28 stycznia 2011

Ali Farka Toure & Toumani Diabate - In The Heart Of The Moon

Pewnie wielu słuchaczy nazwałoby dzisiejszą płytę egzotyczną, lub należącą do nurtu World Music. Mnie też czasem niestety zdarza się użyć takiego nieprawdopodobnie europocentrycznego uproszczenia. Oczywiście każdy z nas widzi świat z miejsca, w którym się znajduje. Czasem jednak warto tę pozycję opuścić, stanąć gdzieś obok i bez pośpiechu spróbować znaleźć szerszą perspektywę.

Jak wyglądałaby zatem scena muzyczna, gdyby ekonomiczne, a tym samym i marketingowe centrum cywilizacji przez ostatnie sto lat nie przemieszczało się tułane historią wojem między Londynem, Nowym Jorkiem i Berlinem, a na przykład między Kairem, Dakarem i Nairobi? To oczywiście pewne uproszczenie i zaklinanie historii. Trudno jednak negować wpływ ekonomii na rozwój wszelkich form sztuki i naszych upodobań. Sztuka rozwija się wszak lepiej tam, gdzie poziom dobrobytu pozwala na coś więcej niż walka o codzienną egzystencję. A sprzedać płyty można tam, gdzie ludzi stać na to, żeby je kupić, a producenci widząc w tym interes zainwestują w reklamę. Świat postrzegamy więc w dużej części takim, jaki odbieramy przekaz marketingowy i mimo tego, że wielu z nas robi dużo, żeby uwolnić się od dyktatu większości i reklam, właściwie nie jest to już za bardzo wykonalne. Mam tu na myśli nie tylko reklamy, ale również dostępność produktów, w tym również płyt.

Tak więc w naszej alternatywnej wersji historii zamiast country mielibyśmy pewnie rdzenne pieśni któregoś z plemion środkowej Afryki. Jeśli istniałby jazz, Johna Coltrane’a zastąpiłby Dudu Pukana albo Basil Coetzee, zamiast Milesa Davisa mielibyśmy Hugh Masekela, a zamiast Theloniousa Monka światową sławą byłby Abdullah Ibrahim. Po bardziej komercyjnej stronie jazzu mielibyśmy Manu Dibango zamiast Jamesa Moody. Nagrody zgarnialiby Fela Kuti i Salif Keita. Nina Simone byłaby artystką nazywaną łaskawie niszową, co naprawdę oznacza niesprzedawalną, a jej miejsce na rynku zajęłaby Miriam Makeba. Zamiast Dolly Parton gwiazdą w kasynach (wtedy nie Las Vegas, a Dar Es Salam, Nairobi czy Kairu) byłaby Cesaria Efora. I tak możnaby wyliczać bez końca.

A dzisiejsza płyta? Ali Farka Toure w rankingu ilości sprzedanych płyt zamieniłby się miejscami z Billem Friselem i Johnem Abercrombie. Tak zresztą mogłoby stać się i w naszym świecie. Do tego nie trzeba zmieniać historii. Wystarczy na światową promocję płyt tego wybitnego artysty przeznaczyć kwoty podobne do wysokości rachunków telefonicznych jakiejś znaczącej amerykańskiej agencji koncertowej.

Kim jest Ali Farka Toure? Nie chcąc się powtarzać odeślę do niedawnych opisów innych jego płyt:




Jaka jest muzyka na dzisiejszej płycie? Nieco mniej afrykańska niż na Ali And Toumani. Pochodzi z tej samej sesji co Savane. Jest kompletnie improwizowana i autorska. Mimo afrykańskich źródeł jest uniwersalna. Jest jednocześnie łatwa w odbiorze i niebanalna. Jest wybitna, tylko powstała nie tam, gdzie trzeba…

Ali Farka Toure & Toumani Diabate
In The Heart Of The Moon
Format: CD
Wytwórnia: World Circuit
Numer: 769233007223

27 stycznia 2011

Led Zeppelin - How The West Was Won

Poziom mojego uwielbienia dla muzyki Led Zeppelin określiłbym raczej jako średni. Nie da się jednak ukryć, że był to zespół wyjątkowo koncertowy. Tak więc pojawienie się oficjalnej wersji muzyki nagranej podczas slynnej trasy koncertowej zespołu po USA w 1972 roku było kilka lat temu nie lada wydarzeniem.

Muzyki na How The West Was Won jest dużo. Na 3 płytach CD umieszczone zostały obszerne fragmenty dwu koncertów z Long Beach Arena i LA Forum. Oba koncerty znane są fanom z wydawnictw niezależnych i nieoficjalnych zarazem. Jakość dźwieku tego typu publikacji nie pozwalała cieszyć się w pełni zawartą na nich treścią, a i kwestie formalne dla wielu były i są ciągle bardzo ważne. Zapis zawarty na dzisiejszych płytach nie jest perfekcyjny, jednak biorąc pod uwagę czas powstania muzyki, godzień pochwały.

Na płytach odnajdziemy dwa rodzaje aranżyjnego podejścia zespołu do znanych z nagrań studyjnych utworów. Niektóre z nich zespół potraktował jako bazę dla rozbudowanych improwizowanych popisów instrumentalnych. Inne z kolei są wiernymi kopiami wersji znanych z płyt studyjnych. Tak właśnie został potraktowany Immigrant Song. Prawdziwe oblicze (przynajmniej to koncertowe) zespołu pokazuje dopiero następujacy po nim Heartbreaker z piękną solową partią gitary Jimmy Page'a. Black Dog wolę chyba w wersji studyjnej, nagranie koncertowe nie tworzy nowej wartości, a jakość rejestracji jest gorsza. Tego typu muzyka potrzebuje dobrej jakości dźwięku, inaczej gubi rytm i czytelność instrumentów. Zła rejestracja warstwy rytmicznej, a szczególnie genialnej przecież perkusji Bonhama, ginącej w hałasach sali i partiach gitarowych, odbiera brzmieniu Led Zeppelin charakterystyczną dla zespołu energię. How The West Was Won to i tak jedno z najlepszych technicznie nagrań koncertowych Led Zeppelin, jednak do doskonałości w dzisiejszym rozumieniu jest bardzo daleko.

Kolejny utwór to znany z Houses Of The Holly, Over The Hills And Far Away. Schemat jest typowy dla zespołu. Balladowy, nieco może nawet za łagodny początek, potem wybuch energii dający możliwość popisu wokalnego Plantowi i gitarowego dla Page'a. Mimo krótkiej formy, muzyka jest ciekawsza niż w wersji studyjnej. To samo można powiedzieć o kolejnym utworze - Since I've Been Loving You. Koncert wyraźnie rozkręca się z kolejnymi utworami.

Podobno solo gitarowe w Stairway To Heaven zostało nagrane za pierwszym razem, bez prób i nie wymagało poprawek. Nie wiem ile w tym prawdy, a ile dorobionej później legendy, ale wiem, że zdecydowanie wolę wersję studyjną tego utworu od wszystkich koncertowych, wraz z tą z dzisiejszej płyty włącznie. Wyraźnie słychać, że muzycy usiłują coś zmienić, zerwać ze schematem nagrania studyjnego. Bonham próbuje złamać rytm utworu, chwilami zmienia się tonacja, drobne zmiany obejmują też partie klawiszy. Jednak oryginał studyjny jest doskonały i wszystkie te zmiany nie wydają się potrzebne. To nieoczekiwanie jeden ze słabszych fragmentów koncertu. Taki jest często los znanych fanom na pamięć przebojów.

Going To California to ciekawa wspólna aranżacja gitary Page'a i mandoliny Jonesa. Całość wydaje się nieco za ambitna jak na tego rodzaju koncert. Publiczność reaguje raczej chłodno, a szkoda, bo muzyka jest wyjątkowo ciekawa. Ten utwór rozpoczyna akustyczną część koncertu, uzupełnioną przez równie ciekawe That's The Way i Bron-Yr-Aur Stomp.

Tak kończy się pierwsza płyta zestawu. Szybko i niepostrzeżenie mija pierwsza godzina tego historycznego wydarzenia. Drugą płytę rozpoczyna ponad 25 minutowa wersja Dazed And Confused. To już totalny odlot. Ekstatyczna gitara, popisy wokalne Planta i brutalny atak perkusji. Brakuje jedynie miejsca na dłuższą solówkę Bonhama, czytając jednak listę utworów widać na końcu tej płyty równie długiego Moby Dicka, warto więc czekać. Publiczność szaleje. Jakby tej energii było mało, zaraz potem Plant wykrzykuje do mikrofonu tekst What Is And What Should Never Be. W tym utworze warto zwrócić uwagę na rolę gitary basowej Jonesa, pozostającego dotąd nieco w cieniu kolegów (nie licząc oczywiście klawiszy w Stairway To Heaven). Z kolei Dancing Days to typowe Led Zeppelin - niekończące się unisono gitary i charakterystyczny głos Planta. Tutaj też budzi się Bonham, pierwsze jego poważne solo, to z pozoru proste rytmy, ale jakoś do dziś nikt nie potrafi tak zagrać. Póżniej, w Moby Dicku perkusista pokazuje nam całą swoją inwencję zapełniając prawie dwadzieścia minut popisem solowym i kończąc tym drugą płytę albumu. Moby Dick to właśnie dwadzieścia minut solowego popisu najlepszego rockowego perkusisty wszechczasów. Już tylko dla tego utworu warto kupić How The West Was Won. W Moby Dicku mamy wszystko - grę pałkami, dziwne podziały rytmiczne, egzotyczne bębny, zmieniające się w nieprzewidywalny sposób rytmy, a temu wszystkiemu towarzyszy niespożyta energia nieodżalowanego Johna Bonhama. Taki muzyk był tylko jeden, to Hendrix perkusji. Jego grę można porównać jedynie do inwencji Stewarda Copelanda i energii Ronalda Shannona Jacksona.

Trzecia płyta zaczyna się nagraniem, które jest najsłabszym elementem całego zestawu. Ponad dwadzieścia minut Whole Lotta Love wypełniają cytaty z Boogie Chillun Johna Lee Hookera, oraz innych popularnych amerykańskich standardów w rodzaju Let's Have A Party, Hello Marylou czy Going Down Slow. Muzycy Led Zeppelin zdecydowanie lepiej czują się we własnym repertuarze. Interpretacje obcych utworów w ich wykonaniu są poprawne, jednak nie wykraczają poza utarte schematy. Po takich mistrzach należałoby spodziewać się czegoś więcej. Przypuszczalnie tego rodzaju cytowanie amerykańskiej tradycji znajdowało swoje miejsce jedynie na koncertach w USA. Czasem trzeba zagrać coś pod publiczkę, nawet jeśli się jest tak sławnym jak Led Zeppelin w 1972 roku.

Zaraz potem jakby w ramach nagrody za wytrwałość dostajemy piorunującą wersję Rock And Roll. Z kolei The Ocean robi wrażenie utworu niedopracowanego, pochodzi przecież z mającej się dopiero ukazać Houses Of The Holly.

Potem już tylko finał w postaci Bring It On Home. To już wszystko, tylko tyle i aż tyle, prawie 3 godziny doskonałej muzyki. Solidne rockowe granie, świadectwo niezrównanego geniuszu Led Zeppelin.

Led Zeppelin
How The West Was Won
Format: 3CD
Wytwórnia: Atlantic
Numer: 7567835872

25 stycznia 2011

Bobby McFerrin - Spontaneous Inventions - DVD

Kilka lat temu ukazał się w formie książkowej starannie opracowany zbiór najciekawszych tekstów Dana Morgensterna pod znaczącym i trafnym tytułem Living With Jazz. Dopiero zebranie wybranych zapewne z większego dorobku tego wybitnego krytyka tekstów stanowiących recenzje płyt, książek o jazzie, artykułów przekrojowych i monograficznych, a także słów wstępnych do wielu płyt daje wyobrażenie o jakości, a także wielkości dorobku tego wybitnego krytyka i znawcy jazzu.

W jednym z rozdziałów zebrano teksty o Louisie Armstrongu napisane od lat pięćdziesiątych do przełomu wieków. Zebranie w jednym miejscu wywiadów z muzykiem, krytycznej analizy książek o jego życiu i muzyce, a także artykułów opisujących koncerty daje ciekawszy, niż napisana jednorazowo biografia obraz fenomenu Louisa Armstronga.

Co to ma wspólnego z dzisiejszą płytą? Bardzo wiele, bowiem najważniejszym faktem łączącym felietony Dana Morgensterna, zaliczającego się przez całe dziesięciolecia do obrońców Louisa Armstronga jest obserwacja, że właściwie cały świat patrzy na jego twórczość przez pryzmat kilkunastu dni, w czasie których odbyły się sesje nagraniowe Hot Five i Hot Seven w latach dwudziestych ubiegłego wielu. Późniejsze dekady, to właściwie ciąg krytyki, i dociekania, dlaczego Armstrong nie gra już jazzu. Krytycy swoje (być może dla niektórych słusznie), a publiczność swoje tłumnie uczestnicząc w koncertach.

Podobnie jest z Bobby McFerrinem. On też od czasów Play z Chickiem Corea, czyli już całą wieczność, nie nagrał niczego, co mogłoby zadowolić krytyków, jednak z objechaniem co roku świata z tym samym show nie ma kłopotów… Ja już trochę straciłem nadzieję na jazzowy projekt Bobby McFerrina. On zajął się całkowicie zabawianiem publiczności. Ten rodzaj aktywności estradowej też jest potrzebny i momentami bywa całkiem przyjemny.

Dzisiejsza płyta stanowi rejestrację koncertu z 1986 roku. Niespełna dwa lata później została zarejestrowana w studiu, również wydana przez Blue Note płyta audio o tym samym tytule i prawie identycznej szacie graficznej. Te dwa wydawnictwa oprócz paru kompozycji, szaty graficznej i wydawcy, oraz oczywiście samego Bobby McFerrina nie mają ze sobą nic wspólnego i nie należy ich mylić ze sobą.

Pomysły muzyczne, które znamy z współczesnych koncertów Bobby McFerrina, 25 lat temu brzmiały świeżo i były odkrywcze i nowatorskie. Dziś bywają nieco bardziej dopracowane, a w repertuarze pozostały tylko te najlepsze. Jednak dzisiejszym koncertom brakuje młodzieńczej fantazji i energii. Bobby McFerrin od lat eksploatuje tą samą muzyczną formułę, o czym pisałem przy okazji jego ostatniego warszawskiego koncertu tutaj:


Spontaneous Inventions to oprócz młodości również zestaw zaproszonych gości, jak to zwykle u dzisiejszego bohatera, wśród których znajdziemy Wayne Shortera, drewniany stołek, butelkę z wodą, skórzaną kurtkę przygodnego widza, czy migawkę aparatu fotograficznego. Wayne Sorter jest jak zwykle wyśmienity, reszta gości objeżdża świat już tylko w sezonie wakacyjnym z Bobby McFerrinem.

Zawartość muzyczna – to zestaw tricków scenicznych wykorzystywanych i dziś przez Bobby McFerrina. To także wybitna muzykalność, poczucie rytmu, wyczucie frazy, znajomość muzycznej tradycji. To standardy jazzowe i rozrywkowe. To niezwykle wymagający godzinny solowy recital wybitnego artysty. To parodia Jamesa Browna, która jest świetna muzycznie i aktorsko, kto widział mistrza soulu na żywo, szczególnie pod koniec kariery, z pewnością wie co mam na myśli.

Niewątpliwie jednak ten koncert jest wyjątkowy dzięki gościnnemu udziałowi Wayne Shortera. Wysokie rejestry jego sopranu mieszają się z wokalizą Bobby McFerrina w wyśmienitej interpretacji Walkin’ Richarda Carpentera. To najbardziej jazzowy i jednocześnie bez wątpienia najlepszy fragment koncertu. Jak zwykle występ gościa wygląda na niezaplanowany. Jak jest naprawdę – wiedzą tylko producenci koncertów McFerrina.

Dzisiejsza płyta, zawiera również jako bonus teledyski do przebojów Don’t Worry, Be Happy oraz Good Lovin’ z płyty Simple Pleasures, która ukazała się w 1988 roku.

Nie ma jednego, jedynego koncertu Bobby McFerrina, który mógłbym polecić komuś, kto chce mieć tylko jedną płytę tego artysty. Dzisiejszy koncert jest jednym z lepszych. A ten jedyny? Wybrałbym niepublikowany nigdy, a znajdujący się w archiwach TVP koncert z Warszawy w duecie z Urszulą Dudziak, albo duet z Chickiem Corea z okresu wydania Play – takie koncerty odbywały się wtedy, jednak żaden z nich nie został oficjalnie wydany.

Bobby McFerrin
Spontaneous Inventions
Format: DVD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 724354429897

24 stycznia 2011

Uri Caine Ensemble - The Othello Syndrome

Uri Caine jest jednym ze specjalistów w odszukiwaniu jazzowych inspiracji w europejskiej muzyce klasycznej. Ma na swoim koncie projekty wzwiązane ze wszystkimi najbardziej znanymi kompozytorami z Beethovenem, Bachem i Mozartem na czele. Ja za ich twórcą nie przepadam i przyglądam się trochę z boku jego poczynaniom w tym zakresie. To właściwie nie kwestia niechęci do takich pomysłów, a jakaś trudna do opisania niechęć do sposobu gry lidera na fortepianie. Na dzisiejszej płycie jest podobnie, choc fortepianu tu nieco mniej. Otóż moim zdaniem styl gry lidera, perkusyjny, ekspresyjny i pozbawiony finezji sposób traktowania klawiatury przez Uri Caine’a nie pasuje do wielu stylów, w których próbuje grać. Być może najlepiej tego rodzaju zerojedynkowe traktowanie fortepianu typu jest dźwięk, albo go nie ma, najbardziej pasowałoby do ragtime’u lub stride piano, jednak tu brakowałoby dzisiejszemu bohaterowi nieco techniki i szybkości.

Dzisiejsza płyta powstała z inspiracji muzyką Giuseppe Verdiego. Znajdziemy tu fragmenty przypominające jego kompozycje, jak i luźne inspiracje bardziej będące ilustracją libretta do tytułowej opery, niż nawiązujące do muzycznego stylu epoki. To kompletne pomieszanie gatunków. Uri Caine nie stroni od tego rodzaju eksperymentów. Verdi jest tu jedynie pretekstem, swoistego rodzaju tworzywem służącym do pokazania muzycznego koktajlu stylów. Rockowa gitara Nguyena Le została połączona wprawną ręką Uri Caine’a z wokalnymi partiami importowanymi wprost z desek scen operowych. Lider wykazuje przy tym podziwu godną erudycję poruszając się w tej mieszance jak ryba w wodzie. Jego fortepian potrafi brzmieć klasycznie, by za chwilę swingować, lub zagrać klasyczne hard-bopowe fragmenty. Usłyszymy też nuty klezmerskie, R&B, jazzowy klarnet Chrisa Speera, i wiele innych inspiracji.

W odróżnieniu od innych projektów klasycznych Uri Caine’a, muzyka z The Othello Syndrome była wykonywana na żywo, a być może powstała z założeniem zilustrowania scenicznego widowiska. Płyta brzmi jak muzyka filmowa, poszczególne utwory żyją własnym życiem. Znajdziemy tu wyborne ballady, które bronią się doskonale w oderwaniu od widowiska – jak Desdemona’s Lament i The Willow Song / Ave Maria, jak i zupełnie niepotrzebną w wersji audio melorecytację Iago’s Credo, zapewne ważna na scenie.

Z całości najlepsza jest zadziwiająca symbioza klasycznie brzmiących skrzypiec Joyce Hammann z awangardową gitarą Nguyena Le, który oprócz lidera i wspomnianego Chrisa Speera jest jedynym muzykiem znanym mi z solowych nagrań.

Album momentami wydaje się być rozkoszną muzyczną tandetą, jaką mogłaby stworzyć cyrkowa lub klezmerska orkiestra usiłując nieudolnei interpretować Verdiego. Kiedy indziej wydaje się być koncepcyjnym monolitem stworzonym przez muzyków, którzy dostali nuty, ale w czasie nagrania nie słuchali się nawzajem. Tylko Uri Caine wie, jak doszło do tego, że to wszystko razem ma jakiś przedziwny muzyczny sens. Chwilami można odnaleźć wyrafinowane muzyczne aranżacje, by za chwilę mieć wrażenie kompletnego chaosu. Czasem też pojawiają się momenty freejazzowej zbiorowej improwizacji na kanwie melodii z opery Verdiego.

Ten pozorny chaos jest jednak zaplanowany i w zagadkowy sposób niezwykle wciągający i zmuszający słuchacza do myślenia, uruchamiając muzyczną pamięć i wyobraźnię.

To nie jest płyta na jeden wieczór. Tak naprawdę, to jeszcze nie wiem, co o niej myśleć.

Uri Caine Ensemble
The Othello Syndrome
Format: CD
Wytwórnia: Winter & Winter
Numer: 731458912026

23 stycznia 2011

John McLaughlin, Al Di Meola, Paco De Lucia - Passion Grace & Fire

Płyta powstała w 1982 roku, w dwa lata po nagraniu dużo gorszego, choć z pewnością bardziej znanego i rozpoznawalnego na całym świecie przebojowego albumu Friday Night In San Francisco. Co różni te dwie płyty? Dla niezorientowanego słuchacza właściwie niewiele, dla bardziej wyrobionego i uważniejszego właściwie wszystko. W nagraniu koncertowym jest wszystkiego zbyt wiele. Za dużo dźwięków, za dużo banalnych zagrywek pod publiczkę, zbyt wiele niepotrzebnej energii, która niczemu z muzycznego punktu widzenia nie służy. Tak często bywa, że sukces komercyjny nie idzie w parze z jakością muzyki.

Dzisiejsza płyta jest dużo ciekawsza. Tu nikt nie chce słuchacza zabawiać. Tu nie ma wyścigów, ani licytacji, kto jest lepszy technicznie. To przemyślana w każdym dźwięku wybitna zespołowa gra trzech wielkich gitarzystów.

Koncepcja muzyki jest podobna, jak na Friday Night In San Francisco. To 3 akustyczne gitary, idealna współpraca, osobowości muzyków, wielka muzykalność i świetne kompozycje. Tu każdy gra inaczej, każdy w swoim, łatwo rozpoznawalnym stylu. Mimo wskazówek, która gitara gra w którym miejscu sceny, od razu można rozpoznać pozycje muzyków. To wyjątkowa płyta, w której udało się stworzyć zespół z trzech wielkich osobowości nie gubiąc ich tożsamości i muzycznych korzeni. Im więcej muzycznego doświadczenia ma słuchacz i im więcej innych nagrań dzisiejszych bohaterów zna, tym więcej odnajdzie różnic. To muzyka, której można słuchać wiele razy, codziennie odkrywając nowe szczegóły.

Każdy z trzech bohaterów skomponował po 2 utwory, płyta mogłaby być dłuższa. Jednak nawet w takiej postaci, w każdym z utworów muzycy wspólnie grają temat, pozostawiając dużo miejsca dla zbiorowej improwizacji. Żaden z gitarzystów nie dominuje nad innymi. To gra zespołowa i wspólne przedsięwzięcie całej trójki. To utwory pełne flamenco, gitary klasycznej, jazzowej improwizacji, odrobiny nut południowoamerykańskich i doskonałego zgrania wyćwiczonego w długim światowym tourne zespołu.

Z perspektywy lat ciekawostką jest dumny napis na okładce pierwszego wydania analogowego - Digital Recording. Dziś już nikt raczej nie chwali się cyfrowym nagraniem. Do pierwszej ligi jakościowej zasłużenie wróciły nagrania analogowe. Rejestracji dzisiejszej płyty z pewnością nie brakuje dynamiki, czasem nawet jest jej zbyt dużo. Trudno jednak na płycie znaleźć ciepłe brzmienie gitar akustycznych, szczególnie tych ze strunami z naturalnych materiałów. Słyszałem ten materiał na żywo w okresie jego wydania i było wtedy dużo lepiej. Realizacja dźwięku zepsuła nieco tę płytę. Zupełny brak detali i przestrzeni w połączeniu z przedziwnym masteringiem uczynił muzykę niezłym wyzwaniem nawet dla dobrego sprzętu odtwarzającego. Jeśli słuchamy głośno – tak żeby usłyszeć choć odrobinę więcej między uderzeniami w struny, najgłośniejsze pasaże stają się irytujące, a momentami kłują nieznośnie w uszy. Kiedy słucha się ciszej, muzyka gubi rytm i staje się płaska.

Niedostatki techniczne utrudniają nieco życie z dzisiejszą płytą, nie zabierając jednak jej miana najlepszych wspólnych nagrań trójki jej bohaterów.

To płyta w każdym względzie (może za wyjątkiem realizacji dźwięku) lepsza od Friday Night In San Francisco. Późniejsze próby reaktywacji zespołu, zarówno w połowie lat dziewięćdziesiątych, jak i kilka lat temu były już mniej udane.

I na koniec znalezione w archiwum ujęcie z niezwykle charakterystycznym krzesłem…

Al Di Meola

John McLaughlin, Al Di Meola, Paco de Lucia
Passion Grace & Fire
Format: LP
Wytwórnia: Philips / Phonogram
Numer katalogowy: 811 334-2