich bierze się odwaga. Innym ważnym czynnikiem jest odwlekanie. Jeśli ktoś odkłada ciągle zrobienie czegoś ważnego, to nieuchronnie prowadzi do wielkiego bólu, poczucia winy. Kiedy wreszcie nie można już czegoś odwlekać, kiedy trzeba podjąć decyzję, odwlekanie się kończy. Często cieszymy się z podjętej decyzji i tego, że stres związany z jej odwlekaniem znika.

RG: Świetnie się z Tobą rozmawia o życiu, wróćmy jednak jeszcze na chwilę do muzyki.  Jaki jest plan na dzisiejszy koncert?

PM: Plan na dzisiaj to cieszyć się życiem, chwilą, dostosowywać się do sytuacji. Próbowałem ci o tym opowiedzieć. To fenomenalne, w czasie trasy koncertowej, podróżując od miasta do miasta, z kraju do kraju, dzień po dniu. To zachowanie podobne do owej siły cieczy, która wypełnia naczynie.  Dostosowuje się do okoliczności. Ostatniego wieczoru (RG: w Sztokholmie) graliśmy w bardzo małej sali wypełnionej po brzegi, a może nawet bardziej. Muzyka brzmiała świetnie, byliśmy blisko publiczności. Ludzie byli zachwyceni. To był wspaniały wieczór. Dziś będzie zupełnie inaczej. To większa sala, instrumenty brzmią inaczej, jest inna akustyka, inna temperatura na widowni. To wszystko zmienia. My się do tego dostosujemy, tak jak dostosowaliśmy się wczoraj. Dziś będzie większy dystans pomiędzy zespołem i publicznością. Musimy się do tego dostosować, dać z siebie wszystko, żeby zagrać jak najlepiej. To trudne i to sztuka sama w sobie.

(RG: Relację z koncertu przeczytacie tutaj: )



Pat Martino, 2011, Bydgoszcz

RG: Prowadzisz zespół, musicie mieć więc jakiś plan koncertu, wstępnie ustalony jego program, listę kompozycji, którą chcecie zagrać? Czy to wszystko jedynie kwestia nastroju chwili?

PM: Czasem to kwestia chwili. W moim przypadku, częściowo w związku z operacją, którą przeszedłem w latach osiemdziesiątych, kiedy to usunięto mi 60% płata skroniowego lewej półkuli mózgu, zapamiętywanie porządku nie jest mnie proste. Jednak im bliżej momentu wejścia na estradę, tym bardziej oczywiste staje się to co wybiorę i co zagramy. Sprawy się upraszczają i organizują się jakby same. Porządkują się. Czasem zmieniam coś w ostatniej chwili, przestawiam, wiem jednak przynajmniej jakie mam możliwości, mam z czego wybrać.

RG: Więc często o muzycznej zawartości koncertu decyduje chwila? Reakcja publiczności, twój nastrój?

PM: Tak, oczywiście! Jednak trzeba zaznaczyć, że takie magiczne chwile nie zdarzają się każdego wieczoru.

RG: Mam więc nadzieję, że to będzie wyśmienity koncert. Polska publiczność słucha muzyki i przez wielu muzyków uznawana jest za wyśmienitą, słyszałem to z ust muzyków wiele razy.

PM: Zawsze mam taką nadzieję. Powiedz mi, czy niedziela to dobry dzień na koncert w Polsce? W Stanach Zjednoczonych to nie jest najlepszy dzień, ludzie muszą w poniedziałek iść do pracy…

RG: Myślę, że dla imprez rozrywkowych, muzyki pop to nie jest najlepszy dzień. Dla  Twojego koncertu to nie ma większego znaczenia. Na sali nie będzie przypadkowej publiczności. Będą Twoi fani, ludzie, którzy przyjechali na twój koncert z całej Polski, poświęcili cały dzień dla twojej muzyki. Przyjechali tu, do Bydgoszczy. Takie rzeczy nie zdarzają się na koncertach popowych. Takie koncerty to zwykle po prostu wyjście z domu, mniej ważne jest nazwisko na afiszu. My mamy w Polsce często koncerty nawet w środku tygodnia, takie dni są dla organizatorów tańsze z różnych względów. Ludzie przyszli tutaj posłuchać twojej muzyki, znają twoje płyty, wiedzą, czego mogą się spodziewać. Dziękuję za niezwykłą dla mnie rozmowę i życzę świetnego koncertu.

PM: To była przyjemność porozmawiać z Tobą.

Tyle wspomnień z rozmowy z Patem Martino. Wspomniana książka „Here And Now!” czeka w swojej kolejce na ostatnio bardzo długiej półce książek przeznaczonych do jak najszybszego przeczytania…

Miało być dziś jednak o „Interchange”. To jedna z najbardziej zrelaksowanych płyt Pata Martino. Album nagrany w 1994 roku z udziałem Jamesa Ridl – fortepian, Marca Johnsona – kontrabas i Shermana Fergusona – perkusja. Sherman Ferguson to uczestnik wielu muzycznych projektów gitarzysty. Na tej płycie jednak niezwykła jest współpraca Pata Martino z w sumie mało znanym pianistą – Jamesem Ridl’em. Obaj muzycy przekazują sobie rolę lidera  niczym sprawnie wyćwiczeni uczestnicy sztafety pałeczkę. Czasem solówki trwają tylko kilka taktów, czasem są dłuższe, obaj grają jednak raczej mniej niż więcej nut… Dla lidera taki skład jest dość nietypowy, bowiem częściej nagrywa z udziałem organów Hammonda zamiast fortepianu i kontrabasu. Jednak „Interchange” przekonuje do tego, że współpraca z pianistą wcale nie ogranicza Pata Martino przyzwyczajonego do organów.

Na repertuar płyty składają się kompozycje własne lidera – to jak zwykle wyśmienicie napisane melodie i znany temat „Blue In Green” Milesa Davisa. Czasem zastanawiam się, czy takie dorzucenie do własnych kompozycji znanego standardu jest wypełniaczem w związku z brakiem własnych pomysłów, czy chęcią pokazania, że materiał napisany specjalnie na płytę nie odbiega jakością od znanych światowych standardów. W przypadku Pata Martino nie mam wątpliwości, że to nie brak pomysłów, bowiem już od początku lat siedemdziesiątych pisze świetne kompozycje. Tak więc jeśli ktoś akurat „Blue In Green” nie rozpozna, to może uznać, że to w całości płyta autorska…

Mimo, że „Blue In Green” grało wielu muzyków, w szczególności oczywiście trębaczy, to wersja Pata Martino dorównuje, jako jedna z nielicznych mistrzowskim wykonaniom samego Milesa Davisa. Kończąca płytę kompozycja lidera – „Recolection” przypomina mi jakąś inną znaną melodię i od lat jest dla mnie pewną zagadką. Nie wiem, jaka to melodia. To w sumie dość irytujące i pozostające w głowie doświadczenie za każdym razem kończy odsłuch tej wyśmienitej płyty.

Jeśli ktoś ma ochotę oszczędzić trochę, może znaleźć wspólne wydanie „Interchange” i „Nightwings” w formie dwupłytowego albumu „Mission Accomplished” z 1999 roku. O "Nightwings" przeczytacie tutaj:


Od lat nie potrafię wybrać tej jednej, jedynej płyty Pata Martino, wszystkie są wyśmienite. Prawdopodobnie ta najlepsza jeszcze nie została nagrana.

Na „Interchange” Pat Martino jest wyśmienitym kompozytorem, świetnym gitarzystą i jeszcze lepszym liderem… Czego można chcieć więcej od jazzowej płyty? Może tego, żeby była dłuższa… Chyba to szukanie dziury w całym… skazy na dziele kompletnym i pięknym w swojej prostocie.

Pat Martino
Interchange
Format: CD
Wytwórnia: Muse
Numer: 016565552922