17 grudnia 2011

Bela Fleck & The Flecktones – Jingle All The Way


Są takie płyty, które mają pecha. Są towarem sezonowym, nie tylko sezonowo sprzedawanym, ale również sezonowo słuchanym. Wystarczy, że na płycie umieści się choinkę, albo płatki śniegu, a w repertuarze „White Christmas”, „Silent Night” i parę innych nieśmiertelnych hitów i sprzedaż w połowie grudnia gwarantowana. Kłopot w tym, że po pierwsze wszystkim wychodzi to tak samo, a po drugie większość takich produkcji nadaje się do słuchania jedynie w dwa, no może trzy tygodnie z całego roku, a i wtedy po kilku wycieczkach do centrów handlowych zaczynamy mieć nieco dość smyczków i beznamiętnie poprawnych partii wokalnych. Oczywiście magia nazwisk działa, stąd każdy wielki wokalista i każda wielka wokalistka prędzej, czy później taki album nagrywa, a my prędzej, czy później go kupujemy. I trzymamy tak na zakurzonej półce przez pozostałą część roku.

Dobrej muzyki można słuchać zawsze. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że dźwięk dzwoneczków i skrzypiących na śniegu sań może wspomagać w upalne lato samochodową klimatyzację…

Są jednak nieliczne płyty świąteczne, które pomimo choinki z bombkami na okładce można słuchać cały rok. To nie dotyczy niestety największych wokalistów i wokalistek jazzowych, którzy w towarzystwie największych orkiestr i najlepszych aranżerów pod naciskiem największych muzycznych producentów, albo w związku z obietnicami kontraktowymi nagrywali albumy świąteczne, które ogólnie można nazwać „Moje Nazwisko Xmas With Strings”. Czasem jeszcze można dołożyć Definite, Ultimate, The Best, Complete albo coś takiego. Te albumy mają żyją tylko przez kilka świątecznych tygodni w roku.

„Jingle All The Way” to nie jest tegoroczna nowość. Płyta ukazała się w 2008 roku, pamiętam, że wtedy uznałem ją za kolejny produkt świąteczny trochę zastanawiając się, czemu Bela Fleck dał się na to namówić. W zeszłym roku wpadła mi w ręce płyta analogowa, która jest dużo krótsza od wersji cyfrowej. W tym roku mam już płytę CD i uważam, że to najlepsza płyta świąteczna ostatnich lat. Nie jest to więc tegoroczna nowość, ale dla wydawnictw tego rodzaju czas płynie nieco wolniej. Nie co roku ukazuje się tak dobra płyta w tym dość unikalnym gatunku. Tekst o wersji analogowej napisałem w sierpniu 2010 roku i przeczytacie go tutaj:


Ta płyta to muzyczny fenomen. Jeśli popatrzeć na listę utworów – to klasyczna świąteczna składanka największych przebojów. Jednak żaden z nich nie brzmi tak, jak na innych płytach tego rodzaju. Ta płyta nie jest gorsza od innych nagrań zespołu The Flecktones, a momentami jest równie dobra jak ich najbardziej przebojowe nagrania. Sztuka to niezwykła odczarować w taki sposób „The Christmas Song”, „Slient Night”, czy „Jingle Bell”.

Na tej płycie nie znajdziecie smyczków, orkiestry symfonicznej, czy zgrabnie i poprawnie, choć bez emocji (bo nie wypada) śpiewanych znanych wszystkim tekstów mniej lub bardziej religijnych pieśni.

Są tu dzwoneczki, dźwięk sań i zaprzęgu, skrzyp śniegu, ale użyte w sensowny sposób, a nie jedynie dla zasygnalizowania świątecznego nastroju. Ta płyta jest muzycznie integralna, a nie naciągana do świątecznego klimatu.

W zespole Bela Flecka wszystko jest inaczej, ale ani przez chwilę nie mam wrażenia, że to inność dla inności, wydziwianie na siłę, mające zwrócić uwagę słuchacza na odmienne brzmienia, czy nietypowe harmonie. To mieszanie składników muzycznych w sposób znany jedynie muzykom The Flecktones. Już sam widok lidera przebranego za choinkę na drugiej stronie okładki pozwala wierzyć, że będzie raczej wesoło, niż pompatycznie.

I tak właśnie jest. „Jingle Bell” zaczyna się klasycznymi zimowymi odgłosami. Po chwili jednak temat śpiewa techniką znaną jedynie gdzieś na stepach Mongolii w zupełnie nierozpoznawalnym abstrakcyjnym języku jeden z członków zespołu Alash Ensamble. Po mongolskich śpiewaków The Flecktones sięgają często. W sumie to dość niezwykłe połączenie. Spróbujcie sobie wyobrazić step Mongolii i ludzi siedzących przed jurtą śpiewających „Jingle Bell”. Sporo w życiu widziałem, ale to naprawdę egzotyczna perspektywa… To prawdziwe Chrstmas Fusion. Nowy muzyczny gatunek, w duchu którego utrzymana jest cała płyta…

„Silent Night” to poruszający się na obrzeżach dobrze znanej na całym świecie melodii saksofon Jeffa Coffina. Trudno w tej melodii uciec od banału. To udało się oprócz The Flecktones chyba tylko Stanleyowi Jordanowi, ale on nagrał tylko jedną taką kompozycję (na płycie „Standards Volume 1”).

„Sleigh Ride” to stały uczestnik różnych świątecznych składanek, choć ani tekst, którego akurat w wykonaniu The Flecktones nie ma, ani okoliczności powstania nie wskazują na gwiazdkowe konotacje. W wykonaniu zespołu brzmi to jak żywcem wyjęte z teksańskiego przydrożnego baru wirtuozerskie biegniki bajno lidera uzupełnione niekonwencjonalną solówką saksofonu Jeffa Coffina. Utwór był w roku wydania nominowany do nagrody Grammy w kategorii „Best Country Instrumental Performance”.

„The Christmas Song” to…blues zagrany na gitaropodobnym instrumencie przez FutureMana. „Twelve Days Of Christmas” to nieco mniej znana z okolicznościowych składanek wiekowa już kolęda pochodzenia brytyjskiego.  Melodia ma co najmnie 200 lat, jednak za sprawą muzyków The Flecktones brzmi jak nowoczesny jazzowy standard, który jak cały ten album można grać i słuchać przez cały rok.

Kolejna melodia to fragment bożonarodzeniowego oratorium Jana Sebastiana Bacha (BVW 248 #41). Brzmi nowocześnie, ale bez obrazy dla idei kompozytora, który zapewne, czego dowodzą też inne wykonania, miał nieco inną wizję instrumentacji…

„Christmas Time Is Here” jest nie do poznania. To interpretacja oparta na funkowym rytmie gitary basowej Victora Wootena. „Linus And Lucy” to melodia okazjonalna grana często przez jazzowych pianistów, w tym tych największych, między innymi Dave Brubecka. Jak wiele amerykańskich melodii powstała do jakiegoś telewizyjnego show i trzeba się sporo napracować, żeby brzmiała niebanalnie.

„The Hanukkah Waltz” to religijny crossover, momentami żydowski, momentami przypominający muzykę arabskich zaklinaczy wężów. W żadnym razie nie przypomina standardowych wykonań.

Kolejny utwór to znowu porcja klasyki, przynajmniej teoretycznie, bowiem w wykonaniu The Flecktones nic nie brzmi standardowo. Piotr Czajkowski i fragment „Dziadka Do Orzechów”. Przez chwilę brzmi poważnie i dość kalsycznie, przynajmniej do momentu, kiedy nie pojawia się gitara basowa Victora Wootena. Już sama obecność tego instrumentu w muzyce Czajkowskiego musi intrygować…

Kolejny utwór – „What Child Is This / Dyngylidai” to znowu wiekowa angielska kolęda, transowy rytm gitary basowej i banjo uzupełniony przez mongolski chór oraz solo saksofonu przedstawiające jakby w kontrapunkcie do całości prawdziwe brzmienie melodii.

„O Come All Ye Faithfull” – jakby bardziej zwyczajnie, słuchając zapisałem sobie – skocznie, radośne i melodyjnie, tak jak powinno być na święta. Kolejny utwór to wiązanka złożona z fragmentów kilku znanych melodii, nieco zgadując przypuszczam, że tu każdy z muzyków dorzucił fragment swojej ulubionej okolicznościowej kompozycji.

„Have Yourself A Merry Little Christmas” to z kolei rodzaj świątecznego free jazzu. Zbiorowa improwizacja, muzyczna kpina, dowcip, czy tak na poważnie? Cały czas jednak ze smakiem w sposób ciekawy, choć zdecydowanie niekonwencjonalny.

No i na koniec „River” – piosenka Joni Mitchell, która dość luźno związana jest ze świętami, raczej czasem opowedzianej miłosnej historii, niż muzyczną konwencją.

Jeśli dacie radę jeszcze na te święta, kupcie sobie tą płytę koniecznie. A jak nie zdążycie w ciągu najbliższych dni, nie musicie marnować kolejnego roku na życie bez tej płyty. Kupcie ją sobie na lato i słuchajcie w samochodzie… Będzie śmiesznie jak w korku otworzycie szyby.

Bela Fleck & The Flecktones
Jingle All The Way
Format: CD
Wytwórnia: Rounder
Numer: 011661061620

Brak komentarzy: