21 stycznia 2011

John Coltrane - The Olatunji Concert: The Last Live Recording

To trudna muzyka. Nie próbujcie jej ze znajomymi, którzy nie słuchają jazzu codziennie i nie mają w głowach co najmniej kilkuset płyt. Jeśli chcecie wyprosić gości, albo dokuczyć sąsiadom, to warto spróbować. Tego trzeba słuchać najgłośniej jak tylko się da.
Pamiętam, wiele lat temu, znajac wspaniałe płyty Milesa Davisa usłyszałem gdzieś, albo przeczytałem, już nie pamiętam dokładnie, że nagrywał w stylu elektrycznym w latach siedemdziesiątych. Udałem się więc przy najblizszym pobycie w Berlinie (wtedy tam był najbliższy sklep z płytami) i nabyłem Bitches Brew.

Po powrocie do domu oniemiałem. Przecież to straszny hałas, tak mi się wtedy, a było to jakieś 25 może 30 lat temu, wydawało. Płyta wylądowała na półce. Przeleżała tam dobre 10 lat. Kiedy do niej wróciłem, stwierdziłem, że rozumiem, doceniam, a nawet znajduję przyjemność w słuchaniu takiej muzyki. Teraz na półce czeka niecierpliwie na swoją kolej fantastyczne wydanie jubileuszowe 40th Anniversary tej wybitnej płyty. O tym wydawnictwie pewnie niedługo coś napiszę. Jednak Bitches Brew Milesa to gładka, melodyjna, spokojna i ułożona muzyka w porównaniu z ostatnim koncertem Coltrane'a. Różnica pomiędzy tymi nagraniami jest chyba większa niż pomiędzy Still Life i Zero Tolerance For Silence Patha Metheny.

Takiej dozy energii, agresji, hałasu, nagromadzenia z pozoru przypadkowych dźwieków perkusji, fortepianu i dwu saksofonów próżno szukać na innych płytach. To doskonała, wspaniała, zniewalająca muzyka. Tak gęsta i treściwa, że nie pozwala oderwac się od pełnego skupienia słuchania choćby na chwilę. Jeśli jednak zgubimy koncentrację – w jednej chwili staje się bezładnym hałasem. To prawda, że na taką płytę trzeba mieć właściwy dzień. Nie wyobrażam sobie też słuchania takich nagrań w samochodzie w drodze do pracy.

Na płycie umieszczono dwa utwory, ale to właściwie nie ma żadnego znaczenia. Przez godzinę atakuje słuchacza ściana dźwięków, z pozoru chaotycznych, ale jeśli wsłuchać się uważnie, bardzo uporządkowanych i przemyślanych. Mamy również poczucie uczestnictwa w niepowtarzalnym wydarzeniu artystycznym. Absolutna improwizacja, niepowtarzalność, nieprzewidywalność, radość z tworzenia muzyki poparta entuzjazmem publiczności.

Mimo tego, że nagranie powstało w sposób niemalże amatorski, dźwięk jest bardzo czytelny, poszczególne instrumenty mają swoje miejsce w przestrzeni i całość brzmi doskonale.

Właściwie to chyba najintensywniejsza muzyka jaką znam. No może oprócz solowych nagrań Zbigniewa Seiferta, ale on momentami bardziej przypomina Coltrane'a niz ktokolwiek inny. Może dlatego, że zaczynał od saksofonu.

Płyta wymarzona dla wszystkich fanów free jazzu, muzyka do której trzeba dojrzeć i dorosnąć. Jeśli po pierwszym przesluchaniu uznacie, że to nie ma sensu, odłóżcie płytę na półkę i spróbujcie nie wcześniej niż za 5 lat, albo za 1.000 wysłuchanych z uwagą płyt. Kiedyś nadejdzie właściwy moment. Ja to już na kilku osobach sprawdziłem i zawsze tak było.

John Coltrane
The Olatunji Concert: The Last Live Recording
Format: CD
Wytwórnia: Impulse!
Numer: 731458912026

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Od czasu do czasu przypadkiem wpadam na ten blog. Czytam wpis o interesującej mnie na daną chwilę płycie i obiecuję, że będę zaglądał tu regularnie. Potem zapominam i wracam dopiero znowu przypadkiem. Wspaniała robota, która nieraz zainspirowała mnie do przesłuchania płyty czy poszerzyła moją wiedzę. Co do płyty Coltrane'a, to również polecam. Najlepsza forma muzycznej ekspresji jaką do tej pory znam w muzyce "rozrywkowej" (a może to już coś więcej?) - dawkować należy z umiarem. Daje OLBRZYMIĄ satysfakcję i prowadzi do katharsis.

Paweł.