30 października 2011

Stanley Jordan - Friends


Nareszcie chciałoby się powiedzieć, nareszcie…

Fani sporo musieli się naczekać na taką zwyczajną, zagraną po prostu, bez udziwnień i niepotrzebnego filozofowania, jazzową płytę Stanleya Jordana. Być może to właśnie muzycznych przyjaciół trzeba było, żeby powstała płyta gitarzysty – lidera zespołu, a nie gitarowego wirtuoza. Nie znajdziecie tu zbyt wielu gitarowych fajerwerków, choć to zdecydowanie gitarowa płyta.  Znadziecie na „Friends” za to z pewnością dużo wyśmienitego zespołowego grania i gwiazdorski skład.

Zawartość muzyczna albumu to dobrze zbalansowana mieszanka znanych standardów i kompozycji własnych lidera. Wśród tych pierwszych panuje prawdziwa stylistyczna rozmaitość. Jest „Giant Steps” Johna Coltrane’a i „Seven Comes Eleven” Charlie Christiana i Benny Goodmana. Jest też Neil Hefti, Bela Bartok i Claude Debussy. Kompozycje własne Stanleya Jordana to nie jest może jakaś szczególnie wybitna twórczość, trzymają jednak poziom i pozwalają na nieco gitarowych popisów, choc ich ilość nie przesłania zespołowego charakteru całości albumu.

Utwory na płycie zostały nagrane w różnych składach. „Friends” to powrót lidera do najlepszej sekcji, z jaką miał okazję grać – kontrabasisty Charnetta Moffetta i perkusisty Kenwooda Dennarda. Wśród zaproszonych gości znajdziemy Kenny Garretta, Nicholasa Paytona, Ronnie Lawsa, Reginę Carter i Christiana McBride’a. Oczywiście są też gitarzyści, bowiem to gitarowe duety są pomysłem lidera na tą płytę. Wśród nich brakuje być może jakiejś szczególnej supergwiazdy z wielkim nazwiskiem, ale gitarzyści młodszego pokolenia występują z reprezentacją nad wyraz dobrze dobraną. Grają więc na płycie Mike Stern, Russell Malone, Bucky Pizzarelli i Charlie Hunter.

Płytę otwiera kompozycja lidera „Capital J”, w której na gitarze gra jedynie Stanley Jordan. To wyśmienite zespołowe granie z solówkami Kenny Garretta, Nicholasa Paytona, Christiana McBride’a i oczywiście lidera. W tym utworze warto wyróżnić grę Kenny Garretta, którego dawno nie słyszałem grającego z taką energią, jaką pamiętam z jego płyt z początków kariery w rodzaju „African Exchange Student”, czy „Stars & Stripes / Live”.

„Walkin’ The Dog” to muzyczny dialog lidera z Charlie Hunterem. Próżno tu jednak szukać gitarowego wyścigu dwu wirtuozów instrumentu. To dobre jazzowe granie, a nie wirtuozerska ekwilibrystyka, choć obaj gitarzyści grają tu wiele niełatwych do zagrania dla innych dźwięków.

Duet z Bucky Pizzarellim w „Lil’ Darlin’” jest z pewnością nieco mniej udanym fragmentem albumu. Brzmi trochę tak, jakby każdy z muzyków zagrał po prostu swoje. Trudno tu doszukać się muzycznej synergii.

Dalej jest już za to dużo lepiej. „Giant Steps” to wyzwanie dla każdego muzyka. Ten nieśmiertelny klasyk zagrany niezliczoną ilośc razy przez wielu wybitnych instrumentalistów, w wykonaniu Stanleya Jordana to przede wszystkim nietypowy skład – druga gitara w rękach Mike Sterna i niewielka pomoc perkusji Kenwooda Dennarda. Podejście do ogranego standardu to dość nowatorskie…

„I Kissed a Girl” to popis wirtuozerii Stanleya Jordana, który w sobie tylko znany sposób gra jednocześnie jedną ręką na fortepianie, a drugą na gitarze. Jeśli ktoś nie wierzy, że tak można, i że to ma muzyczny sens – powinien koniecznie obejrzeć koncert lidera zarejestrowany w Paryżu i wydany na płycie Blue Ray lub DVD pod tytułem „New Morning: The Paris Concert”.

„Samba Delight” to dla mnie małe rozczarowanie, choć w sumie widząc w składzie Reginę Carter nie spodziewałem się, że potrafi porzucić swój klasyczny, czysty i sprawny technicznie, ale jednak pozostający nieco bez wyrazu ton skrzypiec. Spodziewał się tego prawdopodobnie jednak Stanley Jordan, zapraszają skrzypaczkę do wykonania tej właśnie kompozycji, gdzie elektryczne, agresywne skrzypce zabrzmiałyby z pewnością dużo lepiej. Trudno jednak odmówić potencjału zgrabnie skomponowanej melodii, granej kolejno przez saksofon, skrzypce i gitarę.

„Seven Come Eleven” to gitarowe trio lidera, Bucky Pizzarelliego i Russella Malone. To zaledwie zapowiedź tego, co mogłoby stać się w studio, gdyby w takim skłądzie powstał cały album. Utrzymanie porządku i spójności gry trzech gitarzystów, z których każdy lubi grać dużo i szybko nie jest łatwe. Tu udało się znakomicie, dzięki czemu ten utwór jest jednym z najlepszych fragmentów albumu. Wybór kompozycji do takiego gitarowego grania jest również niezwykle trafny.

„Bathered In Light” to utwór podobny w koncepcji do otwierającego album „Capital J”. Znowu najważniejsze są trąbka i saksofon, a gitara pozostaje gdzieś z boku.  Jednak wybór „Capital J” na utwór otwierający płytę wydaje się w porównaniu z „Bathered In Light” zupełnie oczywisty w związku z tym, że ten ostatni to nieco słabsza kompozycja z mniejszą ilością muzycznego ognia dającego szansę wykazania się instrumentom dętym.

Kolejny utwór to skrzypcowa improwizacja Reginy Carter na bazie jednego z tematów Bela Bartoka. Nie słucham codziennie mistrzowskich wykonań Bartoka, więc trudno mi wskazać dla tego utworu jakiś punkt odniesienia. Nie znam jednak żadnego innego gitarzysty, który potrafi tak zagrać na fortepianie, jak Stanley Jordan… W takiej muzycznej konwencji również Regina Carter wypada lepiej…

„Reverie” Claude’a Debussy to okazja to pokazania gotarowej biegłości dla lidera, a zamykająca album kompozycja „One For Minton” to rodzaj luźnego gitarowego jam session pozwalającej gitarzystom uwolnić nieco więcej energii niż w pozostałych utworach.

Cała płyta ma charakter muzycznego szkicownika, sprawdzania różnych muzycznych koncepcji. W związku z tym album nie jest może do końca spójny muzycznie. Daje jednak nadzieję na to, że któryś z tych szkiców lider zechce przerobić kiedyś na cały album w podobnym stylu…

Stanley Jordan
Friends
Format: CD
Wytwórnia: Mack Avenue
Numer: 673203106222

Brak komentarzy: