15 kwietnia 2011

World Bass Violin Ensemble - BASSically Yours

World Bass Violin Ensemble to eksperymentalny projekt muzyczny Briana Smitha. Płytę nagrano na przełomie 1982 i 1983 roku. Wcześniej tego rodzaju muzykę napisaną na kilka kontrabasów grał chyba tylko krótko istniejący zespół X-75 Henry Threadgilla. Tam jednak oprócz kontrabasów pojawiały się różne nisko strojone instrumenty dęte – klarnety basowe i operujące w niskich rejestrach saksofony. Dzisiejsza płyta przypomina mi właśnie muzykę z Volume 1 zespołu Henry Threadgilla.

Dzisiejsza płyta zawiera jednak nagrania zespołu, który tworzy 6 kontrabasistów. Niewątpliwie fanom jazzu najbardziej znane jest nazwisko Rufusa Reida – muzyka mającego za sobą pracę między innymi z Dexterem Gordonem, J. J. Johnsonem i Kenny Burrelem. Takie jego sesje pamiętam, pewnie było jeszcze wiele innych. Poza tym Rufus Reid nagrał świetną płytę w duecie z innym wyśmienitym kontrabasistą – Michaelem Moore. Skąd wziął się w składzie World Bass Violin Ensemble – mimo wszystko dość awangardowym zespole – nie wiem, być może poszukiwał jakiejś odmiany od tradycyjnej jazzowej stylistyki.

Oprócz lidera i muzycznego animatora tego projektu – Briana Smitha i wspomnianego już Rufusa Reida, na swoich kontrabasach w zespole grają zupełnie mi nieznani - Phil Bowler, Greg Maker i Fred Hopkins. Jest też kolejny kontrabasista z nieco jazzowymi korzeniami – Bob Cunningham, muzyk którego pamiętam z nagrań z Walterem Dickersonem. Na płycie w roli gości grają jeszcze kolejny – to już siódmy kontrabasista – Rick Rozie i perkusista, pojawiający się w niektórych utworach – Thurman Barker, którego moja muzyczna pamięć lokalizuje gdzieś w okolicach koncertowego zespołu skrzypka Billy Banga.

Jaka jest muzyka zarejestrowana na tej płycie z udziałem 7 kontrabasów i symboliczną rolą grającego na instrumentach perkusyjnych i tradycyjnej perkusji Thurmana Barkera? Nie jest może najłatwiejsza, wymaga z pewnością odrobiny skupienia. Jest jednak zaskakująco melodyjna i niekoniecznie przeznaczona jedynie dla słuchaczy poszukujących oryginalności i odmiany.

Trudno powiedzieć, czy można tę muzykę nazwać jazzem. Jeśli nie, to jaką etykietkę jej przyporządkować? To nie ma przecież większego znaczenia, a służy jedynie klientom i obsłudze sklepów (tych tradycyjnych, istniejących w rzeczywistym świecie) do odpowiedniego uporządkowania towaru na półkach w sposób ułatwiający wybór właściwych nagrań.

Mnie bardziej na dzisiejszej płycie przekonują te fragmenty, w których wszyscy muzycy grają wspólnie zaaranżowaną melodię, głównie przy użyciu smyczków. Poszukiwania różnego rodzaju nietypowych brzmieniowo efektów specjalnych z wykorzystaniem niekonwencjonalnych metod użycia pudeł rezonansowych kontrabasów wydają się być tutaj ślepą uliczką. To trochę jakby udziwnianie na siłę i bez artystycznej koncepcji.

Fragmenty zaaranżowane i rozpisane na głosy brzmią dla odmiany wyśmienicie. Są nieco mroczne, co zrozumiałe w takim kontekście, jednak wciągające i trudne do porównania z czymkolwiek innym. To nie jest wszak spotkanie gwiazd kontrabasu w rodzaju płyt Raya Browna, Christiana McBride’a i Johna Claytona Jr. zwanych Superbass. To jest zbiorowa muzyka zespołu kontrabasistów, chwilami zaaranżowana, chwilami kompletnie improwizowana.

Na materiał składa się 6 kompozycji, z których wszystkie z wyjątkiem jednej są autorstwa lidera i kierownika muzycznego zespołu – Briana Smitha. Ten wyjątek, to Moody’s Moods For Love autorstwa Eddie Jeffersona, który napisał ten utwór wykorzystując jedną z improwizacji Jamesa Moody. To nie jest kompozycja napisana na tą płytę, utwór ten grywał między innymi George Benson.

Mnie najbardziej na dzisiejszej płycie podoba się drugi w kolejności utwór – Oppeizm. Nie uciekajcie od tej płyty za nim do niego nie dotrzecie. Pierwsza kompozycja – Dr. Norma, to jej najtrudniejszy fragment. Jeśli przetrwacie pierwsze 10 minut, dalej będzie już nieco łatwiej i ciekawiej.

Płyta jest ze mną już prawie 20 lat. Intuicyjnie czuję, że to dobra płyta. Jednak kolejna próba przekonuje mnie, że jeszcze nie teraz. Poczekam jakiś czas i znowu dam jej szansę.

World Bass Violin Ensemble
BASSically Yours
Format: CD
Wytwórnia: Black Saint
Numer: 02731200632

14 kwietnia 2011

Simple Songs Vol. 8

Wczoraj bohaterem audycji była kompozycja Jimmy Page’a i Roberta Planta – Stairway To Heaven. Tydzień temu w audycji pojawiło się wyśmienite jej wykonanie w interpretacji Stanleya Jordana. Wczoraj zgodnie z obietnicą sprzed tygodnia w audycji pojawiły się jej przeróżne australijskie interpretacje. Na początku wypadało przypomnieć oryginał. Led Zeppelin wykonywali ten utwór niezliczoną ilość razy na koncertach. Czasem wychodziło to lepiej, kiedy indziej trochę gorzej. Jednak niedoścignionym wzorcem pozostaje nagranie studyjne.

  • Stairway To Heaven – Led Zeppelin
Zgodnie z planem przenieśliśmy się do Australii, gdzie różnie patrzą na rockowe klasyki. Być może to niezbyt ambitne, jednak na pewno ciekawe i zabawne interpretacje. Łamanie muzycznych konwencji to nie tylko domena muzyków free jazzowych. Wysłuchawszy nagrań z Australii możecie mieć wrażenie, że to również domena muzyków z Australii. Już do końca audycji pozostajemy wśród muzyków i zespołów z tego kraju. Australia leży za wielką wodą, więc zacznijmy od wersji podwodnej z odrobiną ludowych aborygeńskich instrumentów. To nie jest najbardziej zakręcona muzycznie wersja, to dopiero początek. W roli głównej wystąpi wirtuoz didgeridoo, pianista, kompozytor, malarz i osobowość telewizyjna Australii Rolf Harris:

  • Stairway To Heaven – Rolf Harris
Posłuchajmy, co stałoby się, przynajmniej według australijskich muzyków, gdyby Robert Plant urodził się jakieś 20 lat wcześniej i trafił pod opiekę Sama Philipsa z Sun Records. Oto jeden z australijskich naśladowców Elvisa Presleya:

  • Stairway To Heaven – Neil Pepper
W Australii, tak jak w każdym innym zakątku świata istnieje wiele zespołów naśladujących dawno nieistniejące formacje i style muzyczne sprzed lat. Jednak chyba tylko tam tego rodzaju zespoły sięgają po utwory zupełnie innych wykonawców, niż wynikałoby to choćby z ich nazwy i repertuaru, którego pewnie wszyscy na koncertach mogą oczekiwać. Posłuchajmy zespołu The Australian Doors Show. I znowu – nie regulujcie odbiorników. Takie coś usłyszycie tylko w Simple Songs.

  • Stairway To Heaven – The Australian Doors Show
To doprawdy wyśmienita zabawa muzycznymi stylami. Zastanawialiście się kiedyś jak zagrałaby Stairway To Heaven orkiestra Glenna Millera? W Australii nie tylko się zastanawiali, ale efekty zarejestrowali na płycie w postaci występu zespołu Pardon Me Boys, o którym niewiele wiem, ale na pewno muzycy starają się zrozumieć kompozycję Jimmy Page’a i Roberta Planta na swój własny sposób.

  • Stairway To Heaven – Pardon Me Boys
Nieco prastarego swingu mamy już za sobą. Teraz kolejni naśladowcy. Nie udało mi się trafić na australijski zespół naśladujący Led Zeppelin, może to i lepiej, bowiem przemysł muzyczny zna tysiące przykładów nieudanego naśladownictwa. Jednak jeśli naśladuje się kogoś zupełnie innego, niż wynikałoby to z repertuaru – potrafi wyjść zaskakująco i całkiem ciekawie. Przynajmniej nikt tego do niczego nie może porównać… Tak więc teraz zespół The Beatnix, który pozostaje w muzycznej konwencji wczesnych The Beatles.

  • Stairway To Heaven – The Beatnix
Prezentowane nagrania mają często 2-3 minuty. Żaden z australijskich zespołów nie zdobył się na 8 minutowe wykonanie, tak jak Led Zeppelin w wersji studyjnej.

Posłuchajmy australijskiego bluesa – w roli głównej wystąpi Nick Barker ze swoim zespołem The Reptiles.

  • Stairway To Heaven – Nick Barker & The Reptiles
Skąd pochodzą te wszystkie dziwaczne nagrania, których dziś słuchamy? Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w jednej z australijskich stacji telewizyjnych emitowano talk-show, w którym każdy z muzycznych gości, oprócz rozmowy w studio miał wykonać właśnie Stairway To Heaven. I tak powstał całkiem niezły zbiór stylistycznych wycieczek w strony, których zapewne Robert Plant i Jimmy Page zupełnie by się nie spodziewali.

Posłuchajmy wagnerowskiej wersji operowej – w rolach głównych Sandra Hahn i Michael Turkic.

  • Stairway To Heaven – Sandra Hahn And Michael Turkic
Teraz dla odmiany coś lżejszego.  Muzyczny podkład z dominującą bluesową gitarą, a wokal nieco w stylu gospel – wystąpi Judi Connelli.

  • Stairway To Heaven – Judi Connelli
A teraz coś w stylu B-52s – nieco już dziś zapomnianego, ale ciągle aktywnego muzycznie zespołu, który sam w sobie jest odrobiną naśladownictwa białych zespołów z południa USA lat pięćdziesiątych, a w Australii doczekał się swoich naśladowców – wystąpi zespół The Rock Lobsters.

  • Stairway To Heaven – The Rock Lobsters
Teraz może nieco ostrzej, przyjrzyjmy się australijskiej scenie punkowej. W programie The Money Or The Gun wzięła udział grupa Toys Went Berserk. Oto co zaproponowali.

  • Stairway To Heaven – Toys Went Berserk
Na koniec, znowu nie udało się zmieścić całego przygotowanego materiału, australijskie reggae – Vegimite Reggae.

  • Stairway To Heaven – Vegimite Reggae
Suplement, czyli to, czego nie udało się zmieścić w godzinnej audycji:

Coś bardziej australijskiego. Trochę w tym operowego Queen, trochę The Muppet Show, trochę kabaretu i kpiny ze wszystkiego. Barry Crocker jest wielką gwiazdą w Australii.

  • Stairway To Heaven – Barry Crocker And The Doug Anthony All Stars
Warte odnotowania jest również Stairway To Heaven w wykonaniu chóru opery w Sydney. Oni też mają swoje zdanie na temat rockowego klasyka.

  • Stairway To Heaven - Sydney Philharmonia
Dobrym zakończeniem audycji mogłoby być coś bardziej klasycznego - chyba najlepszy skład zespołu Stanleya Jordana to już nie z Australii, – na bębnach Kenwood Dennard i na kontrabasie Charnett Moffett. To niegdyś sztandarowy bis grany solo przez Jordana. Tutaj wersja z koncertu - rockowy klasyk w jazzowym wykonaniu.

  • Stairway To Heaven (Stolen Moments)
A już za tydzień wrócimy do nieco bardziej klasycznych jazzowych nazwisk, bohaterem audycji będzie Miles Davis jakiego nie znacie. W starszych i nieco bardziej nowoczesnych wykonaniach, z płyt zapomnianych i mało znanych, zaskakujących i muzycznie zadziwiających. Ciekawych i inspirujących. 

13 kwietnia 2011

Tim Ries - The Rolling Stones Project

Tim Ries towarzyszył w kilku światowych trasach koncertowych zespołowi The Rolling Stones. W czasie trwania jednej z nich – nazywanej 40 Licks, gdzieś pomiędzy 2002 i 2004 rokiem powstawała w czasie wolnym pomiędzy koncertami dzisiejsza płyta.

Takie projekty właściwie nigdy się nie udają. Kilka różnych studiów nagraniowych, kilka sesji, prawie w każdym utworze inny skład zespołu. Utwory z repertuaru The Rolling Stones – te najnowsze i te bardzo stare. Zwykle z takiego produkcyjnego pomysłu powstaje co najwyżej przeciętna płyta, na której przez przypadek udają się 2 lub 3 utwory, które są nieco lepsze od muzycznej przeciętności.

Do dziś nie wiem, jak tego produkcyjnego cudu dokonał Tim Ries – niezbyt w sumie znany, oprócz współpracy z The Rolling Stones, saksofonista. Zebrał tylu muzyków i namówił ich do tego, żeby zagrali to co sobie wymyślił, a nie to co grają zwykle. Powstał więc niezwykle stylistycznie i realizacyjnie spójny, jednorodny album, co już samo w sobie jest w tych warunkach dużym sukcesem.

Jazzowe pomysły lidera na interpretacje znanych kompozycji członków The Rolling Stones są bardzo dobre. Na pochwałę zasługuje również wybór muzyków i sposób wykorzystania ich charakterystycznych brzmień w poszczególnych nagraniach.

Mimo wspomnianej jednorodności, z racji na odmienność składów w zasadzie każdy z utworów wymaga i zasługuje na kilka słów opisu. We wszystkich utworach lider gra na saksofonach, a większość składów jest zwyczajnie sensacyjna.

Album otwiera (I Can’t Get No) Satisfaction. To mocne otwarcie. Właściwie każdy z utworów z tej płyty mógłby być promującym ją singlem. Dziś jednak singli już nie ma, a w większości dobrych internetowych sklepów można posłuchać urywków każdego z utworów. Jednak jakaś historyczna magia utworu otwierającego album pozostaje w głowach słuchaczy. Tak więc wszystkie ręce na pokład….

Satisfaction w wykonaniu Tima Riesa to wyśmienita gitara Johna Scofielda, dobre choć nieco schowane gdzieś w środku aranżacji organy Larry Goldingsa i nieco w tym kontekście za głośna perkusja Clarence Penna składają się na świetne otwarcie tego albumu.  To właśnie postać perkusisty i płyta z jego udziałem – Black Wine Macieja Grzywacza, przypomniała mi o dzisiejszej płycie.


Satisfaction to także solidny fundament rytmiczny gitary basowej Johna Patitucci, szczątkowo potraktowany wokal i świetny saksofon ldiera.

Kolejny utwór – Honky Tonk Woman to jazzowe trio – lider, Larry Goldings i sam Charlie Watts na perkusji. Ten ostatni zapewne gdyby nie The Rolling Stones, byłby wybornym jazzowym perkusistą, a tak nieco nie ma już na taka działalność czasu. Ja jednak wciąż żałuję odwołanego koncertu jego jazzowego zespołu, który miał odbyć się we wrześniu 2010 roku w Warszawie. Honky Tonk Woman w tej wersji to jeden z najlepszych fragmentów płyty.

Slippin’ Away – to właściwie prawie cały koncertowy skład The Rolling Stones –śpiewa Keith Richards – ostatnio coraz lepszy w tej roli, w przeciwieństwie do Micka Jaggera, który z wiekiem traci nieco swojego scenicznego wigoru. Kto nie wierzy i komu nie wystarczy śpiew Richardsa w Slippin’ Away powinien obejrzeć koncert Shine A Light, lub posłuchać wyśmienitej ballady Loosing My Touch z płyty Forty Licks. Na gitarze gra Ronnie Wood, na basie wieloletni koncertowy partner zespołu – Darryl Jones, a na perkusji Charlie Watts. Wokalnie udziela się też Sheryl Crow. To jeden z tyh przypadków, w których większą rolę odegrało nazwisko niż rzeczywisty wkład muzyczny w to nagranie. Moim zdaniem Lisa Fischer zaśpiewałaby to lepiej, a przecież wszystkie piosenki The Rolling Stones zna na pamięć, występując z zespołem od wielu lat.

Street Fighting Man to powtórzenie klimatu z Satisfaction – śladowy wokal, tu znowu gwiazda w tej roli – Luciana Souza znana między innymi z nagrań z Herbie Hancockiem na płycie poświęconej twórczości Joni Mitchell. Do tego mniej znany współpracownik Terence Blancharda – pianista Edward Simon. Do tego wyśmienita w tym utworze sekcja – wspomniany już Clarence Penn (perkusja), John Patitucci (gitara basowa) i Jeff Ballard na instrumentach perkusyjnych. W tym utworze dość twarda gra Clarence Penna pasuje lepiej do całości aranżacji, niż w Satisfsaction.

Wild Horses to niezła Norah Jones w roli wokalistki i pianistki. Po raz kolejny pokazuje, że jest świetna w roli gościa, dużo lepsza niż na swoich własnych płytach. Wild Horses to także jazzowa, snująca się jak zwykle gitara Billa Frisella i dobra perkusja Clarence Penna. Jakoś nie spodziewałem się, że kiedykolwiek napiszę, że Norah Jones ukradnie show Billowi Frisellowi, ale tak jest tutaj. To dobre 8 minut wyrafinowanej jazzowej ballady. Gdyby Frisell zechciał nagrać w tkim klimacie płytę z Norah Jones, ja już ustawiam się w kolejce. Duże brawa należą się używającemu tutaj szczoteczek Clarencowi Penn’owi. Wspólnie z Billem Frisellem stworzyli niezwykły nastrój. Tim Ries nieco lepiej czuje się w bardziej energetycznych klimatach – w tym utworze gra nieco zbyt schematycznie i przewidywalnie. Z harmonogramu sesji to nie wynika, ale może zwyczajnie zbierał siły przed największym wyzwaniem dzisiejszego albumu, jakim pewnie był dla niego kolejny utwór.

Waiting On A Friend – w oryginalnym nagraniu studyjnym z płyty The Rolling Stones - Tatoo You na saksofonie wyśmienicie zagrał Sonny Rollins. To jedyny utwór z dzisiejszego albumu, na którym w oryginalnej studyjnej rejestracji The Rolling Stones istotną rolę odgrywa saksofon. Tim Ries nie kopiuje to Rollinsa. Ma na ten utwór własny pomysł. Gwiazdą tego nagrania jest Lisa Fischer. Razem z Charlie Wattsem, Darrylem Jonesem i Timem Riesem tu znowu gra ponad połowa składu The Rolling Stones. Do tego dobra improwizacja gitarowa Billa Frisella.

Paint It Black w wykonaniu Briana Blade’a (perkusja), Johna Patitucii (gitara basowa) i Billa Charlapa (fortepian) to klasyczne jazzowe combo. Muzycy tworzą tu platformę dla mrocznych improwizacji, którymi dzielą się lider, tutaj grający na sopranie i nieznany mi z innych nagrań gitarzysta Ben Monder, który dzielnie dotrzymuje kroku liderowi. Szansę dostają również muzycy z sekcji rytmicznej. W sumie dobry utwór, choć z oryginału pozostał tylko temat nakreślony luźno przez saksofon i fortepian na początku i na końcu nagrania. Ton sopranu lidera przypomina tu nieco drapieżność Kenny Garretta z płyt w rodzaju African Exchange Student, czy Star & Stripes. Pojawia się duch improwizacji w stylu Johna Coltrane;a, w szczególności w ostatniej solówce lidera.

Druga już na płycie interpretacja Honky Tonk Woman to muzycy The Rolling Stones w roli głównej – Lisa Fischer, Darryl Jones, Keith Richards, Charlie Watts i Tim Ries. Podstawowym instrumentem jest tu gitara Keitha Richardsa. Ta wersja mogłaby pojawić się na koncercie The Rolling Stones.

Ruby Tuesday to duet Tima Riesa i Billa Frisella – jazzowa impresja, która mogłaby znaleźć miejsce na płycie tego drugiego pośród jego kompozycji.

Gimme Shelter to w całości czas dla Lisy Fischer i lidera. Chwilami trudno zorientować się, które nuty są wokalizą, a które pochodzą z saksofonu Tima Riesa. Świetne, choć gitara Bena Mondera, którego chwalę za Paint It Black, tutaj jest nieco zbyt ekspansywna.

Na koniec lider pozostawił sobie jeszcze całkiem zgrabną własną kompozycję - Belleli.

Prawie wszystkie utwory na płycie mają 6, 8, a niektóre nawet ponad 10 minut – to pozostawia wiele przestrzeni dla jazzowych improwizacji lidera i zaproszonych gości. Kiedy kilka lat temu kupiłem tą płytę, obiecałem sobie, że zainteresuje się innymi produkcjami jej twórcy. Jeszcze tego nie zrobiłem, ale wiem, że warto. Szczególnie, że w 2008 roku ukazała się druga część dzisiejszego albumu – Stones World.

Ta płyta pokazuje jasno, czym jest dziś zespół The Rolling Stones. To wyśmienity, stylowy i perfekcyjnych technicznie perkusista – Charlie Watts. To także rockowy gitarzysta Keith Richard, świetny wtedy, kiedy chce mu się zagrać naprawdę… To także jeden z najbardziej uniwersalnych gitarzystów basowych – Darryl Jones. To także systematycznie niedoceniana, marnująca się w zespole wokalistka – Lisa Fischer. To wreszcie dobry saksofonista i wybitny manager muzycznych projektów Tim Ries. W następnej kolejności to Ronnie Wood. Micka Jaggera dostajemy z nimi wszystkimi w komplecie. Na dzisiejszej płycie go nie ma i to chyba z pożytkiem dla jej muzycznej zawartości.

Tim Ries
The Rolling Stones Project
Format: CD
Wytwórnia: Concord
Numer: 013431226024

11 kwietnia 2011

Jim Hall & Ron Carter Duo - Alone Together

Dzisiejsza płyta mogłaby być arcydziełem, a jest jedynie wyśmienita. Zabrakło trochę magii, odpowiedniego czasu i miejsca. Koncert odbył się 4 sierpnia 1972 roku w Playboy Club w Nowym Jorku. To pierwsza z kilku płytowych rejestracji koncertów duetu dwu wybitnych specjalistów swoich instrumentów – gitarzysty Jima Halla i kontrabasisty Rona Cartera. Znam trzy takie płyty – tą dzisiejszą, zarejestrowaną 10 lat później Live At The Village West i pochodzącą z 1984 roku Telephone. Ta ostatnia jest być może trochę słabsza, jednak dzisiejszy album i Live At Village West to bardzo dobre nagrania.

Program Alone Together muzycy wypełnili standardami. Każdy z nich uzupełnił wspólny występ jedną kompozycją własną. O tej płycie przypomniał mi znakomity album Sonny Rollinsa Saxophone Colossus, której przesłuchanie było dla mnie etapem przygotowania monografii Tommy Flanagana, która ukaże się najprawdopodobniej w majowym numerze miesięcznika JazzPRESS publikowanego na stronie RadioJAZZ.FM. O płycie Saxophone Colossus pisałem już kiedyś tutaj:


Co łączy przebojowe nagrania Sonny Rollinsa z Alone Together? Oczywiście otwierający naszą dzisiejszą płytę St. Thomas, kompozycja Rollinsa otwierająca Saxophone Colossus. Jim Hall i Ron Carter potraktowali ten temat bardzo lekko i zwiewnie, jednocześnie z racji na skład zespołu wydobywając istotę melodii tej świetnej kompozycji.

Ron Carter

Właściwie trudno wyróżnić któryś z utworów. Zapewne faworytem każdego słuchacza zostanie ta kompozycja, którą darzy jakimś szczególnym sentymentem. Dla mnie to otwierający St. Thomas i ostatni na płycie Autumn Leaves.

Być może odrobine słabszy jest I’ll Remember April – dla mnie brzmi, jakby każdy z muzyków miał na niego inny pomysł i próbował w nim podążać swoją drogą, brak tu nieco współpracy w duecie.

Mam jakiś szczególny sentyment do duetów jazzowej gitary i kontrabasu. Oprócz nagrań dzisiejszego duetu Jima Halla i Rona Cartera, to przecież wyśmienite wspólne nagrania Pata Metheny i Charlie Hadena, a także nieco moim zdaniem niedoceniana, a muzycznie wyborna płyta Raya Browna i Laurinho Almeidy – Moonlight Serenade, o której pisałem tutaj:


Alone Together to jedna z takich płyt, które mogą stanowić doskonałe tło muzyczne, dźwięki które układają się w logiczną i uporządkowaną całość, nie wdzierając się jednocześnie z nachalnością trudnych momentami jazzowych improwizacji w czynności, które wielu słuchaczy wykonuje na co dzień słuchając muzyki. Ja tak słuchać nie lubię. Wolę w skupieniu poświęcić się jedynie muzyce. Wtedy słyszy się więcej, szczególnie w przypadku płyt takich jak ta dzisiejsza. To muzyka dość łatwa, choć niebanalna.

Realizacja, celowo, lub przez techniczne niedbalstwo wciąga słuchacza w atmosferę jazzowego klubu, w tle słychać brzęk szkła, czasem urywki rozmów. Bez tych pozornych zakłócaczy dźwięku płyta byłaby jednak zapewne gorsza. Stałaby się zbyt sterylna, a każdego skupionego słuchacza skłaniała do poszukiwania dziury w całym, muzycznych błędów i niedoskonałości. A tak, zamykając oczy możemy przenieść się na wyjątkowy koncert…

Jim Hall – Ron Carter Duo
Alone Together
Format: CD
Wytwórnia: Milestone / Fantasy / OJC
Numer: 025218646727