18 lutego 2011

Pat Martino - Remember: A Tribute To Wes Montgomery

Dzisiejsza płyta ukazała się w 2006 roku i jest najnowszym dostępnym albumem tego wybitnego gitarzysty. O samym muzyku pisałem przy okazji innych jego płyt:


Dzisiejszy album nie jest typowym przedsięwzięciem wspominkowym. To żywa muzyka, Pat Martino nie próbuje naśladować zagrywek Wesa Montgomery, stara się raczej odnaleźć ich muzyczną istotę. Odkrywa w ten sposób na nowo osobowość niezapomnianego Wesa Montgomery, z którym przyjaźnił się w latach sześćdziesiątych. Być może tak wiele lat musiało upłynąć od śmierci Wesa i tak wiele doświadczeń muzycznych potrzebował Pat Martino, żeby wreszcie podzielić się ze swoimi słuchaczami własną wizją jego muzyki.

Pat Martino pokazuje nam to co istotne w kompozycjach Wesa Montgomery (oraz kilku innych utworach, które były ważne i często grane przez Wesa) wykorzystując w pełni swoją niebywałą technikę gry. Pozostaje sobą, zachowuje swój charakterystyczny ton, lekkość budowania skomplikowanych fraz, w której dorównuje swojemu niezrównanemu mistrzowi – Les Paulowi.

Niestety genialnej grze gitarzysty towarzyszy niezbyt udany w tej konfiguracji akompaniament. Trudno zarzucić muzyczną niekompetencję zespołowi uczestniczącemu w nagraniu. To raczej niezbyt pasujący do ducha muzyki Wesa Montgomery, zbyt ekspansywny styl gry pianisty (David Kikoski) i stłamszony przez zbyt wysunięte do przodu przz realizatora nagrania bębny dźwięk gitary basowej Johna Patitucci.

Ta sesja powinna zostać zagrana przez subtelną sekcję rytmiczną – moim typem byłby duet Steve Swallow i Paul Motian, albo dowolna z sekcji grająca kiedykolwiek z Oscarem Petersonem. Wyszłaby wtedy zupełnie inna płyta. Chyba nieco lepsza.

O grze Pata Martino nie da się powiedzieć ani jednego złego słowa. To chyba najbardziej niedoceniany gitarzysta jazzowy. To taki muzyk muzyków, w zasadzie idol każdego gitarzysty, nie szukający komercyjnego rozgłosu stylista i innowator. Nagrywający płyty wtedy, kiedy jest pewien, że ma coś ciekawego do powiedzenia.

Na dzisiejszej płycie z pozoru trudno słuchaczowi nie grającemu na gitarze odnaleźć techniczne fajerwerki. To nie jest domeną Pata Martino. Jednak zagrać tak jak on w zasadzie nikt nie potrafi. Skupienie na materii muzycznej, a szczególnie zestawienie z oryginalnymi nagraniami Wesa Montgomery ujawnia olbrzymą erudycję lidera. Zespół nie dał rady, ale i tak nie zepsuł za bardzo…

Świetna płyta, z pozoru zwyczajny kawał solidnej jazzowej roboty, takiej zwyczajnej – płyta jakich wiele. Jednak to muzyka niezwykle wciągająca, wielowarstwowa, pozwalająca odkrywać za każdym razem coś nowego, skłaniająca do sięgnięcia po płyty tak ważne dla jazzowej gitary jak The Incredible Jazz Guitar, So Much Guitar!, czy A Dynamic New Sound i w zasadzie wszystkie inne jazzowe produkcje Wesa Montgomery. Tego prawdopodobnie oczekiwał od słuchaczy Pat Martino.

Pat Martino
Remember: A Tribute To Wes Montgomery
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 9463558852

17 lutego 2011

The Police - Certifiable

Dzisiejszy album wydano w formie płyty Blue Ray z rejestracją koncertu i sporą ilością dodatkowego materiału, głównie w postaci 50 minutowego filmu dokumentalnego. Dodatkowo otrzymujemy dwie płyty CD zawierające w wersji audio cały materiał zawarty na płycie Blue Ray. To powinien być standard. Jeśli muzycy uważają, że ich koncert jest wartościowy muzycznie i nie jest jedynie wizualnym show z elementami muzycznymi, to powinni umożliwić nabywcom kontakt z muzyka nie tylko w zestawach kina domowego, ale również zwykle w lepszej jakości niż w ścieżka dźwiękowa z nawet wybitnego odtwarzacza Blue Ray, czy DVD, a także łatwą konwersję do formatów obsługiwanych przez przenośne odtwarzacze. Czasem przecież każdy chce posłuchać płyty w samochodzie, czy gdzieś w podróży nie dysponując odtwarzaczem najnowszych formatów video. Dodanie płyt CD z produkcyjnego punktu widzenia nie również specjalnie drogie.

Z powrotem na scenę The Police wiązałem wiele muzycznych nadziei. Wiele oczekiwań się spełniło, jednak nie wszystkie – tak zwykle w życiu bywa.

The Police to w końcu wybitny rockowy perkusista – Stewart Copeland i świetny gitarzysta – Andy Summers, który w ostatnich latach uczestniczył w wielu rockowych, jazzowych i innych trudnych do nazwania, choć ciekawych projektach muzycznych, nagrywając choćby wyśmienitą płytę Peggy’s Blue Skylight z muzyką Charlesa Mingusa, czy współpracując długo z Robertem Frippem.

The Police to także wyborne kompozycje jednego z najlepszych twórców rockowych przebojów – Stinga, który dość poprawnie gra na gitarze basowej i z konieczności pełni w zepole rolę wokalisty. Jego głównym wkładem w wiele świetnych płyt, które często firmuje własnym nazwiskiem, oprócz kompozycji jest namówienie wielu ciekawych muzyków do udziału w nagraniu. Tak wedle zasady, o której już pisałem niejeden raz – im mniej Stinga w Stingu tym lepiej…

Na koncert zespołu wybrałem się do Londynu (choć stadion Twickenham służący przeważnie bodajże do rozgrywek rugby – mimo, że teoretycznie jest londyńską areną, w kategorii warszawskiej mieści się mniej więcej w Mińsku Mazowieckim). Przed koncertem liczyłem na zagłębienie się w tłum entuzjastycznie nastawionych angielskich fanów (zespół mimo angielskiego rodowodu, większość koncertowych sukcesów odnosił w USA), którzy będą znali wszystkie utwory na pamięć. Po cichu liczyłem też na to, że być może ten właśnie koncert zostanie wydany później w formie płytowej, to zawsze byłaby fajna pamiątka. Niestety na dzisiejszej płycie nie znalazł się koncert z Londynu, a materiał złożony z dwu koncertów z nieco późniejszej fazy wielkiego światowego tourne zespołu zarejestrowany w Buenos Aires. Program koncertu, który widziałem w Londynie był prawie identyczny.

Koncert nie był zły, ale nie był tez wydarzeniem, które pamięta się do końca życia. Co mi się na koncercie podobało i co odnalazłem na wydanej pół roku później płycie (od tourne zespołu minęło już ponad 3 lata)?

Po pierwsze to, że zagrali we trójkę, bez żadnych zbędnych ozdobników, chórków, sekcji dętej czy dodatkowych instrumentów klawiszowych. Po drugie to, że zagrali większość przebojowych kompozycji pamiętanych przez fanów i nie kombinowali z żadnym nowym materiałem. Po trzecie to, że Andy Summers i Stewart Copeland nie dali sobni wcisnąć żadnych nowych kompozycji Stinga. Podobało mi się też to, że było niewiele Stinga, a dużo gry zespołowej.

Co mi się nie podobało? W zasadzie tylko niepotrzebnie krzykliwa scenografia i oślepiające bez uzasadnienia całą widownię światła.

Czy czułem się zawiedziony? Trochę tak, mimo dobrego pomysłu na powrót – zagranie tego co wszyscy znają i chcą usłyszeć i pokazaniu zespołu jako muzycznego monolitu tak jak przed laty, mogło być znacznie lepiej.

Dlaczego? To co podobało mi się najbardziej, zostało ograniczone i w Londynie i w Buenos Aires do krótkich fragmentów w większości utworów. Mam tu na myśli wybitne improwizowane partie solowe Andy Summersa. W każdej zagranej nucie gitarzysta starał się powiedzieć pozostałym muzykom – Koledzy, pozwólcie jeszcze coś, jeszcze trochę, mam tu ciekawy pomysł… Dajcie mi jeszcze minutke… Ale nie dali.

Tak więc poczucie niedosytu w związku ze straconą możliwością posłuchania dłuższych fragmentów gitarowych pozostało. Być może jednak to było dobra decyzja artystyczna, bowiem większość widzów chciała słuchać Every Breath You Take, a nie Goodbye Pork Pie Hat. Mnie podoba się i jedno i drugie, a każda urwana solówka bolała…

Na płycie Blue Ray obraz jest niesamowicie szczegółowy, taki sposób rejestracji obrazu z nieskończoną ostrością mnie ciągle wydaje się nienaturalny i nieco denerwujący. Dźwięk jest nieco lepszy w wersji CD, zdaje się być bardziej zaokrąglony, a perkusja wycofana (co tu jest akurat zaletą).

Certifiable to wspaniała pamiątka dla każdego, kto był świadkiem The Police Reunion Tour, dla każdego fana Stinga (tych jest przecież ciągl wielu). Dla mnie to okazja do podsumowania tego, co artyści zrobili przez ponad 20 lat od rozwiązania zespołu… Stewart Copeland jeszcze bardziej skomplikował swoje rytmy i rozbudował zestaw perkusyjny (może nie całkiem potrzebnie). Sting stał się bardziej producentem niż kompozytorem (dalej uważam że swoje apogeum osiągnął w trasie Bring On The Night), a Andy Summers z dobrego gitarzysty rockowego stał się wybitnym gitarzystą totalnym. A ja na koncercie mimo wszystko bawiłem się świetnie, tak jak oglądając dzisiejszą płytę.

The Police
Certifiable
Format: Blue Ray + 2CD
Wytwórnia: A&M / Polydor
Numer: 602517881587

15 lutego 2011

Bela Fleck & The Flecktones - Live At The Quick - DVD

Bela Fleck to wirtuoz banjo wychowany w zespołach bluegrass, który z równie odkrywczą inwencją potrafi w jednym sezonie koncertowym grać Bacha solo, w kolejnym jazzowe impresje z Chickiem Corea, a za chwilę wracać do swoich muzycznych bluegrassowych korzeni. Victor Wooten to rozchwytywany funkowy gitarzysta basowy wydający świetne solowe płyty. Jeff Coffin to mainstreamowy jazzowy saksofonista czerpiący często inspirację z awangardowych produkcji Ornette Colemana i technik gry rozwijanych przez Rolanda Kirka. Future Man to zapatrzony w Erika Satie zupełnie zakręcony konstruktor elektronicznych instrumentów i muzyk grający na różnych dziwacznych perkusjonaliach. Paul McCandless to grający na przeróżnych instrumentach dętych muzyk, który ma na swoim koncie twórczą współpracę między innymi z Wyntonem Marsalisem i Jaco Pastoriusem, a także założyciel Oregon i uczestnik wielu nagrań tej grupy, między innymi słynnej sesji Violin ze Zbigniewem Seifertem. Do tego jeszcze śpiewający unikalną techniką alikwotową (nazywaną też często śpiewem gardłowym), charakterystyczną dla folkloru środkowej i północnej Azji, kojarzoną głównie z Mongolią i regionem Tuwa na południu Syberii. Zespół uzupełnia również Andy Narell grający na kojarzonych głównie z wyspami karaibskimi steel drums, a także indyjski wirtuoz tabli – Sandip Burman.

Wielu z członków zespołu przewinęło się ostatnio przez blog, jako liderzy swoich własnych projektów, lub ważni uczestnicy innych nagrań. Oto kilka przykładów:


Co może stworzyć zespół złożony z takich skrajnie różnych osobowości? Wyjątkowo bezsensowne dziwactwo muzyczne, albo genialną fuzję wszystkiego ze wszystkim, swoistą muzykę świata z prawdziwego zdarzenia, której nie należy mylić z marketingowym produktem nazywanym World Music.

Dzisiejszy koncert został zarejestrowany w 2000 roku i jest dość typową produkcją zespołu. Muzyka okazała się na tyle dla The Flecktones ważna, że w dwa lata po nagraniu wydaną ją w formie zapisu video na płycie DVD i w wersji audio na płycie CD. Wersja DVD zawiera nieco więcej materiału muzycznego, a także wywiady z członkami zespołu.

Muzyka to w większości kompozycje zbiorowe zespołu uzupełnione o solowe wykonanie przez Bela Flecka jednego z preludiów Bacha, ludowe melodie z Tuwy i zagraną przez Victora Wootena solo improwizację na bazie Amazing Grace.

Zawartość muzyczna nie poddaje się żadnej gatunkowej klasyfikacji, to bliska jazzu fuzja doświadczeń, brzmień i inspiracji członków zespołu, momentami najbliższa doświadczeniom muzycznym lidera, kiedy indziej zabierająca słuchaczy w podróż w nieco bardziej egzotyczne rejony świata. Jednak to nie udawanie i naśladowanie folkloru jakiegokolwiek kraju. Jeśli to folklor, to pochodzący z planety, na którą polecieli rakietą z okładki płyty członkowie zespołu.

Trójka muzyków grających na przeróżnych instrumentach dętych (Paul McCandless, Jeff Coffin i Paul Hanson) nie tworzy klasycznej sekcji dętej. Ich dźwięki splatają się ze sobą, często w opozycji do głównego tematu. Muzycznym liderem i dyrygentem tej przedziwnej orkiestry pozostaje Bela Fleck wysyłający do boju kolejnych solistów spojrzeniem, czy wcześniej umówionym gestem.

Już w otwierającym koncert Earth Jam dowiadujemy się, że nic tu nie będzie zwyczajne i przewidywalne. Zespół przez cały koncert obywa się bez klasycznego perkusisty, którego rolę przejmuje Future Man, a Jeff Coffina gra na dwu saksofonach jednocześnie bluegrassowe riffy, przypominające te bardziej przystępne improwizacje Ornette Colemana, tym samym tworząc mimowolnie coś co stosując jazzowe analogie nazwalibyśmy free bluegrass. Bela Fleck sięga zaś po instrument będący krzyżówką banjo z elektryczną gitarą stosując jednocześnie gitarowe przystawki modyfikujące dźwięk.

Lover’s Leap to połączenie klezmerskiego brzmienia klarnetu z karaibskimi rytmami granymi na steel drums i funkową gitarą basową. Najciekawsze jest jednak ujęcie tego tematu przez grającego na fagocie Paula McCandless’a. W jaki sposób Future Man tworzy na swoim przedziwnym instrumencie tak naturalne brzmienie perkusji – nie dowiemy się do końca koncertu.

Scratch & Skiff to gitara basowa i instrumenty dęte, których brzmienie muzycy modyfikują w niecodzienny sposób przy pomocy gitarowych przystawek.

Solowa improwizacja Victora Wootena na bazie tematu Amazing Grace to jedna z najlepszych rzeczy, jakie nagrał na jakiejkolwiek płycie. To powalająca z nóg każdego gitarzystę basowego szkoła gry w pigułce. W kilka minut, wykorzystując wszystkie możliwe techniki gry na tym instrumencie muzyk tworzy spójną improwizację.

Big Country to wybitna kompozycja i chwytliwy temat. Jeśli na planecie The Flecktones istnieją standardy i wielkie przeboje, to z pewnością jeden z nich. Śpiewający unikalne polifoniczne frazy Congar ol’Ondar okazuje się być świetnym uzupełnieniem turecko – indyjskiej mieszanki rytmów tworzących kolejny przebojowy utwór – A Moment So Close.

Banjo brzmiące w rękach Beli Flecka podobnie do współcześnie budowanych klawesynów okazuje się być świetnym instrumentem dla jazzowych transkrypcji klasycznych kompozycji Johanna Sebastiana Bacha, Fryderyka Chopina, czy Ludwiga Van Beethovena. Artysta nagrał kilka lat temu całą płytę z niewielką pomocą kilku muzyków z takim repertuarem – Perpetual Motion. Tym razem dając próbkę swoich możliwości zagrał jeden z utworów Bacha.

Bela Fleck

Hoedown to kolejna przebojowa melodia zagrana w finale koncertu, w którym zupełnie zrozumiały entuzjazm publiczności wzbudza dialog lidera z grającym na tablach Sandipem Burmanem zagrany w jazzowej formule call & response.

To wyśmienita płyta, po której większość słuchaczy rozpoczyna poszukiwania innych płyt muzyków, którzy należą do tego przedziwnego zespołu…

Bela Fleck & The Flecktones
Live At The Quick
Format: DVD
Wytwórnia: SMV / Columbia
Numer: 5099705405895

14 lutego 2011

Grammy 2010

Dzisiejszej nocy rozdano nagrody Grammy. Generalnie nie jestem jakimś wielkim obserwatorem tego rodzaju wydarzeń. To raczej wydarzenie towarzyskie i branżowe, jednak artystom obdarowanym statuetkami pewnie w karierze to nie przeszkadza, szczególnie tym początkującym. Tego rodzaju uroczystości mogą być jednak okazją do ciekawych socjologicznych obserwacji i wyciągania wniosków na temat tego, dokąd zmierza muzyczny rynek, a wraz z nim gusto mocno sterowanej marketingiem masowej publiczności. W tym roku dla wielbicieli dobrej muzyki, ciekawej i niebanalnej muzyki było wyjątkowo dobrze.

Nominowany w bodajże 5 kategoriach niejaki Justin Bieber nie dostał żadnej statuetki, co należy uznać za prawdziwy triumf rozsądku i muzyki nad kolorowymi pisemkami dla nastolatków i marketingową machiną. W dodatku w jednej z ważniejszych kategorii – Best New Artist wygrała z nim Esperanza Spalding. To dość zadziwiające wydarzenie, kiedy w takiej kategorii z popowym idolem nastolatek wygrywa dość awangardowa jazzowa kontrabasistka, która w dodatku ma już za sobą kilka wybornych płyt i parę lat kariery… No cóż, Grammy rządzi się czasem dziwnymi prawami, jednak taki triumf jazzu nad Justinem Bieberem powinien być dziś powodem do świętowania dla wszystkich, którzy słuchają muzyki, a nie czytają plotki o celebrytach.

W kategorii Best Pop Collaborations With Vocals tytułowy utwór z w sumie niezbyt udanej płyty Herbie Hancocka – The Imagine Project z udziałem Jeffa Becka na gitarze i śpiewającej całkiem serio Pink pokonał dość tandetnego Eltona Johna, a przede wszystkim wygrał z Lady Gagą, Beyonce, Kate Perry i Eminemem. Czyżby świat wracał do normalności? O tej płycie i wyróżniającej się na niej w nagrodzonym utworze zaskakująco odmienionej Pink pisałem tutaj:


Jeff Beck oprócz udziału we wspomnianym powyżej nagraniu Herbie Hancocka dostał również dla siebie dwie statutki w kategoriach Best Pop Instrumental Performance za Nessum Dorma i Best Rock Instrumental Performance za Hammerhead – oba utwory z wyśmienitej płyty Emotion & Commotion o której pisałem tutaj:


Jeff Beck był jeszcze nominowany za wyśmienity duet z Joss Stone z tej samej płyty, jednak w kategoriach Best Rock Performance By A Duo Or Group With Vocal i Best Rock Album przegrał z muzykami, których nie znam. Artysta przyjeżdża w czerwcu do Warszawy na koncert. Jeśli ktoś jeszcze nie ma biletu, to trzeba się spieszyć, bo zapowiada się wydarzenie najwyższego światowego formatu. Oba nagrodzone utwory znalazły się również w wersji koncertowej na opisywanej niedawno płycie z festiwalu Crossroads 2010:

Neil Young wygrał z młodym pokoleniem kategorię Best Rock Song.

W kategoriach jazzowych – Stanley Clarke pokonał Trombone Shorty’ego (według mnie powinno być odwrotnie), a Herbie Hancock wygrał z Keithem Jarrettem – tu też wolę Body & Soul Jarretta z Jasmine od kolejnej nagrody dla Imagine Project (Best Improvised Jazz Solo). Czy Moody 4B to lepszy album od Historicity tria Vijaya Iyera ? Mam wątpliwości. Być może to rodzaj pośmiertnej nagrody dla Jamesa Moody za całokształt… O Historicity pisałem tutaj:


Trochę żal Rosanne Cash, która ze swoim wybornym albumem The List przegrała w kategorii Best American Album z jeszcze lepszym You Are Not Alone w wykonaniu Mavis Staples.

Kategoria Best Traditional Blues Album to kolejna kategoria, gdzie wygrał rozsądek i tradycja nad kuriozalną nominacją – zwycięzcą został duet Pinetopa Perkinsa i Willie Big Eyes Smitha pokonując nominowaną w tej kategorii Cyndi Lauper.

W kategorii Best Traditional World Music Album wygrał opisywany przeze mnie całkiem niedawno album Ali And Toumani:


Grammy dostali też za nowe płyty Bela Fleck, Pete Seeger.