04 lutego 2011

Jimi Hendrix - Blue Wild Angel, Jimi Hendrix Live At The Isle Of Wight, The Authorized Hendrix Family Edition

Ustalmy najpierw fakty - jest rok 1970, to bardzo dawno temu. Na szczęście mamy płyty, więc możemy w ten sposób cofnąć sobie magicznie czas. A czasami naprawde warto. Dzisiejsza muzyka nie powstała przecież z niczego, tak jak wszystko inne jest produktem naturalnej ewolucji i mieszania się kultur. Jimi Hendrix, bóg gitary, po dwu latach nieobecności przyjeżdża do Wielkiej Brytanii na słynny festiwal na wyspie Wight. Nie wiem, czy wszyscy wiedzą, co to za wydarzenie. Na dość małą wysepkę przyjeżdża jednocześnie 600 000 słuchaczy, tak, to nie pomyłka, sześćset tysięcy ludzi. Byłem kiedyś na koncercie Boba Dylana w Berlinie, wtedy jeszcze Zachodnim. W parku, którego nazwy już dziś nie pamiętam, zgromadzilo się jakieś 300 000 fanów. Sam znajdowalem się mniej więcej w połowie tego tłumu. Ktoś stojący obok powiedział mi, w którą stronę należy przeciskać się do sceny, jeśli mi na tym zależy. Odległość była znaczna i z pewnością wyrażała się w setkach metrów. Nawet więc nie próbowałem, uznając swoje miejsce za bardzo dobre, bowiem dość blisko stał olbrzymi ekran telewizyjny nazywany nieładnie telebimem, na którym wszystko było widać. Nagłośnienie też było dużo lepsze niż na większości polskich koncertów w zamkniętych salach.

W 1970 roku ekranów telewizyjnych jeszcze nie stosowano powszechnie, więc dla 600 000 ludzi trzeba było zagrać coś naprawdę ciekawego. To musiała być muzyka przez duże M, muzyka, która obroni się sama. A była 3 rano, wystąpiło już wiele sław, ludzie byli zmęczeni, leżeli na trawie, niektórzy zasypiali. Rytualne palenie gitary, zawsze budzące emocje mogło zobaczyć przecież tylko kilka tysięcy szczęśliwców blisko sceny. Co zrobił Jimi Hendrix, żeby obudzić widzów? Na początek postawił publiczność na baczność grając hymn angielski, a potem żeby ich zaciekawić zagrał kawałek Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band właśnie rozmontowanych wewnętrznymi sporami Beatlesów. A potem zaczął się show. Jak na Hendrixa było mało śpiewania, a dużo gitary. To akurat dobrze, bowiem nikt nie zaprzeczy, że był lepszym gitarzystą niż wokalistą. Pewnie wziął pod uwage nie tylko swoje chwilowe preferencje muzyczne, ale także wielkość widowni i jakość nagłośnienia. Czytelne i jak zawsze niepowtarzalne i niemożliwe do skopiowania solówki, proste, bluesowe melodie zaczarowały tej nocy publiczność.

Wydane jakiś czas temu przez rodzinę artysty zrekonstruowane nagrania z tego koncertu w wersji jednopłytowej zawierają 6 premierowych (przynajmniej oficjalnie) utworów i 5 wcześniej znanych z innych płyt. Jakość dźwięku jest niespodziewanie dobra, może trochę za mało publiczności słychać w tle. Właściwie muzyka brzmi jak rejestracja kameralnego koncertu w studiu z udziałem małej grupki publiczności.

Płyta od początku miała zapewniony sukces komercyjny, przynajmniej w Wielkiej Brytanii. Pewnie już pierwszego dnia kupili ją wszyscy uczestnicy koncertu, a to już daje ponad pół miliona egzemplarzy. Pewnie puszczają ta muzykę swoim dzieciom, a może i wnukom tworząc mimo woli nową grupę wyznawców niezwykłosci mistrza.

Tego rodzaju nagrania, mające tak olbrzymi walor dokumentalny i emocjonalny nie powinny być rozmieniane na drobne i analizowane dźwięk po dźwięku, takt po takcie. Nie sposób przecież opisać poszczególnych solówek. Każda z nich jest niepowtarzalna, absolutnie zniewalająca, żywa, zwyczajnie najlepsza na świecie, w 1970 roku i tak samo dzisiaj.

Zawsze kiedy słucham Hendrixa wiem, że słucham najlepszego gitarzysty wszech czasów, czasów przeszłych i przyszłych. Zawsze też pozostaje mi pewne uczucie niedosytu. Może dlatego, że większość nagrań, szczególnie koncertowych jest słaba technicznie? A może dlatego, że nie zdążył w pełni pokazać światu swojego talentu? Może też dlatego, że nigdy nie nagrał dłuższych form, niż kilku lub kilkunastominutowe utwory? Coraz bardziej jednak skłaniam się ku stwierdzeniu, że przyczyn tkwi w grających z nim muzykach. Niby dobrych, precyzyjnych rzemieślników, ale jednak zwyczajnych. Jakże inaczej zagrałby mając u boku inspirujących się nawzajem muzyków jazzowych? Jakże piękna byłaby sesja z Milesem, gdyby Jimi dożył...

Na zawsze pozostaną nam więc tylko te znane nagrania. Jak już wspomniałem, Jimi Hendrixa zdecydowanie był lepszym gitarzystą niż wokalistą, więc nagrania z wyspy Wight należą do najciekawszych, bo mało tu śpiewa, a dużo i pięknie gra na gitarze, jednocześnie mało błaznując, jak to miał czasem w zwyczaju.

Dzisiejsza płyta to bardzo cenny dokument i jedna z najlepszych płyt Jimi Hendrixa. Musicie mieć ją w swojej kolekcji chociażby dla 18 minutowej wersji Machine Gun. To jeden z nielicznych przykładów w dorobku Jimiego, w którym podoba mi się gra Mitcha Mitchella na perkusji. Nareszcie próbuje odejść nieco od podstawowego rytmu i dorzucić coś od siebie.

Od wspomnianego Machine Gun nie jest gorsza 11 minutowa wersja Red House, snująca się niczym klasyczna, stylowa bluesowa ballada. Pojawiające się jak w prawdziwym czarnym bluesie nieoczekiwane dżwięki sprawiają wrażenie powstających jakby od niechcenia, płynących jednak gdzieś z głębi serca, przemyślanych i emocjonalnych a jednocześnie niezwykle trudnych technicznie. Kolejne chorusy są coraz gęstsze, narastająca emocja prowadzi nieuchronnie do często praktykowanego zniszczenia gitary. Jednak nie tym razem, gitara pozostaje w jednym kawałku, trzeba przecież jeszcze zagrać wiele utworów tego ranka.

Opisywany koncert ukazał się również w rozszerzonej 2 płytowej wersji, która może być jeszcze ciekawsza. Jeśli jeszcze nie macie wersji pojedyńczej, poszukajcie od razu albumu dwupłytowego.

Jimi Hendrix
Blue Wild Angel, Jimi Hendrix Live At The Isle Of Wight, The Authorized Hendrix Family Edition
Format: CD
Wytwórnia: MCA
Numer: 1130893

1 komentarz:

sam pisze...

Klejny raz zgadzam się. Mam ten album w wydaniu "Universal" ( 2 płyty) mam też kilka innych jego płyt. Ostatnio czytałem jego biografię "Pokój pełen luster". Chyba nie nazwałbym go najlepszym gitarzystą, Bo trzeba rozdzielić technike od kreatywności. W tej drugiej kategorii - TAK, w pierwszej chyba jednak wolę SRV ale to sprawa indywidualna. Omawiana płyta i koncert - znakomite. Lubię też pierwsze dwai płyty Hendrixa i polecam składankę ( chociaż nie lubie takich produkcji ) "Blues". Wszystkich fanów Hendrixa zapraszam do Wrocławia ( w tym roku wyjątkowo 30.04.2011) na rynek, gdzie pod "przewodnictwem" Leszka Cichońskiego- gramy " Hey Joe " i inne numery. Kilka filmów z koncertów Leszka mozna zobaczyć na moim profilu na You Tube - slawemaj.
Zapraszam.