12 sierpnia 2011

Various Artists - The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts

Nie przepadam za takimi wydarzeniami, przynajmniej w formie rejestracji płytowej. Za miejsce w pierwszym rzędzie pewnie oddałbym nerkę. Na płytach to jednak zwykle poczucie niedosytu i zmarnowanego potencjału. Zanim ktoś się na scenie rozkręci, już kolejna gwiazda spycha go na bok w związku z koniecznością przestrzegania scenariusza i zachowania zdrowego rozsądku i ram czasowych całego wydarzenia.


Tak było i w przypadku koncertu, a właściwie dwu koncertów zorganizowanych w październiku 2009 roku w Madison Square Garden (Nowy Jork) z okazji 25-lecia fundacji Rock & Roll Hall Of Fame. Niektórym gwiazdom udało się w ciągu 2-3 utworów złapać kontakt z różnorodną (w związku z przeglądowym charakterem wydarzenia) publicznością. Innym wyszło to nieco słabiej. Czasem goście specjalni i zmontowane tylko na jeden występ składy, lub spotkania po latach okazują się czymś niezwykłym, częściej jednak każdy gra swoje, ciesząc się bardziej spotkaniem przyjaciół za kulisami, niż muzyką i zabawą z publicznością. Często ilość i sława zaproszonych gości jest jedyną wartością takiej nieco wtedy towarzyskiej, niż muzycznej imprezy. Tym razem było jednak nieco inaczej, to znaczy dużo lepiej od takiego skrajnie pesymistycznego scenariusza. Nie znaczy to jednak, że wszystkim udało się publiczność zainteresować i zagrać coś ciekawego.

Instytucja Rock & Roll Hall Of Fame została wymyślona i stworzona w USA, gdzie rynek uwielbia niezliczone nagrody, listy wszechczasów, statuetki i tytuły nadawane przy każdej okazji i nawet bez okazji. W związku z tym dwa koncerty, które zorganizowano dzień po dniu w Madison Square Garden dla uczczenia 25-lecia istnienia galerii sław rock and rolla obfitowały w gwiazdy amerykańskie, również takie, których sława w Europie i innych okolicach nie jest koniecznie tak wielka. Pamiętajmy, że w USA wciąż niezmiennie króluje country, wielu ludzi słucha Franka Sinatry, a o zespołach, które w latach siedemdziesiątych sprzedały więcej płyt, niż dziś większość światowych gwiazd, pamiętają nie tylko kronikarze i garstka fanów amerykańskiej muzyki (tak jak w Europie), ale też masa ludzi, którzy mają wspomnienia z młodości i stosy płyt, które wtedy kupowali.

Z pewnością na dwu płytach Blue Ray nie umieszczono wszystkich występujących muzyków, a niektórym bezlitośnie występy obcięto, umieszczając później część takich odrzutów w materiałach dodatkowych. W sumie uzbierało się ponad pięć i pół godziny materiału wyśmienicie sfilmowanego i znośnie nagranego. Wydawnictwo to nie jest chyba ciągle dostępne w oficjalnej europejskiej dystrybucji, więc trzeba szukać go w USA lub Kanadzie.

Koncert rozpoczął jeden z ostatnich żyjących weteranów rock and rolla, którzy jeszcze występują na scenach, 74 letni Jerry Lee Lewis. Z wiekiem stracił nieco ze swojej estradowej energii, ale wciąż zachwyca techniką gry i zrozumieniem tego, czym jest prawdziwy rock and roll. Szkoda, że zagrał tak mało, ale w kolejce za kulisami czekało przecież wielu sławnych następców.

Kolejnych pięć utworów należało do zespołu Crosby, Stills & Nash. Według takiej formuły house-bandu z gośćmi specjalnymi producenci koncertów zbudowali całe show. Zespół zagrał dość bezbarwnie i sennie, choć dla większości amerykańskiej publiczności na zawsze pozostaną podziwianą legendą. W czasie ich występu na scenie pojawili się kolejno Bonnie Raitt, Jackson Browne i James Taylor. Najlepszym fragmentem całego setu okazała się ballada „Love Has No Pride” zaśpiewana jedynie z towarzyszeniem gitar akustycznych i Bonnie Raitt.

Kolejny większy set należał do zespołu Stevie Wondera. Dla niego czas jakby się zatrzymał. I to w najlepszym z możliwych momentów. To muzyk i kompozytor wybitny, a wręcz genialny, często z europejskiej perspektywy niedoceniany. Trudno wyróżnić którąkolwiek z zagranych i zaśpiewanych przez niego żywiołowo piosenek. Nawet te przesunięte do materiałów dodatkowych brzmią wyśmienicie. Na początek Stevie Wonder zaśpiewał jeden z ważnych przebojów Motown z lat sześćdziesiątych – „For Once In My Life”, znany z setek wykonań, z których te najważniejsze należą chyba do Tony Bennetta i The Temptations, a także przed laty do Stevie Wondera właśnie. Później pojawiali się goście specjalni – pierwszym był Smokey Robinson w „The Tracks Of My Heart”. Korzystając z fortepianu Stevie Wondera na cztery ręce przebój Michaela Jacksona „The Way You Make Me Feel” zagrał Johnny Legend. W kolejnym utworze na scenie pojawił się B. B. King – z tak wyśmienicie zgranym zespołem „The Thrill Is Gone” nie mogło się nie udać. Kolejnym gościem Stevie Wondera był  Sting – to połączone „Higher Ground” i „Roxanne”. Zespół Stevie Wondera i świetny chórek okazał się o niebo lepszy w „Roxanne” niż wiele zespołów, które na koncerty montował przez ostatnie lata Sting. Sam Sting też stara się jakby bardziej niż zwykle, chcąc wypaść jak najlepiej na tle mistrza Stevie Wondera.

Wejście na scenę Jeffa Becka przeniosło zespół Stevie Wondera na zupełnie inną planetę. Dotąd grał świetnie, ale równo z pierwszym dotknięciem strun gitary przez Jeffa Becka stał się jeszcze 1o razy lepszy. W „Superstition” Jeff Beck zagrał wybitne solo, rozbudowana i ekspansywna sekcja dęta wgniotła swoją potęgą publiczność w fotele, a sam Stevie Wonder zapomniał na chwilę o swoim wieku i bawił się jak dziecko. Obaj zapewne przypomnieli sobie rok 1972, czas, kiedy razem nagrywali słynną płytę Stevie Wondera „Talking Book”, na której znalazł się również ten utwór.

Jeff Beck to obecnie absolutna supergwiazda, muzyk wybitny, magicznie potrafiący kilkoma dźwiękami zmienić dobry występ zespołu Stevie Wondera w genialny show. Jeszcze na scenę Madison Square Garden powróci we własnym secie.

Liderem kolejnej prezentacji był Paul Simon. Jego muzykom zabrakło nieco egzotycznej energii rytmicznej znanej z tych lepszych płyt lidera. Goście specjalni też nie pokazali niczego specjalnego. Za to kilka najbardziej znanych przebojów duetu Simon & Garfunkel zabrzmiało dokładnie tak, jak przed wielu laty w wykonaniu obu wokalistów. „The Sound Of Silence”, „The Boxer”, czy „Bridge Over Trouble Water” to proste, nawet banalne piosenki, jednak niezwykła harmonia głosów Paula Simona i Arta Garfunkela sprawia, że są w głowie każdego fana dobrej muzyki już od ponad 40 lat.

Kolejny set to Aretha Franklin. Ona jest muzyką, nie śpiewa, lecz emituje muzykę każdą cząstką swojego ciała. Jej występ może być wybitny, lub tylko świetny, to zależy od repertuaru, a do tego nie ma właściwie przez całą swoją karierę zbyt dużego szczęścia. Tak muzykalnych wokalistek dziś już właściwie nie ma. Niezależnie od tego, jak duży tłum muzyków pojawia się z Arethą Franklin na scenie, jej głos zawsze pozostaje potężny. Żadna, nawet najbardziej dynamiczna sekcja dęta nie poradzi sobie z siłą głosu Arethy Franklin. Duet z Annie Lennox w „Chain Of Fools” z pewnością chluby przybyłej specjalnie z Londynu wokalistce nie przyniesie. Ten utwór udowadnia jedynie, że Aretha Franklin jest królową soulu, a Annie Lennox jedynie przeciętną i bezbarwną wokalistką.

Drugi dysk rozpoczyna występ zespołu Metallica. Zespół wypadł na scenie dość blado, być może to nie była dla nich wymarzona publiczność. Faktem jest, że ja również nie jestem fanem zespołu, choć warsztatowej zręczności członkom zespołu odmówić nie można. Goście specjalni zespołu też nieco zawiedli. Ich występy przypominały nieco muzeum figur woskowych rock and rolla. Podstarzali panowie odegrali swoje hity, ciesząc się z towarzyskiego aspektu całego wydarzenia i tego, że ktoś do nich zadzwonił i zaprosił. Ani Ray Davies (The Kinks), ani Lou Reed (niestety), ani tym bardziej Ozzy Osbourne nie był nawet cieniem własnego głosu sprzed wielu lat. Cały set zespołu Metallica to jeden ze słabszych fragmentów wydawnictwa.

Kolejnym zespołem okupującym scenę na dłużej było U2. Prawdopodobnie zespół nie uzna swojego występu za najlepszy w karierze, choć muzycy pozbawieni otaczającej ich na co dzień wystawnej produkcji i tłumu fanatycznych słuchaczy poradzili sobie z niełatwą publicznością Madison Square Garden (każdy oczekiwał przecież na swoją gwiazdę) nadzwyczaj dobrze.

Świetnie zabrzmiała gitara The Edge’a, a głos Bono w „Vertigo” i „Magnificent” brzmiał równie potężnie, jak na najlepszych koncertach zespołu… do czasu, kiedy na cenie pojawił się pierwszy z gości specjalnych, a właściwie dwoje gości – Bruce Springsteen i Patti Smith. Na nieszczęście Bono, wszyscy razem śpiewają kompozycję Bruce’a Springsteena i Patti Smith – „Because The Night”. Tu jeszcze można przypuszczać, że to dla Bono niekoniecznie przyjazna jego barwie głosu i stylowi piosenka, której nie śpiewał raczej wcześniej zbyt często. Boss pozostaje jednak na scenie na kolejny utwór – „I Still Haven’t Found What I’m Looking For”. No i to już jest kompletna porażka Bono. Na tle Bruce’a Springsteena pozostaje zupełnie pozbawionym charyzmy, bezbarwnym wokalistą. Tak jak wokalistki nie powinny wychodzić na scenę z Arethą Franklin, tak wokaliści powinni omijać szerokim łukiem wspólną scenę z Brucem Springsteenem. On jest zwyczajnie najlepszy. To była piosenka Bono, jeden z jego największych przebojów. Stało się to, co kiedyś ze Stingiem, kiedy spróbował zaśpiewać „Born To Run”. Fani Bruce’a wiedzą co mam na myśli, reszcie czytelników pozostaje YouTube. Co wyszło U2 najlepiej? „Gimme Shelter” ze świetną Fergie, MickiemJaggerem i will.i.am’em. To świetne gitary i niespodziewane spotkanie po latach. Mick Jagger nie ma już tyle energii, co przed laty, jednak na ten jeden utwór starczyło jej na tyle, że można było poczuć ducha The Rolling Stones sprzed lat. Dla mnie dużym zaskoczeniem był dobry występ Fergie…

Każdy koncert Bruce’a Springsteena jest prawdziwy i brzmi tak, jakby miał być ostatnim. Na szczęście nie jest, choć od ostatniego tourne zespołu minęło już 2 lata. Bruce Springsteen jest prawdziwy, każdego wieczoru zostawia na scenie cząstkę siebie, nie tylko w postaci litrów potu, ale też emocji, którymi dzieli się z publicznością. Tak było też tego wieczoru w Madison Square Garden. Kto nie widział koncertu The E-Street Band, nie wie, co to prawdziwy rock and roll. Kto widział choć jeden, zaczyna życie na nowo i liczy dni do kolejnego koncertu. Ja widziałem Bruce’a na żywo kilkadziesiąt razy i ciągle czekam na więcej.

Jednak zanim na scenę wyszedł Bruce Springsteen, pojawił się na niej na dłużej Jeff Beck. Jeśli Jeff Beck nagra jeszcze 3 równie genialne płyty jak ostatnich 5, to uznam, że jest lepszy od Jimi Hendrixa i Stevie Ray Vaughana razem wziętych. Na razie przysługuje mu niepodważalnie tytuł największego z żyjących bogów gitary. Żadna inna gitara nie potrafi tak śpiewać, jak ta w rękach Jeffa Becka. Posłuchajcie „A Day In The Life” i duetu z traktującym tego wieczora muzykę poważnie Buddy Guy’em. Z kronikarskiego obowiązku wypada zaznaczyć, że Sting i Billy Gibbons (ZZ-Top) nie byli tego dnia w najlepszej formie.

Goście specjalni Bruce’a Springsteena świetnie zintegrowali się z zespołem The E-Street Band. To zdecydowanie były najlepiej przygotowane duety. Bruce wie co robi zapraszając na swoje koncerty gości. Może to nie największe nazwiska, ale za to muzycznie wartościowe. Sam Moore – ciągle w wyśmienitej formie, pomimo podeszłego wieku (ponad 75 lat). Amerykanie ciągle pamiętają przeboje zespołu Sam & Dave.  Tom Morello z Rage Against The Machine – to świetny dialog gitarowy z Bossem – chyba nawet lepszy niż ten w wykonaniu Jeffa Becka i Buddy Guya. Fani Bruce’a Springsteena wiedzą, że potrafi on zamienić balladę w koncertowe trzęsienie ziemi, zachowując jednocześnie brzmienie i charakter kompozycji – tym razem do spółki z Tomem Morello stworzył niezwykłą wersję „The Ghost Of Tom Joad”. John Fogerty – to w USA legenda. W Europie Creedence Clearwater Revival nie był zespołem zbyt znanym – mieliśmy wtedy The Beatles i Pink Floyd. Sam John Fogerty to wyśmienity kompozytor niezliczonej ilości przebojów z „Proud Mary” na czele. Z Bossem zawsze wypada na scenie dobrze, choć jest raczej kompozytorem niż wybitnym instrumentalistą. Darleene Love przypomniała klimaty Phila Spectora. Jakiż inny zespół na świecie potrafi stworzyć taką ścianę dźwięku, jak The E-Street Band powiększony tego wieczoru o dodatkową sekcję dętą? To najlepszy występ z całego wydawnictwa, zresztą zanim włożyłem płytę do odtwarzacza byłem prawie pewien, że tak będzie…

Producenci zmienili nieco kolejność na płytach, więc „Higher And Higher” w wykonaniu Bruce’a Springsteena i The E-Street Band kończyło pierwszy wieczór. Czy można sobie wyobrazić lepszy finał wydanego na płycie koncertu? Z pewnością nie, więc zakończenie drugiej płyty i ponad 5 godzinnej prezentacji najlepszych fragmentów koncertów w wykonaniu Bossa jest po prostu nadzwyczajne.

Dla Jeffa Becka i Bruce’a Springsteena kupiłem „The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts” i się nie zawiodłem ani przez chwilę. Z pozostałych nagrań też da się wybrać ciekawe momenty.

Various Artists
The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts
Format: 2 Blue Ray
Wytwórnia: Time Life
Numer: 610583406290

Brak komentarzy: