02 czerwca 2011

Simple Songs Vol. 15

Bohaterką audycji była Cassandra Wilson. Już za kilka tygodni będziemy gościć ją w Warszawie. Koncert odbędzie się w ramach festiwalu Warsaw Summer Jazz Days już 22 czerwca. Tego dnia odbędzie się też w Warszawie koncert Carlosa Santany. Jednak dla fanów jazzu wybór będzie oczywisty. Tego dnia oprócz Cassandry Wilson w Sali Kongresowej zobaczymy również najnowszy projekt Avishai Cohena.

Audycję można oczywiście skomponować z ostatnich płyt Cassandry Wilson. Postanowiłem jednak przypomnieć dziś jej mniej znane nagrania, pochodzące z płyt innych wykonawców. Dla fanów Cassandry mogą to być jeszcze nieznane nagrania, lub okazja do posłuchania muzyki z płyt, których nie mają w swoich kolekcjach. Cassandra Wilson odnajduje się bowiem świetnie w różnych składach i często występuje w roli gościa w jednym lub kilku nagraniach u największych współczesnego jazzu. Zacznijmy zatem od nagrania z płyty Reginy Carter – „Rhythms Of My Heart”.  To będzie hit The Temptations – „Papa Was A Rollin’ Stone”. Ta wersja jest nieco krótsza od oryginalnej z 1972 roku. Na skrzypcach zagra Regina Carter, poza tym z tych bardziej znanych nazwisk: na gitarze Rodney Jones, na perkusji Lewis Nash.

* Regina Carter feat. Cassandra Wilson – Papa Was A Rollin’ Stone – Rhythms Of My Heart

Kolejne nagranie będzie pochodziło z płyty Terence Blancharda „Let’s Get Lost”. Na tej płycie mamy przegląd współczesnych wokalistek – Diana Krall, Jane Monheit i Dianne Reeves. Cassandra Wilson śpiewa na tej płycie 2 utwory. Posłuchajmy jednego z nich. Płyta poświęcona jest w całości utworom Jimmy’ego McHugh. „On The Sunny Side Of The Street” pochodzi z jednego z musicali, o którym świat już dziś zapomniał („International Review”). Sam utwór stał się jazzowym standardem, nagrywanym przez wiele sław jazzu – między innymi Lestera Younga z Oscarem Petersonem, Ellę Fotzgerland, Dizzy Gillespiego, Errola Garnera, czy Arta Tatuma. Na trąbce zagra oczywiście Terence Blanchard, zaśpiewa Cassandra Wilson.

* Terence Blanchard feat. Cassandra Wilson – On The Sunny Side Of The Street – Let’s Get Lost: The Songs Of Jimmy McHugh

W dniu audycji w samochodzie podróżowała płyta Lou Donaldsona – „Gravy Train”. Te pochodzące z 1961 roku nagrania to jedna z płyt, na ktrych lider starał się zwrócić ze swoją muzyką do nieco szerszej niż ortodoksyjnie jazzowa publiczności. Stąd udział w nagranaich muzka grającego na kongach – Aleca Dorseya i popularny repertuar. Mimo tego, w istocie komercyjnego aspektu albumu, muzyka całkiem nieźle znosi próbę czasu. Z pewnością nie jest to arcydzieło gatunku, ale jeśli znajdzie się gdzieś w sklepie w atrakcyjnej cenie – zdecydowanie warto ją kupić.

O znakomitej muzyce Pata Martino opowiadałem już wielokrotnie. Jednak i wtedy, kiedy bohaterką jest Cassandra Wilson, znajdzie się okazja do posłuchania wyśmienitej gitary. To będzie nagranie z płyty gitarzysty „All Sides Now”. Na gitarze zagra Pat Martino, zaśpiewa oczywiście Cassandra Wilson. Tylko tyle i aż tyle, znakomita gitara i znakomity wokal. To jedno z moich ulubionych nagrań Cassandry Wilson. Posłuchajmy zatem kompozycji Joni Mitchell – „Both Sides Now”. Nagranie pochodzi z 1996 roku

* Pat Martino feat. Cassandra Wilson  – Both Sides Now – All Sides Now

Wiersze Joni Mitchell podobnie jak prastare bluesy wydają się być dla ciemnego głosu Cassandry Wilson stworzone. Posłuchajmy zatem jeszcze jednej wyśmienitej interpretacji w wykonaniu Cassandry Wilson. To będzie nagranie pochodzące z płyty „A Tribute To Joni Mitchell”. To krążek pełen wyśmienitych nazwisk. Niektóre nagrania są wręcz sensacyjne – jak choćby „A Case Of You” Prince’a, czy „The Bobo Dance” w wykonaniu Bjork, niektóre nieco zbyt schematyczne, jak choćby Elvisa Costello, czy Annie Lennox. Cassandra Wilson jest z pewnością gwiazdą tej płyty. Posłuchajmy w jej wykonaniu kompozycji Joni Mitchell „For The Roses”. Na gitarze zagra Brandon Ross, na harmonijce Gregoire Maret. Nagranie pochodzi z 2005 roku.

* Cassandra Wilson – For The Roses – Tribute To Joni Mitchell (Various Artists)

Teraz będzie jedna z wczesnych produkcji Marcusa Millera. Tak można bowiem nazwać płytę Davida Sanborna – „Inside”.  Całość niebezpiecznie zbliża się do muzycznej tandety w stylu Kenny’ego G. Ozdobą płyty są trzy utwory, w których pojawiają się wokaliści. Pierwszy z nich to Sting w utworze „Ain’t No Sunshine:”. Drugi utwór to „When I’m With You” z Lalah Hathaway i … śpiewającym Marcusem Millerem. Dla nas jednak interesująca będzie Cassandra Wilson w kompozycji Arethy Franklin – „Daydreaming”. Na saksofonie zagra oczywiście David Sanborn, na gitarze Marvin Sewell, na instrumentach perkusyjnych Don Alias, a na wszystkim innym Marcus Miller. Zaśpiewa Cassandra Wilson w towarzystwie Erica Beneta

* David Sanborn feat. Cassandra Wilson – Daydreaming – Inside

Cassandra Wilson ma też na swoim koncie płytę nagraną w duecie z Jacky Terrassonem. Muzykę zarejestrowano w 1997 roku. Album wypełniony jest jazzowymi standardami, a grający na fortepianie Jacky Terrasson jest równoprawnym partnerem muzycznym Cassandry. To jedna z tych niezwykle wyciszonych produkcji naszej dzisiejszej bohaterki. Na dłuższą metę wydaje się to nużące, jednak towarzystwo dobrego fortepianu Jacky Terrassona, kontrabasu Lonnie Plaxico i instrumentów perkusyjnych Mino Cinelu nieco pomaga, bowiem w warstwie instrumentalnej dzieje się wiele ciekawych rzeczy. Posłuchajmy otwierającego tą płytę standardu „Old Devil Moon”

* Jacky Terrasson & Cassandra Wilson – Old Devil Moon – Rendezvous

Na końcu znakomitej, nie wiem, czy nie najlepszej płyty Cassandry Wilson – „Traveling Miles” umieszczono nieco tam zapomniany duet wokalny, jeden z niewielu w karierze naszej dzisiejszej bohaterki – to słowa napisane wspólnie przez obie wokalistki do muzyki Milesa Davisa. Cassandra Wilson zaśpiewa wspólnie z Angelique Kidjo.

* Cassandra Wilson & Angelique Kidjo – Voodoo Reprise – Traveling Miles

Na koniec posłuchajmy Cassandry Wilson śpiewającej kompozycję Boba Dylana. To jego wiersze śpiewane na jazzowo będą tematem audycji za dwa tygodnie. Za tydzień audycji nie będzie, w związku z naszą imprezą, na którą Was wszystkich zapraszam. To będzie już za tydzień, 8 czerwca w Obiekcie Znalezionym w podziemiach Zachęty, w samym centrum Warszawy (Plac Małachowskiego 3). Ja tam będę i Was zapraszam. Impreza startuje o 19.30.

* Cassandra Wilson – Lay Lady Lay – Closer To You: The Pop Side

Suplement, czyli to, czego nie udało się zmieścić w godzinnej audycji:

Kolejny duet to Cassandra Wilson i Chris Whitley na elektrycznej gitarze w przeboju Ann Peebles z 1973 roku – „I Can't Stand The Rain”. To cover kompozycji znanej między innymi z wykonań Tiny Turner, Eruption, czy Seala. John Lennon powiedział kiedyś w jednym z wywiadów, że to najlepsza piosenka, jaką kiedykolwiek skomponowano.

* Cassandra Wilson & Chris Whitley - I Can't Stand The Rain – Closer To You: The Pop Side

Powróćmy jeszcze na chwilę do płyty nagranej wspólnie przez Jacky Terrassona i Cassandrę Wilson. To będzie kompletna dekonstrukcja piosenki „It Might As Well Be Spring” Richarda Rodgersa i Oscara Hammersteina II z musicalu “State Fair”. Tym razem w roli głównej wystąpi raczej Jacky Terrasson, ale bez Cassandry to nie byłoby to samo….

* Jacky Terrasson & Cassandra Wilson – It Might As Well Be Spring – Rendezvous

01 czerwca 2011

Zbigniew Seifert - Passion

„Passion”, to ostatnia autorska płyta Zbigniewa Seiferta, nagrana zaledwie na 2-3 miesiące przed jego śmiercią, w listopadzie i grudniu 1978 roku. W kilka dni po zakończeniu sesji do tej płyty zagrał jeszcze gościnnie na płycie Glena Moore’a („Introducing Glen Moore”), ówczesnego basisty grupy Oregon. Moment nagrania tej płyty, to był czas, kiedy pozycja Zbigniewa Seiferta w jazzowym światku Nowego Jorku i wiara w wydawniczy sukces producentów wytwórni Capitol, były na tyle wysokie, że mógł wybrać właściwie dowolnych muzyków do nagrania swojego ostatniego dzieła. Skompletował więc gwiazdorski skład, przypuszczalnie jeden z najlepszych, jakiemu kiedykolwiek liderował polski muzyk jazzowy.

Autorską muzykę Zbigniewa Seiferta zagrali więc: John Scofield na gitarze, Eddie Gomez (na płycie Eddy Gomez) na kontrabasie i gitarze basowej, Jack DeJohnette na perkusji i Nana Vasconselos na instrumentach perkusyjnych. Na fortepianie zagrał nieco mniej znany Ritchie Beirach. W nagraniu dwu utworów uczestniczyła też rozbudowana sekcja smyczkowa, której muzycy pozostają anonimowi, jednak większość z nich to byli członkowie orkiestry Filharmonii Nowojorskiej.

Album nagrano i miksowano w najlepszych nowojorskich studiach nagraniowych – R.P.M. i Electric Lady. To ostatnie, zbudowane przez Jimi Hendrixa początkowo jedynie na własne potrzeby, było w owym czasie udostępniane tylko największym gwiazdom. To również świadectwo statusu lidera.

Każda nuta zagrana przez Zbigniewa Seiferta na „Passion” brzmi tak, jakby wiedział, że to jego ostatnie nagranie. Jakby chciał wykrzyczeć wszystko, co miał jeszcze do powiedzenia. Całą swoją miłość do muzyki Johna Coltrane’a, wszystkie słowiańskie nuty, które powinien świat usłyszeć. Jakby chciał rzucić na szalę wszystkie siły, jakie nagle i niespodziewanie w niego wstąpiły w okresie kilku tygodni cudownego uzdrowienia, kiedy znalazł siłę, by zagrać po raz ostatni.

Nie oznacza to, że nie pozostawił miejsca na własne prezentacje nagrywającym z nim muzykom. To wszak cecha wybitnych liderów, a takim bez wątpienia, był Zbigniew Seifert. Oprócz skrzypiec najważniejszym głosem na płycie jest gitara Johna Scofielda. Już wtedy było to bardzo rozpoznawalne brzmienie, choć to był ciągle początek twórczej drogi jednego z najważniejszych dziś gitarzystów  jazzowych.

John Scofield i Zbigniew Seifert prawdopodobnie spotkali się na dłużej po raz pierwszy w studio na nagraniach „Passion”. Brzmią razem tak spójnie, że trudno uwierzyć, że nie mieli wtedy za sobą setek wspólnych występów. Wystarczy posłuchać choćby utworu „Where Are You From” z pierwszej strony płyty.

„Passion” to ten rodzaj muzycznej prezentacji, który z każdą chwilą staje się mocniejszy, rośnie i potężnieje z każdą minutą zapisanej na płycie muzyki. Otwierający drugą stronę utwor „Pinocchio” rozpoczyna się jedną z najlepszych solówek gitarowych Johna Scofielda jakie zagrał w ciągu pierwszych 10, a może nawet 20 lat swojej muzycznej kariery. Jednak kiedy po krótkiej improwizacji fortepianu Ritchie Beiracha swoją szaleńczą solówkę rozpoczyna Zbigniew Seifert, nie sposób oprzeć się wrażeniu przepaści dzielącej wybitnego przecież Johna Scofielda od Zbigniewa Seiferta. Każdy dźwięk zagrany przez polskiego skrzypka jest jednocześnie spontaniczny i przemyślany, szaleńczo energetyczny i technicznie kontrolowany w sposób niedostępny dla żadnego innego skrzypka jazzowego wtedy, w 1978 roku i teraz w 2011.

Kolejny utwor – „Singing Dunes” to starannie zaaranżowane partie sekcji smyczkowej. Jakże jednak musieli zdziwić się muzycy Nowojorskiej Filharmonii, kiedy zobaczyli przygotowane dla nich nuty. Oni zapewne widzieli niejedną szaloną wizję twórczą. Nagrywając ze Zbigniewem Seifertem znaleźli się jednak na zupełnie innej planecie. Co jeszcze tam się znajdowało – niestety nigdy już się nie dowiemy. To co zagrał Zbigniew Seifert w towarzystwie sekcji smyczkowej w „Singing Dunes” i w finale płyty – utworze „Escape From The Sun” napisanym wspólnie z Tomaszem Stańko jeszcze za czasów ich wspólnej pracy w Kwintecie Tomasza Stańki – brzmi tak naturalnie, a jednocześnie odkrywczo i do dziś świeżo i zdumiewająco, że za każdym razem, kiedy słucham strony 2 płyty „Passion” nie mogę uwierzyć, że nikt tak nigdy nie zagrał…

To, że płyty "Passion" Zbigniewa Seiferta nie można dziś kupić w każdym dobrym sklepie muzycznym na świecie, to zwyczajny wstyd. Sam znam w Polsce ze 20 osób, które od wielu lat poszukują używanych egzemplarzy oryginalnego wydania z 1979 roku. Przy dzisiejszej sprzedaży płyt jazzowych w Polsce, ta grupa już zapewniłaby albumowi miejsce w czołówce miesiąca i całkiem niezły sukces wydawniczy. Może jakaś finansowana z budżetu, czyli naszych podatków, instytucja kultury zrezygnuje z kolejnego koncertu Fryderyka Chopina i zajmie się innym naszym wielkim rodakiem. Można na przykład  próbować wykupić od EMI, która ma prawa do archiwów Capitolu, taśmy i wydać płytę. Nie wiem też dlaczego EMI nie wznawia „Passion”. Może zaginęły oryginalne taśmy. Jeśli tak, mój egzemplarz jest w dobrym stanie mimo wielokrotnego słuchania. Chętnie wypożyczę go wydawcy, jednak będę wymagał środków bezpieczeństwa porównywalnych z tymi, ktore towarzyszą ciągłym podróżom „Damy z łasiczką”, bowiem „Passion” to równie wielki nasz własny skarb narodowy. To jest arcydzieło,
od pierwszej do ostatniej nuty.

Tekst ukazał się w czerwcowym wydaniu magazynu RadioJAZZ.FM – JazzPRESS

Zbigniew Seifert
Passion
Format: LP
Wytwórnia: Capitol
Numer: ST-11923

31 maja 2011

Jimmy Smith - Back At The Chicken Shack

W wypadku płyt Jimmy Smitha (przynajmniej tych z lat sześćdziesiątych), właściwie nie da się znaleźć pozycji bardzo słabej. Niektóre są dziś już ciekawostkami,przykładem dyktatu producentów nad intencją artystów, jak na przykład „Christmas Cookin’”. To taki oczywisty kompromis pozwalający spełnić zapewne wymogi płytowego kontraktu, ale też podreperować budżet. Nieco rezerwy można też zachować w stosunku do produkcji, gdzie pojawia się orkiestra, lub inne duże składy instrumentalne – jak na przykład „Any Number Can Win” z 1963 roku. Takie płyty, jak i te, nagrane w latach późniejszych, aż do ostatnich z lat 2001-2004, nagranych krótko przed śmiercią artysty w 2005 roku to gratka dla fanów, którym nie wystarczy tych 15-20 najlepszych albumów tego według wielu najwybitniejszego jazzmana grającego na organach Hammonda.

Klasyfikacje zostawmy historykom. Zasług Jimmy Smitha dla jazzowych organów i tak nie da się przecenić. Dość, że wszystkie płyty nagrane w towarzystwie Kenny Burrella, Granta Greena, czy Wesa Montgomery to pozycje co najmniej bardzo dobre. Takie właśnie zestawienie organów, gitary, perkusji i czasem saksofonu (często był to grający również na dzisiejszej płycie Stanley Turrentine) wydaje się być dla Jimmy Smitha najlepsze. Pozostaje wtedy najwięcej miejsca dla brzmienia Hammonda, a pozbawienie składu kontrabasu pozwala wykorzystać wszystkie rejestry tego instrumentu również w warstwie rytmicznej.

Kiedy gra taki właśnie skład, jak na „Back At The Chicken Shack” – czyli Jimmy Smith na organach Hammonda, Stanley Turrentine na saksofonie tenorowym, Kenny Burrell na gitarze i Donald Bailey na perkusji, dobór repertuaru wydaje się nie mieć znaczenia. Nawet z prostych bluesów, banalnych piosenek kabaretowych, czy soulowych przebojów zespół Jimmy Smitha tworzył w latach sześćdziesiątych stylowe ballady. Można więc wybrać sobie płytę, na której jest więcej tych melodii, które znamy i lubimy, albo zbierać pracowicie wszystkie pozycje wydane w latach sześćdziesiątych przez Blue Note i Verve, a tych jest niemało, pewnie około 30 albumów wartych uwagi. Obie wytwórnie systematycznie utrzymują płyty Jimmy Smitha w katalogach, więc można liczyć przy sporej dozie cierpliwości nawet na komplet. Blue Note dużą część katalogu artysty wydało w ciągu ostatnich lat w serii The Rudy Van Gelder Edition. Warto szukać tych wydań z racji na mocno poprawiony dźwięk. Bonusy nie trafiają się tu często, bowiem zwyczajem artysty było nagrywanie w czasie jednej sesji dwu, a nawet trzech albumów, więc odrzutów nie było…

Co wyróżnia dzisiejszą płytę spośród tych wszystkich wydawnictw? W zasadzie nic, jej dzisiejszy wybór jest nieco przypadkowy. Płyta powinna stanąć na półce obok „Midnight Special” – albumu nagranego w czasie tej samej sesji. W repertuarze odnajdziemy chwytliwe melodie – „On The Sunny Side Of The Street”, czy „When I Grow Too Old To Dream”. Znajdziemy też kompozycje własne Jimmy Smitha i Stanleya Turrentine’a. Może nieco na dzisiejszej płycie za mało Kenny Burrella, który spóźnił się na sesję i zabrakło go w dwu utworach….

Jeśli ktoś lubi Jimmy Smitha, to ta płyta jest warta zainteresowania.

Jimmy Smith
Back At The Chicken Shack
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 094639277728

30 maja 2011

Imelda May - Mayhem

Muzyka Imeldy May to przedziwna mieszanka stylów. Jest w niej wiele tradycji rockabilly i rock & rolla w jego pierwotnej postaci. Jest też wiele jazzu z sal tanecznych Harlemu, choć z pewnością artystka nie ukrywa również swojego irlandzkiego pochodzenia i akcentu. Kiedy chce i potrzebuje, jest zdecydowanie bardziej amerykańska – jak na płycie Jeffa Becka „Rock ‘N’ Roll Party: Honouring Les Paul”.  Jej najnowsza płyta – „Mayhem” z pewnością nie jest jednak skierowana wyłącznie do bywalców klubów Dublina. To światowa produkcja przygotowana z dużą dbałością o szczegóły przez wytwórnię Decca. To rodzaj nowoczesnego swingu przygotowany tak, aby młodsi odbiorcy uznali to, że to również ich muzyka.

Dawno, dawno temu jazz to była muzyka do tańca. Nie zapominajmy o tym słuchając intelektualnego be-bopu, czy momentami nieco na siłę oryginalnej awangardy. W każdym standardzie jazzowym jest nuta bluesa, albo swingu, albo odrobina broadwayowskiego teatru. Stylistyka Imeldy May to nowoczesne brzmieniowo i aranżacyjnie wcielenie tanecznej witalności jazzu.  To swoista fuzja jazzu i rockabilly, który przecież od jazzu pochodzi w prostej linii. To muzyka, którą młodzież może zaakceptować jako pop, a która nie rani uszu przyzwyczajonych do dobrych kompozycji i nieco bardziej skomplikowanych harmonii. Nie zapominajmy, że wszyscy wielcy w latach czterdziestych i wcześniej grali do tańca…..

Płyta „Mayhem” zawiera prawie w całości autorski repertuar napisany przez Imeldę May wraz z mężem i jednocześnie gitarzystą jej zespołu Darrelem Highamem. Wyjątkiem od tej reguły jest cover „Tainted Love” – piosenki napisanej przez Eda Cobba dla soulowej amerykańskiej piosenkarki Glorii Jones w latach sześćdziesiątych. Prawdziwą popularność t kompozycja zdobyła jednak w latach osiemdziesiątych za sprawą wersji popularnej wtedy grupy Soft Cell.

Utwór tytułowy – „Mayhem” to mocna rockowa gitara. Po nim następuje jedna z ciekawszych kompozycji na płycie – „Kentish Town Waltz” – świetna ballada i świetny wokal. „Inside Out” to piosenka żywcem wyjęta z kabaretów popularnych 60 i więcej lat temu w czarnych dzielnicach amerykańskich metropolii. „Bury My Troubles Away” to świetny taneczny przebój z odrobiną bluesa.

Muzyka z „Mayhem” niewątpliwie wiele zawdzięcza nie tylko świetnemu głosowi Imeldy May. To także stabilna i swingująca sekcja rytmiczna – Al Gare (kontrabas i gitara basowa) i Steve Rushton (perkusja). Gitara Darrela Highama momentami przypomina klasyczną gitarę rytmiczną Scotty Moore’a lub Duane Eddy’ego. W solówkach Darrel Higham sięga do tradycji Les Paula, potrafi też pokazać rockowy pazur. Dave Priseman (trąbka) gr niewiele, ale jest obecny zawsze tam gdzie trzeba i kiedy trzeba – wystarczy posłuchać choćby „Bury My Troubles”.

Porzućmy więc poważny intelektualny jazz i wyobraźmy sobie, że nie było drugiej wojny światowej, globalnej recesji i zakazu nagrań płytowych (record ban) w latach czterdziestych. Z pewnością gdyby nie te wszystkie katastrofy, jazz byłby weselszy i bardzo prawdopodobne, że jego główny rozrywkowy nurt przypominałby twórczość Imeldy May. Czy stojąc w korku w drodze nad morze, albo w góry można słuchać Cecila Taylora, lub Keitha Jarretta? Pewnie można, ale ja w takich okolicznościach wolę Imeldę May. Weźcie jej muzykę ze sobą na wakacje koniecznie. To nie tylko „Mayhem”, ale także „Love Tattoo”, najlepiej w wersji dwupłytowej (z dodatkową płytą koncertową), bo Imelda na koncertach jest wyśmienita. Dołóżcie też najnowszego Jeffa Becka („Rock ‘N’ Roll Party: Honouring Les Paul”) z Imeldą w roli Mary Ford…

Imelda May
Mayhem
Format: CD
Wytwórnia: Decca
Numer: 602527529257