02 września 2011

Christian McBride Band - Vertical Vision


Koniec wakacji. Pora wrócić więc do nieco bardziej sumiennych publikacji. Dziś będzie więc jedna z licznych prób powrotu po latach. Nie mam na myśli powrotu artysty, spotkania się po latach zespołu w celu uzupełnienia kurczących się zasobów finansowych. Te nie udają się często.

Album „Vertical Vision” Christiana McBride’a ukazał się w 2003 roku i wtedy wydał mi się zupełnie nijaki. Przez szacunek dla lidera, który jest wyśmienitym basistą, moje notatki z pewnego letniego wieczora sprzed 8 lat pozostaną zapewne na zawsze w jednym z moich zeszytów. Zobaczmy zatem, czy 8 lat muzycznych doświadczeń, parę tysięcy wysłuchanych płyt i zapewne kilkaset koncertów, w tym kilka z udziałem lidera i pozostałych muzyków z jego grupy, a także kilka jego nowych płyt zmieniło coś w moim spojrzeniu na ten album. Mam wrażenie, że tej płyty słuchałem raz, krótko po premierze, a od 2003 roku jedynie czasem trafiała w moje ręce w celu odkurzenia pudełka.

„Vertical Vision” krótko po premierze wydał mi się taki zwyczajny. Wtedy uznawałem to raczej za wadę, dziś często myślę, że to zaleta. Nie każda bowiem płyta musi być rewolucją. Inna sprawa, że owa zwyczajność zdecydowanie nie ułatwia sprzedania dużej ilości płyt. Często taka zwyczajność jest również znakiem rozpoznawczym albumów wypełnionych kompozycjami własnymi członków zespołu przygotowanymi specjalnie dla takiej płyty. Nie każdy jest Wayne Shorterem, który na każdą płytę od ponad pół wieku potrafi napisać kompozycje wybitne.

Rok 2002 (czas nagrania albumu) to nie były lata sześćdziesiąte, kiedy Blue Note, Verve i parę innych wytwórni nie mal hurtowo nagrywało takie autorskie albumy zaganiając do studia kogo się dało i korzystając z niemalże mieszkających tam sekcji rytmicznych. Wiele z tak powstałych albumów z często w drodze z koncertu na nocną sesję napisanymi kompozycjami uznajemy dziś za arcydzieła. Muzyczna intuicja podpowiada mi, że te czasy już nigdy nie wrócą i że „Vertical Vision” za kolejne 50 lat nie zostanie uznany za arcydzieło swojej epoki. Wierzę jednak, że nie straci świeżości i aktualności, bowiem to muzyka ponadczasowa, a w dzisiejszych czasach, kiedy rynek żywi się chwilą i produktami jednorazowymi, w tym gwiazdami jednej płyty i jednego przeboju, to już duży komplement.

Christian McBride jest jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym basistą pokolenia post-Pastoriusowego, który potrafi w swoich solowych projektach omijać skutecznie pułapki, które zdają się czychać na wszystkich muzyków, którzy jako główny instrument wybrali sobie gitarę basową, bądź kontrabas.

Lider radzi sobie wyśmienicie na obu tych instrumentach. Od lat nagrywa autorskie płyty, które nie są ani wirtuozerskimi popisami, ani wymęczonymi w studiu produkcjami z przewagą technicznych i dźwiękowych ciekawostek nad zawartością prawdziwie muzyczną, cieszącą ucho słuchacza dłużej niż kilka minut, czyli tyle, ile trwa efekt zdziwienia… W te pułapki prawie na każdej solowej płycie wpadają takie tuzy basowych instrumentów, jak Marcus Miller, Stanley Clarke, Victor Wooten, czy Charnett Moffett.

Płyty Christiana McBride’a to tylko i aż, solidne jazzowe produkcje. Wypełnione, to prawda, świetnymi solówkami gitary basowej lub kontrabasu, jednak gdyby z każdego nagrania wyjąć parę akordów zagranych przez lidera, dalej pozostałaby świetna muzyka. Posłuchajcie choćby „Tahitian Pearl” – kompozycji Geoffreya Keezera i jego wybornego intro zagranego na fortepianie, czy Rona Blake’a, który właściwie w każdym utworze dorzuca ważne frazy grane na tenorze lub sopranie w istotny sposób definiując łagodne, choć w żadnym razie nie przesłodzone brzmienie albumu.

Geoffrey Keezer równie sprawnie radzi sobie z fortepianem, jak i wyborem brzmień elektronicznych, które z pewnością nie stracą po latach swojej świeżości.

Trochę szkoda zmarnowanego potencjału twórczego w postaci obecności gitarzysty Davida Gilmore’a. To jednak etatowy specjalista od ubarwiana charakterystycznymi frazami swojej gitary wielu znakomitych płyt. Za każdym razem mam jednak wrażenie, że mógłby więcej i ciekawiej. Często też potwierdza to na koncertach.

Początek płyty – to humorystyczne zerwanie przez lidera muzycznych więzów z przeszłością. Christian McBride bez wątpienia gra nowocześnie, nie zapominając ani na chwilę o korzeniach jazzu i od czasu do czasu korzystając również z kompozycji rockowych (jak na albumie „Sci-Fi” chociażby).

„Vertical Vision” to muzyka dla wszystkich. To przebojowy „Lejos De Usted” z Ronem Blake’m na flecie i świetnie zagrany temat Joe Zawinula „Boogie Woogie Waltz” (z płyty „Sweetnighter” Weather Report).

Po latach płyta zdecydowanie zyskała na jakości. Za jakieś 10 lat obiecuję sprawdzić, czy dalej dobrze się starzeje…

Christian McBride Band
Virtual Vision
Format: CD
Wytwórnia: Warner
Numer: 093624827825

Brak komentarzy: