14 stycznia 2011

Quincy Jones - Soul Bossa Nostra

Ta płyta to totalna porażka. W założeniu miał powstać album o koncepcji analogicznej do wydanego już ponad 20 lat temu, bardzo wtedy nowatorskiego Back On The Block. Od kilku lat takie produkcje pojawiają się w większej ilości. Pomysł polega w największym skrócie na wykorzystaniu nazwisk znanych młodym słuchaczom i nagraniu z ich udziałem czegoś muzycznie ciekawszego, niż muzycy ci tworzą i sprzedają w ilościach, o jakich weteranom się nigdy nawet nie śniło.

Z pozoru to dobry pomysł, bo i młodzież może się wykazać i wpisać do życiorysu współprace z wielkimi mistrzami, a nadzieja na sprzedaż pozwoli liczyć na nadzwyczajne zyski. Czasem takie projekty udaja się lepiej, czasem trochę gorzej. Quincy Jonesowi udało się nagrać chyba jak dotąd najgorszy z nich.

Wśród tych bardziej znanych wykonawców na dzisiejszej płycie znajdziemy Wyclef Jeana, LL Cool J’a, Taliba Kweli, Mary J. Blige, Johna Legenda, Snoop Dogga, Ushera i Amy Winehouse. Z gwiazd starszej daty Barry White’a. Jest też wielu artystów, których nazwiska usłyszałem po raz pierwszy. I pewnie ostatni…

Ta płyta to słabe kompozycje, banalne aranżacje i kolejka pchających się do mikrofonu pseudogwiazd. Żadna z nich nie pokazuje niczego nadzwyczajnego. Żadna z nich nie odkrywa przed nami swojego ciekawszego muzycznie oblicza. Najczęściej udział tzw. nazwiska ogranicza się do odśpiewania w miare poprawnie słabego refrenu. I to właśnie największa wada tej płyty. Zaletą udanych projektów tego rodzaju jest odkrywanie nowych twarzy artystów znanych raczej z MTV, niż z nagrywania dobrej muzyki. Dzięki takim projektom dowiedzieliśmy się, że Christina Aguilera potrafi śpiewać – to dzięki Herbie Hancockowi i jego projektowi Possibilities. Również Hancockowi i innej płycie – The Imagine Project zawdzięczamy być może pierwszą zaśpiewaną z sensem piosenkę P!nk. Carlos Santana odkrył kiedyś dla nas Dave Matthewsa dzięki Supernatural. Shamans przyniosła z kolei prezentację całemu światu takich talentów jak Musiq, czy Michelle Branch. Dzisiejszy bohater – Quincy Jones pokazał kiedyś światu zupełnie inne oblicze Glorii Estefan – na płycie Q’s Jook Joint. Takich przykładów zaskakująco dobrych występów artystów, po których raczej tego byśmy się nie spodziewali możnaby podać jeszcze wiele, wiele więcej.

Sam Quincy Jones będąc wybitnym aranżerem i producentem, odpowiedzialnym między innymi za komercyjny sukces Michaela Jacksona w stopniu o wiele większym niż sam dawca nazwiska do tego produktu już nic nie musi światu udowadniać. W dziedzinie małojazzowych projektów specjalnych zrobił już swoje tworząc kategorię tego rodzaju albumów w 1989 roku wydając wyśmienity Back On The Block. Dzisiejsza płyta to cień tamtej produkcji.

Na siłe poszukując jej lepszych fragmentów można wskazać utwory oddane we władanie Snoop Dogga – Get The Funk Out Of My Face i Amy Winehouse – It’s My Party. Na siłę za lepszy moment można jeszcze uznać otwierający album Ironside z udziałem Taliba Kweli.

Cała reszta to banalny pop, słabe kompozycje i brak koncepcji na prezentację zaproszonych gości. Żaden z nich nie daje nic od siebie. W niektórych utworach gości jest za dużo, przez co zamiast inspirującego pomieszania konwencji otrzymujemy jedynie długą listę płac wypełnioną muzykami, którzy zaśpiewali kilka wersów. Powstaje więc produkt w rodzaju We Are The World, a nie numerów zaplanowanych i napisanych pod poszczególne gwiazdy, tak jak na swoich płytach tego rodzaju czynią to choćby Carlos Santana, czy Herbie Hancock.

Jeśli ktoś lubi takie pomieszanie gatunków w połaczeniu z perfekcyjna produkcją – polecam Back On The Block i Q’s Jook Joint samego Quincy Jonesa, Possibilities, River i The Imaginary Project (ze wskazaniem na dwa pierwsze) Herbie Hancocka, większość ostatnich płyt Carlosa Santany (za wyjątkiem wyjatkowo słabej Guitar Heaven). Można też poszukać dobrych projektów firmowanych przez tzw. Różnych Wykonawców – np. A Love Affair: The Music Of Ivan Lins, A Twist Of Marley: A Tribute i wiele innych.

Dzisiejszą płytę omijajcie z daleka. A jeśli już chcecie przekonać się, że mam rację, nie kupujcie polskiej edycji, bo z niej nie dowiecie się nawet, kto gra w poszczególnych utworach – co uważam za wydawniczy skandal w tego typu projektach.

Quincy Jones
Soul Bossa Nostra
Format: CD
Wytwórnia: Kwest / Interscope
Numer: 602527391977

13 stycznia 2011

Mike Stern - Standards (And Other Songs)

To jedna z moich ulubionych płyt Mike Sterna. Słuchałem jej wiele razy. Pamiętam oburzenie rosnące z każdą edycją The Penguin Guide To Jazz Recording, którego autorzy generalnie chyba za Sternem nie przepadają. Jednym z pierwszych haseł, które przejrzałem w ostatniej jak dotąd – dziewiątej edycji tego wydawnictwa było to odnoszące się do naszego dzisiejszego bohatera. Oburzenie było tym większe, że moja ulubiona płyta tego niebanalnego, choć mającego wzloty i upadki gitarzysty zwyczajnie wyleciała.

Ta płyta to gitara w najczystszej postaci. To jazzowe standardy i niezłe kompozycje lidera nagrane z pozoru tylko w celu zagrania partii gitary. To nie jest wada tej płyty. To jedna z jej największych zalet. W końcu to płyta gitarzysty.

Mike Stern gra dużo nut, ale każda z nich ma sens i znajduje się we właściwym miejscu. To czysta gitarowa forma, myślę, że gdyby cofnąć się nieco w czasie – tak brzmiałaby gitara ery be bopu. Ta płyta, to również wybitna i nieco nietypowa dla tego muzyka gra na bębnach Ala Fostera. W tych nagraniach Foster, to nie tylko najbardziej rockowy z jazzowych perkusistów. Jest tu stylowym partnerem lidera w zagranych w wolniejszych tempach balladach – jak choćby w otwierającej płytę kompozycji Jimmy Van Hausera i Johnny Burke’a – Like Someone In Love.

Obsada płyty jest z perspektywy czasu (płyta została nagrana w 1992 roku) gwiazdorska. I choć w czasie jej nagrywania część muzyków dopiero zaczynała swoje wielkie kariery – dziś skład robi wrażenie. Oprócz lidera i wspomnianego już Ala Fostera na płycie zagrali – Randy Brecker na trąbce, Bob Berg na saksofonach, Gil Goldstein na instrumentach klawiszowych, Jay Henderson na basie, a także w kilku utworach Ben Perowsky na perkusji i Larry Grenadier na basie.

Lista muzyków jest dość obszerna, jednak większość utworów, to w zasadzie w całości strumień przemyślanych bopowych improwizacji gitarowych. Na uwagę wśród muzyków towarzyszących zasługuje jedynie to co zagrał Randy Brecker w kompozycji Mike Sterna L Bird oraz hard rockowo brzmiący Gil Goldstein w nietypowo zaaranżowanym klasyku Milesa Davisa – Nardis. Udział pozostałych muzyków jest dość symboliczny.

Moment’s Notice zagrany przez lidera jedynie z basem i perkusją to jedna z najwybitniejszych gitarowych interpretacji Johna Coltrane’a jaka znam.

Płyta ma też słabsze momenty. Takim jest z pewnością smooth jazzowa (tak to dziś nazywamy) kompozycja lidera Lost Time z bezbarwnym i schematycznym tematem w interpretacji Boba Berga.

Windows Chicka Corea i Straight No Chaser Theloniusa Monka brzmia w wykonaniu Sterna, jakby zostały napisane specjalnie dla jego gitary. Utwór Monka – zagrany niezwykle dynamicznie, brzmi jak finał koncertu, choć to płyta studyjna. Tak jednak, całkiem zręcznie ułożono jej dramaturgię. Po takim finale wirtualne bisy rozpoczynają się wyciszonym Peace Horace Silvera, po którym następuje krótkie, jakby zredukowane do partii gitary przypomnienie wielokrotnie granego przez Sterna z Milesem Davisem na koncertach utworu Jean Pierre. Płytę kończy wspomniane już dość niekonwencjonalnie wykonanie Nardis.

Standards (And Other Songs) to wybitna płyta Mike Sterna wspomaganego świetną grą Ala Fostera. Jeśli liczyć zasługi, to płyta powinna ukazać się sygnowana tymi dwoma nazwiskami.

Jak gra na tej płycie Mike Stern? To najbardziej jazzowa z jego wczesnych płyt. To płyta, na której ma własny i niepowtarzalny styl, który naśladują inni. Oszczędnie korzysta z elektroniki, dbając o klarowne brzmienie każdej nuty. Słychać, że zna muzykę Scofielda, Pata Martino i George’a Bensona. Często wybiera się w dość dalekie od podstawowej melodii prezentowanych standardów wycieczki harmoniczne. Momentami przypomina Pata Metheny w najlepszej jazzowej formie. Nieco jednak ostrzej atakuje struny gitary, gra szybciej i częściej w wysokich rejestrach.

To wirtuozeria bez efekciarstwa. Momentami nowatorskie, a zawsze świeże i ciekawe be bopowe spojrzenie na znane kompozycje. Takiego młodzieńczego i uśmiechniętego, mającego wiele radości z nagrań muzyka – jak na zdjęciu poniżej, brakuje mi na późniejszych jego płytach.


Mike Stern
Standards (And Other Songs)
Format: CD
Wytwórnia: Atlantic
Numer: 075678241925

12 stycznia 2011

Charlie Haden - The Private Collection

Po wczorajszej, nieco nieudanej przygodzie z Georgem Bensonem dziś musiałem sięgnąć po jazzowego pewniaka. Wybór padł na wydane w postaci 3 płyt analogowych po raz drugi już w ciągu kilku lat przez Naim nagrania Charlie Hadena – The Private Collection. Na pierwszą edycję tych płyt spóźniłem się nieco – nakład był bardzo ograniczony i zanim się zorientowałem został wyczerpany. Wznowienie, które ukazało się całkiem niedawno obejmuje 3 pieczołowicie wytłoczone płyty LP zawierające cały materiał wydany wcześniej w dwu częściach. Nagrania zostały zarejestrowane w 1987 i 1988 roku na dwu koncertach kwartetu artysty i przeleżały wiele lat, zapewne w jego prywatnych archiwach.

Repertuar obu koncertów jest bardzo zróżnicowany. Wśród utworów znajdziemy kompozycje między innymi Pata Metheny, Milesa Davisa, Charlie Parkera, czy Ornette Colemana. Jest też jeden z nieśmiertelnych jazzowych klasyków - Body And Soul.

Oba koncerty zarejestrowane na płytach są stylistycznie dość podobne, a dzieli je kilka miesięcy oraz osoba perkusisty. Ta zmiana w składzie ma subtelny, choć zauważalny wpływ na brzmienie zespołu.

Charlie Haden to bez wątpienia lider zespołu, jednak duża część solówek należy do saksofonisty i stałego partnera muzycznego lidera – Erniego Wattsa. To muzyk zdecydowanie mniej znany niż lider zespołu, choć w wypadku The Private Collection niewprawne ucho mogłoby uznać, że z racji na brzmienie i ilość partii solowych, to właśnie on jest tutaj liderem.

Już na stronie A pierwszej z trzech płyt Ernie Watts pokazuje, że nie znalazł się w stałym składzie Quarter West przypadkowo. Dobre solo w Hermitage Pata Metheny i świetnie zagrany Passport Charlie Parkera. Brzmienie saksofonu Wattsa nie jest może tak zadziorne, jak Charlie Parkera, jednak inwencja harmoniczna wyśmienita. Kto wie, czy Charlie Parker, gdyby dożył sędziwego wieku nie grałby właśnie w ten sposób. Z upływem lat wielu saksofonistom łagodnieje ton, często z czysto technicznej przyczyny frazy stają się bardziej melodyjne, płuca nie daja już rady tak szybko napędzać instrumentu…

Passport to też miejsce dla pierwszych solówek grających równie często jak Ernie Watts z liderem pianisty Alana Broadbenta i perkusisty Billy Higginsa. Ten ostatni, to postać (jeśli ktoś nie pamięta), wręcz legendarna – wieloletni współpracownik Lee Morgana i Dextera Gordona, a także wielu innych sław.

Billy Higgins zdaje się być idealnym partnerem dla Charlie Hadena, jednak w drugiej części dzisiejszego wydawnictwa, kiedy jego miejsce zajmuje Paul Motian, widać, że to Motian jest specjalistą od nagrań z kontrabasistami. Moim zdaniem wszystko, co nagrał Motian z Steve Swallowem jest rytmicznie wyśmienite, a jego udział w cyklu The Montreal Tapes nie do przecenienia.

Alan Broadbent lepiej wypada w bardziej melodyjnych utworach w wolniejszych tempach – jak Misery Tony Scotta. Z kolei dla Ernie Wattsa lepszym materiałem do improwizacji okazują się kompozycje Charlie Parkera – wspomniany Passport, czy Segment.

Gładkie obszary wybornie wytłoczonego winylu wskazują miejsca na płytach oddane do wyłącznej dyspozycji lidera – to dłuższe solowe fragmenty kontrabasu, czasem w towarzystwie perkusji. Nie ma ich dużo, jednak to one są wyznacznikiem najwyższej jakości muzyki zarejestrowanej na The Private Collection. Charlie Haden gra jak zwykle niewiele nut, jego improwizacje eksplorują raczej harmonię utworów, a nie melodię, czy zawiłości rytmiczne kompozycji. Obszerny fragment solowy w Nardis Milesa Davisa jest jednym z najciekawszych fragmentów całego wydawnictwa.

Paul Motian gra nie tylko nieco oszczędniej od Billy Higginsa, ale także pomimo częstego wykorzystania metalowych elementów zestawu perkusyjnego bardziej miękko. Różnica między nimi jest taka, że grę Motiana pamięta się z wielu płyt ze względu na muzykę, a szukając w pamięci nagrań Higginsa należy odwołać się raczej do pamięci kolekcjonerskiej. Obaj nagrywali przecież przed udziałem w koncertach Hadena w wielu różnych konfiguracjach personalnych. Jednak Paula Motiana pamięta się Billa Evans, Lee Konitza, Branforda Marsalisa, czy Charlie Hadena. A Higgins – to nieco bezimienny w wielu nagraniach muzyk sesyjny.

W zestawie nagrań z Webster University z udziałem Paula Motiana znalazły się dwie kompozycje Charlie Hadena – Bay City i Silence. Oba utwory to typowe, dobre kompozycje dla kontrabasu – pozostawiające w swojej strukturze wiele przestrzeni dla tego instrumentu, jednocześnie nie pozbawiające szansy na zaistnienie innym muzykom zespołu. Charlie Haden nie jest bowiem wirtuozem swojego instrumentu. Jest muzykiem przez duże M, liderem zespołu, aranżerem i kompozytorem, który gra akurat na kontrabasie.

Jedyne mniej udane fragmenty całości to niewielka etiuda złożona z tematów Jana Sebastiana Bacha i zupełnie bez wyrazu wykonany standard Body And Soul, w którym Ernie Watts zgubił się zupełnie, jakby nie miał pomysłu na ten utwór.

Jakość techniczna jest dobra, choć to nie jest wydawnictwo audiofilskie, na co mogłaby wskazywać wytwórnia, która zdecydowała się na wydanie tej nieprzeciętnej muzyki. Charlie Haden współpracuje z Naim Records od wielu lat i zapewne dlatego udało się wydać te zupełnie niekomercyjne (nawet w jazzowym rozumieniu komercji) nagrania już po raz drugi.

Dźwięk jest ważnym, ale zarazem trudnym do opisania elementem dzisiejszego albumu. Pozornie nie jest perfekcyjny technicznie, chowając gdzieś dalego w przestrzeni i balansie tonalnym kontrabas lidera. Miks zawiera dużą ilość odgłosów publiczności i przestrzeni sal, w których odbyły się koncerty. Ta realizacja jest trochę jak archiwalne nagrania klubowe Charlie Parkera, tylko tysiąc razy lepsza. Dźwięk przenosi nas w rzeczywistość lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Nie dokumentuje atmosfery takiego koncertu, ale teleportuje słuchacza w sam środek małego nowojorskiego klubu z tych czasów. Gdyby był perfekcyjny, stałby się też nierzeczywisty.

Charlie Haden
The Private Collection
Format: 3LP
Wytwórnia: Naim
Numer: 797537111025

11 stycznia 2011

George Benson - Absolutely Live

Dzisiejsze nagranie zrealizowano w Belfaście w 2000 roku. To typowy (niestety) koncert George Bensona. Artysta usiłuje zadowolic wszystkich słuchaczy. I choć zapewne większość przyszła posłuchać jednego z najlepszych jazzowych gitarzystów, dostali coś zupełnie innego niż klasykę jazzowej gitary.

George Benson nie jest bardzo złym wokalistą. Jest słabym wokalistą bez wyrazu. Nie sposób wytknąć mu braki warsztatowe, nie ma za to osobowości i własnej wizji jazzowych standardów. Zapewne mógłby być refrenistą dobrej orkiestry i tyle…

Tak więc momenty wokalne trzeba przeczekać – a na samym początku to aż trzy długie utwory zanim muzyk bierze do ręki gotarę. Te pierwsze utwory zostały zaśpiewane z towarzyszeniem orkiestry BBC, która z jazzem też nie ma zbyt wiele wspólnego.

Później jest już nieco lepiej. Miejsce orkiestry zajmuje zespół muzyków stale towarzyszących liderowi. Gościem specjalnym wnoszącym wiele swoją grą w kilku utworach jest pianista Joe Sample. Najbardziej jazzowym fragmentem koncertu są więc Deeper Than You Think, Hipping The Bop i Lately z udziałem Joe Sample’a i świetną gitarą lidera. The Ghetto zaśpiewane w większości scatem przez Bensona można jeszcze zaakceptować. Później, po przerwie w koncercie na scenie nie pojawia się już Joe Sample, a gitara znowu idzie w odstawkę, a jej miejsce zajmuje pełen skład orkiestry z masą smyczków i rzewnie zaśpiewanym In Your Eses. Niedościgłym wzorcem tego rodzaju stylistyki chyba już na zawsze pozostanie Johnny Hartman. Poza tym z każdą minutą spędzoną przez Bensona z mikrofonem tracimy jakieś cenne gitarowe solo.

Danny Boy zagrany solo na gitarze jest dla mnie nieco za bardzo bałaganiarski. To powinna być ballada, ja tak wolę. W swojej interpretacji George Benson usiłując wcisnąć więcej nut niż potrzeba pozbawił ten utwór pięknej melodii. Później dostajemy nieodłączny element koncertów Bensona od połowy lat siedemdziesiątych – czyli od czasu wydania płyty Breezin’ – zestaw hitów obejmujący This Masquerade i Breezin’ właśnie. Oba utwory nie opuszczają chyba sceny na które gra Benson ani na chwilę od czasu swojego komercyjnego sukcesu. Z oczywistych względów wolę ten drugi, choć i w pierwszym nie brakuje dobrej gitary.

Wszystko, co następuje po Breezin’ to zupełnie niepotrzebne i muzycznie raczej mało interesujące wokalne wycieczki donikąd.

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wydająca całkiem nieżle edytorsko i realizacyjnie swoje koncertowe płyty DVD i Blue Ray wytwórnia Eagle Visio nie umieściła na płycie dwukanałowej ścieżki audio PCM bez kompresji, która zwykle oferuje najlepszą z możliwych w standardzie DVD jakość dźwięku. Na Absolutely Live znajdziemy jedynie wielokanałowe Dolby Digital i DTS. Większość dobrych odtwarzaczy DVD całkiem osobno obsługuje dwukanałowy PCM, traktując ten zapis z audiofilską pieczołowitością. Płyta ma już swoje lata, tak więc brak takiego dźwięku można pewnie zrzucić na karb wczesnej fascynacji dźwiękiem wielokanałowym.

Ciekawi mnie również, jak dział marketingu Ibaneza zareagował na zaklejanie biurową taśmą klejącą otworów rezonansowych w jednej ze swoich najlepszych gitar? Powodów technicznych mogło być kilka, ale tak, czy inaczej nie wygląda to najlepiej.

Na płycie są świetne momenty. Czy jest ich wystarczająco dużo, żeby ją kupić? Sam nie wiem. Nie pamiętam już jak trafiła na moją półkę. Oglądanie tego koncertu to ciągłe oczekiwanie na te gitarowe momenty. Trochę to męczące, bo na każdą z tych solówek trzeba się naprawdę długo naczekać.

Kilka miesięcy po opisywanym dziś koncercie Benson powrócił do bardziej jazzowego wcielenia, choć największe hity dalej pozostały w repertuarze. Poniżej zdjęcie z jednego z koncertów z 2001 roku:


George Benson jest jak B.B. King – nawet wielka orkiestra i galowa sala tandetnego kasyna w Las Vegas nie potrafi pozbawić go pozycji wybitnego gitarzysty i zabrać mu brzmienia, które rozpoznają fani na całym świecie. Choćby nie wiem jak się starał, każda nuta wydobywająca się z jego gitary stanowi jego muzyczną sygnaturę i jest momentem, dla którego warto zobaczyć jego koncert.

George Benson
Absolutely Live
Format: DVD
Wytwórnia: Eagle Vision
Numer: 5034504915374

10 stycznia 2011

Victor Wooten - Live In America

Dzisiejsza płyta została wydana w 2001 roku, więc to już 10 lat. Do dziś pamiętam moment, kiedy po raz pierwszy włożyłem pierwszy z dysków do odtwarzacza chwilę po rozpakowaniu paczki z jednego z amerykańskich sklepów internetowych. To było w czerwcu 2002 roku. Do dziś sięgam po tą płytę dość regularnie, więc można chyba nazwać ją jedną z tych, którą lubię i która nie staciła niczego ze swojej wartości przez ostatnie 10 lat. Po bardzo udanym i głośnym debiucie w postaci płyty A Show Of Hands z 1996 roku wydawalo mi się, że kolejne płyty tego obiecującego wtedy gitarzysty basowego będą ukazywaly się regularnie i że trafi on pod skrzydla jakiejś dużej i uznanej wytwórni. Tak się jednak nie stało. Tak więc o płyty Victora Wootena (te solowe) nie jest w Polsce łatwo. Dzisiejsze wydawnictwo, to podwójny koncertowy album. To produkt, który miałby szansę się sprzedać, jednak nigdy nie widziałem tej płyty w polskim sklepie. Fani elektrycznego jazzu z domieszką rocka i rapu lubią nagrania koncertowe. No i jeszcze udział gwiazd z prawdziwie pierwszej ligi - Marcus Miller i Bootsy Collins. Ale cóż, zagraniczne, nieco lepiej zaopatrzone sklepy załatwiają sprawę…

Płyty zawierają nagrania z różnych koncertów. Muzyka jest inna niż na studyjnych płytach Wootena, żywa, koncertowa, rapowa, czarna i przebojowa. Płyty studyjne tego wykonawcy w dużej mierze (w zestawieniu z nagraniami koncertowymi) cierpią na syndrom swoistego przeprodukowania. Zwykle są mimo użycia prawdziwych instrumentów niemiłosiernie pocięte i wielokrotnie zgrywane w studiu. To zabija najczęściej muzykę.

Pierwsze cztery utwory przelatują niepostrzeżenie, dobre, dużo partii wokalnych, niekoniecznie wyjątkowej jakości, ale nie jest beznadziejnie. Hero - piaty w kolejności na pierwszej płycie, to właśnie tutaj zaczyna się prawdziwa zabawa, mamy proste, ale ciekawe wykorzystanie elektronicznie przetworzonego głosu wokalisty. Na koncercie publiczność szaleje. W kolejnym utworze wreszcie pojawia się pierwsze ciekawe solo na gitarze basowej w stylu, który znam ze studyjnych płyt Victora Wootena. Sacred Silence / The Jam Man to duże, miłe zaskoczenie. Przecież na każdym dobrym koncercie musi być moment na pomachanie zapalniczkami. Myśle, ze ta pięknie zagrana ballada doskonale się do tego nadaje. Nie spodziewalem się tak delikatnej gry po tym jakże dynamicznym muzyku. To jeden z najlepszych momentów płyty. Widać, że koncerty są niezwykle rodzinnym przedsięwzięciem. Na gitarach gra calkiem udanie Regi Wootena, a na klawiszach tło tworzy Joseph Wooten. Pogratulowac utalentowanej rodziny. Na późniejszych chronologicznie płytach grono rodzinne jeszcze ulega powiększeniu.

Tappin' And Thumpin' / Born In The Dark / I Can't Make You Love Me to coś, co musi pojawić się na każdym koncercie gitarzysty basowego. Trzeba przecież zagrać numer w rodzaju - zobaczcie jak szybko gram. Akurat Wooten jest w tym bardzo dobry, więc warto posłuchać. Jeśli lubicie efektowne solówki na basie, to możecie dla tego jednego utworu kupić w ciemno tę płytę.

W nagraniach słychać oklaski, ale trudno odnieść wrażenie uczestnictwa w koncercie. Dźwięk jest dobrze zrealizowany, stereofonia na niezłym poziomie, wszystko jest poprawne, ale niczym nie zaskakuje. Bas nagrany jest na dobrym poziomie. Płyta wymaga jednak do słuchania dobrego sprzętu, tak zreszta jak wszystkie nagrania z dużą ilością niskich tonów.

Tak słucham i słucham i pierwsza płyta niespodziewanie się kończy. To dobry znak. Przy tej muzyce można ciekawie spędzić wieczór. Pozostał jeszcze ostatni utwór z pierwszej płyty. Zaczyna się od dość standardowej aranżacji utworu Jamesa Browna - James Brown!. Nagle pojawia się ciekawe solo na gitarze. Melodia brzmi znajomo. Tak, to Iron Man Black Sabath. Ciekawe połączenie, bardzo dobrze zagrane. Każdy basista chciałby mieć w rodzinie takiego gitarzystę – to Regi Wooten.

Drugi krążek rozpoczyna się od zapisu wyjątkowego w życiu Victora Wootena wydarzenia. Wielokrotnie twierdził, że jego idolem i wzorem do naśladowania jest Marcus Miller. Pierwszy utwór z drugiej plyty jest zapisem ich prawdopodobnie pierwszego wspólnego występu. I tu pojawia się zadziwiająca refleksja. Jakże daleko Wootenowi do mistrza było, kiedy nagrywał Live In America. Gra poprawnie, ale bez własnego, rozpoznawalnego stylu. Każdy akord Millera brzmi znajomo. No i oczywiscie mamy basowy klasyk Teen Town. Jak wyglądałaby gitara basowa, gdyby nie grał na niej Jaco Pastorius? Pewnie bogiem wszystkich basistów byłby Marcus Miller. A tak jest tylko wirtuozem, perfekcyjnym aranżerem i twórcą jednej z niezliczonych zmian stylistycznych w muzyce Milesa Davisa. A Victor stoi jeszcze o stopień niżej, wiele jeszcze musi ćwiczyć, tak, żeby za 20 i więcej lat ktoś o nim pamiętał. Na razie to łatwe i przyjemne granie...

Powyższy akapit to fragment zapisków z 2002 roku. Dziś Victor Wootena ma za sobą nagranie płyty Thunder z Markusem Millerem i Stanleyem Clarke oraz światowe tourne promujące to wydawnictwo i niewątpliwie skrócił dystans do mistrza. Jednak to w równym stopniu postęp Wootena, jak i zatrzymanie się muzycznego rozwoju Marcusa Millera, który wciąż tkwi w doskonałym, jednak mającym już 18 lat świecie The Sun Don’t Lie.

Na płycie znajdziemy jeszcze doskonałą balladę I Dream In Color, gdzie kolejny z klanu Wootenów - Joseph gra na fortepianie i śpiewa zupełnie jak Elton John. To również musi być ciekawy przerywnik z założenia jazzowego przecież koncertu.

Ta płyta była świetna w 2001 roku, jest świetna w 2011 i mam nadzieję, że posłucham jej w 2021 i że będzie wtedy równie dobra.

Victor Wooten
Live In America
Format: 2CD
Wytwórnia: Compass
Numer: 766397432328