18 grudnia 2011

Jimmy Smith – Christmas Cookin’


To płyta z pewnością świąteczna – wystarczy popatrzeć na okładkę. Jest Mikołaj, choinka, prezenty, wszystko w duchu innych okładek płyt Jimi Smitha… To nie jest muzyczne arcydzieło. W katalogu Jimi Smitha znajdziecie parę lepszych albumów. W kategorii płyt świątecznych to jednak pozycja wybitna. Tu kryteria są dwa (oprócz oczywiście bezwzględnej jakości muzycznej). Po pierwsze – ta płyta sprawdza się nie tylko w czasie świąt. Po drugie nie jest muzycznie banalna i patetyczna, pomimo tego, że sporą część utworów nagrano z orkiestrą, w tym wypadku Billy Byersa.

Nie ma tu zbyt wielu smyczków i dzwoneczków, a to zmora świątecznych produkcji. Jest trochę walenia w kotły, ale da się te fragmenty przeczekać. Znam tą płytę od jakiś 15 lat, zawsze w jakimś kontekście wraca na święta. Wspomniana orkiestra gra raczej wstępy do poszczególnych utworów, tak jakby dała się zdominować przez organy Hammonda Jimi Smitha. Być może takie było założenie od samego początku, ale wtedy po co w ogóle było zapraszać do studia całą masę muzyków?

Wystarczy posłuchać otwierającego płytę „God Rest Ye Merry Gentlemen” – lider wstrzymuje oddech na jakieś półtorej minuty, potem wybucha w swoim charakterystycznym stylu kaskadą organowych akordów. I tak jest właściwie w każdym nagraniu z orkiestrą – krótki orkiestrowy wstęp i ewentualnie kilkutaktowe breaki gdzieś pośród organowych melodii.

Najlepsze momenty tej płyty, to z pewnością wspomniane już nagranie otwierające album, pełne swingu „Jingle Bells” i trudna do poznania „Silent Night”. Ten ostatni utwór mógłby znaleźć się na dowolnej innej płycie Jimi Smitha i zapewne nikt nie rozpoznałby świątecznego pochodzenia tej melodii, która potraktowana jest jako pretekst do improwizacji tak dobry, jak każdy inny, jeśli umie się to robić tak, jak Jimi Smith.

Na płycie oprócz utworów nagranych z orkiestrą jest też kilka melodii zagranych w mniejszych, typowych dla Jimi Smitha składach z gitarzystami – Wesem Montgomery i Kenny Burrellem. Możnaby przypuszczać, że wypadną lepiej… Są tak samo dobre, pozbawione jedynie orkiestrowych wstępów. Jimi Smith przechodzi w nich od razu do rzeczy.

Może nie jest to najlepsza płyta Jimi Smitha. Nawet na pewno nie jest. Jeśli chcecie mieć jedną płytę tego muzyka, poszukajcie raczej „Groovin’ At Smalls’ Paradise”, czy „A New Sound… A New Star… Jimmy Smith At The Organ”, albo „Bashin’”. Omijajcie jego późne nagrania z ostatnich lat kariery. Jeśli jednak chcecie mieć świetną płytę z nasyconymi bluesem i swingiem wersjami świątecznych przebojów, to jedna z najlepszych opcji.

Fanów artysty tandetna okładka zapewne nie odstrzaszy… Wszystkie płyty Jimi Smitha z lat sześćdziesiątych mają takie… To jednak jeszcze nic w porównaniu z okładką a właściwie trzema jej stronami świątecznej płyty Boba Dylana… To już zupełna abstrakcja…

To też kolejna z tych płyt, których słuchając zastanawiam się, czy oni to grali na serio, czy zrobili sobie dowcip z producentów oczekujących sezonowego produktu. Mimo wszystko uszu nie obraża. Gdybym miał wybrać jedną, jedyną płytę Jimi Smitha do naszego Kanonu Jazzu, z pewnością nie byłaby to „Christmas Cookin’”, ale święta rządzą się swoimi prawami…

Jimmy Smith
Christmas Cookin’
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Polygram
Numer: 731451371127

Brak komentarzy: