09 czerwca 2011

Wasa Swing Festival - Sala Kongresowa PKiN, Warszawa, 5.06.2011

Od niedzielnego koncertu Wasa Swing Festival minęło parę dni. To czasem dla opisu dobrze, czasem niekoniecznie. Nie każdy koncert musi być wybitnym wydarzeniem artystycznym. Jeśli nim nie jest i nie siedzimy oszołomieni wielką sztuką jeszcze długo po tym, kiedy muzyka ucichnie, powinny nas choć ręce boleć od oklasków, a nogi od rytmicznego przytupywania.

Wasa Swing Festival to w założeniu miała być dobra zabawa i próba zrobienia czegoś wspólnie przez muzyków, którzy na co dzień ze sobą nie grają. To udało się bardzo dobrze. O występie Tootsa Thielemansa pisałem wczoraj. To było preludium, całego wieczoru, wyśmienite, niepowtarzalne, jednak zupełnie inne niż to, co wysłuchali i zobaczyli uczestnicy tego interesującego wieczoru później.

Założeniem artystycznym było pokazanie big bandu wraz z różnymi solistami. Takie koncerty nie są organizowane często, choćby ze względu na koszty logistyczne sprowadzenia orkiestry i wszystkich solistów, którzy mimo, że pojawiają się jedynie na kilka chwil na scenie, często na 2-3 utwory, też muszą skądś przylecieć, gdzieś mieszkać, no i coś zarobić.

Chwała zatem organizatorom za to, że na to wszystko znaleźli pieniądze (pewnie w większości d sponsorów, bo bilety nie były wcale drogie biorąc pod uwagę liczbę atrakcji). Chwała również wszystkim muzykom, że zechcieli spróbować czegoś innego niż własne autorskie projekty. Żal tych, co nie dojechali (zapowiadana wcześniej Viktoria Tolstoy i trio Claesa Crona).

Tak więc po krótkiej przerwie po występie Tootsa Thielemansa, w towarzystwie kilku muzyków big bandu Rogera Berga na scenie pojawiła się Vivian Buczek. Było niewątpliwie dużo pozytywnej energii, zaangażowania i muzykalności. Był też Wojciech Karolak grający na organach Hammonda. Było to więc zderzenie młodości i entuzjazmu z niebywałym warsztatem i estradowym doświadczeniem. Vivian Buczek być może sama nie udźwignęłaby jeszcze ciężaru całego godzinnego setu, jednak te kilka utworów i parę wyśmienitych solówek Wojciecha Karolaka to był dobry występ. Na Vivian Buczek niewątpliwie trzeba zwrócić uwagę w najbliższej przyszłości. Ma doskonały warsztat wokalny i szacunek do muzycznej tradycji, jakiego próżno szukać wśród śpiewających młodych wokalistek. Jeśli wybierze sprzyjający sobie repertuar, z pewnością może być gwiazdą pierwszej wielkości. Ja już dziś chętnie zobaczyłbym ją w pełnowymiarowym secie.
Vivian Buczek

Wojciech Karolak i Vivian Buczek

Po występie Vivian Buczek przyszła kolej na zapełnienie muzykami pustych dotąd pulpitów całej obszernej sekcji dętej big bandu grającego na perkusji lidera - Rogera Berga. O grze całej orkiestry można powiedzieć tyle, że była dobra. Być może można by powiedzieć więcej, gdyby nie fakt, że większość instrumentów dętych była słabo słyszalna. Jeśli to brak rzeczywistej potęgi brzmienia zespołu, nie byłoby dobrze. Ja mam jednak wrażenie, że zawiodła akustyka. Na wyróżnienie zasługuje jednak z całą pewnością schowany nieco za innymi instrumentami, a wyróżniający się brzmieniem gitarzysta – Mans Persson. Rola gitarzysty w dużej jazzowej orkiestrze nie jest łatwa (no chyba, że się jest Brianem Setzerem, ale to inna historia). Mans Persson zrobił wiele. Aby słuchacze jego brzmienie zapamiętali i zrobił to dobrze.

Roger Berg Big Band

Roger Berg (perkusja)

Na jeden zaledwie utwór pojawiła się na scenie zaledwie 15 letnia wokalistka z Kijowa – Viki Kosiv. Zapamiętajcie to nazwisko, jeśli Viki pozostanie przy jazzowym śpiewaniu, za kilka lat będzie wielką gwiazdą. Oby tylko nie wciągnął jej wir gwiazdorstwa i komercji. Mało kto w tak młodym wieku tak swinguje. Niech drżą wszystkie lansowane za Wielką Wodą młode gwiazdy niby jazzu. Viki Kosiv, jeśli znajdzie przyjaznych sobie promotorów, rozłoży na łopatki Norę Jones, Joss Stone i parę innych…

Viki Kosiv

Viki Kosiv

Viki Kosiv

Na scenie pojawiła się też grupa taneczna. Na tańcu mało się znam, więc nie będę udawał eksperta. Zespół został zaproszony w ostatniej chwili zastępując zapowiadanych szwedzkich tancerzy. Dali radę i wyglądało na profesjonalny pokaz.

Grupa taneczna Swing Alliance - pokaz tańca Lindy Hop

Każdy szanujący się big band zatrudnia też wokalistki dawniez zwane refrenistkami. W tej roli na scenie pojawiły się trzy śpiewające panie: Sara Ahlcrona, Anna Pauline Andersson i Lynette Koyana, znana też jako Lady Lynette. Siłą napędową ich występu było to co być w takim wypadku powinno. Czyli idealne zespolenie trzech głosów zestrojonych i zaaranżowanych w sposób godny najlepszych big bandów. Momentami to było brzmienie przypominające przeboje Andrews Sisters, czy zwielokrotniony głos Mary Ford.
Sara Ahlcrona, Anna Pauline Andersson, Lynette Koyana

Kolejnym wokalistą był Stanisław Soyka. To muzyk wyśmienity, szkoda że ostatnio tak błądzący na pograniczu tego co potrafi najlepiej i tego, co ustawicznie nie tylko w jego wypadku krytykuje – czyli wydumanych projektach poetycko-religijnych. To oczywiście osobisty wybór każdego artysty, ja jednak uważam, że Stanisław Soyka śpiewający jazzowe standardy, które potrafi też wybornie zagrać na fortepianie byłby wielkim artystą… Ale woli inaczej. Tym razem nie grał na fortepianie, wybornie wspomagał go za to na swoich organach Wojciech Karolak.

Stanisław Soyka

Stanisław Soyka

Wojciech Karolak

Na koniec był oczywiście jeszcze wielki finał z udziałem wszystkich artystów i parę taktów zagranych na skrzypcach przez zajmującego się przez cały wieczór konferansjerką Krzesimira Dębskiego.

Kto nie był, niech żałuje. Była wyśmienita zabawa, która pewnie nigdy w takim składzie się nie powtórzy…

07 czerwca 2011

Toots Thielemans - Wasa Swing Festival - Sala Kongresowa PKiN, Warszawa, 5.06.2011

Niedzielny koncert to były w zasadzie dwa wydarzenia w jednym. Dziś o tym pierwszym, o którym wielu prawdopodobnie myślało, że będzie ostatnim, kończącym koncert wydarzeniem. Mowa oczywiście o koncercie zagranym przez kwartet Tootsa Thielemansa. Sam znam parę osób, które spóźniając się nieco na koncert, który rozpoczął się o 19.30, na set zagrany przez Tootsa Thielemansa i towarzyszących mu muzyków zwyczajnie nie zdążyły.

 
Toots Thielemans

Dla tych spóźnialskich to wielka strata. Ciężko napisać cokolwiek o występie takiego mistrza. Toots Thielemans nie gra muzyki, on jest muzyką. Nie musi grać dużo, nie musi poszukiwać jakiś specjalnych kompozycji. Nie musi grać nic nowego, poszukiwać czegokolwiek inspirując się muzyką już nagraną. Wystarczy, że wyjdzie na scenę i zagra kilka standardów w sposób, w jaki grali je tylko nieliczni. Tejn unikalny sposób zrozumienia melodii, zagrania dokładnie tylu dźwięków ile trzeba i wtedy kiedy trzeba to cecha największych. Takimi byli Oscar Peterson, Les Paul, Stephane Grappelli. Takimi czasem bywali Miles Davis, Dizzy Gillespie, Django Reinhard, Charlie Parker, czy Louis Armstrong. Pewnie każdy dołożyłby jeszcze kogoś do tej listy. Z pewnością jednak historia muzyki improwizowanej nie zna ich zbyt wielu. Niestety z tej krótkiej listy wielu muzyków już dla nas nie zagra….

Toots Thielemans

Toots Thielemans był z nami w niedzielę 5 czerwca i chciałbym, żeby był z nami jak najdłużej, bowiem to wielki mistrz. Nie jest wirtuozem instrumentu. Nie musi być. On nie gra na harmonijce, w swoim kompletnym zespoleniu z instrumentem cały jest muzyką. Grając „Bluesette”, „What A Wonderfull World”, czy temat z filmu „Midnight Cowboy” odkrywa przed nami istotę tych kompozycji, tak jak każdej melodii, którą zagrał w ciągu ponad 60 lat profesjonalnej kariery jazzowego muzyka i każdej z tych, które jeszcze zagra. Być może nikt inny tak nie potrafi. I nie mam tu na myśli instrumentalnej wirtuozerii, bo w tym są być może lepsi. Ale przełożyć emocje na dźwięki i opowiedzieć w kilku taktach historię to dużo trudniejsze. A w tym Toots Thielemans jest mistrzem nad mistrzami…

\Toots Thielemans

Liderowi towarzyszyli, grający na fortepianie i instrumentach klawiszowych Kaarel Boehle, grający na gitarze basowej Gulli Gudmundsson i grający na perkusji Hans Van Oosterhout. To była typowa sekcja rytmiczna, której liderem bez wątpienia był perkusista, któremu należy się szczególne wyróżnienie. Zadaniem muzyków towarzyszących Tootsowi było … towarzyszyć mu na scenie. Z tej roli wywiązali się perfekcyjnie. Z pewnością wielu bardziej zasłużonych kolegów zazdrości im codziennego obcowania z muzyką mistrza i nauki jaka z tego wynika.

Hans Van Oosterhout

Dzień przed koncertem miałem zaszczyt i niewątpliwą przyjemność przeprowadzić prawie dwugodzinną rozmowę z Tootsem Thielemansem. Z pewnością będę do niej często wracał, a jej fragmenty przeczytacie na łamach najbliższego numeru JazzPRESSu.
Toots Thielemans

Na stronie domowej Tootsa Thielemansa znajdziecie jedno z moich zdjęć z koncertu:


Kaarel Boehle, Toots Thielemans, Gulli Gudmundsson, Hans Van Oosterhout

Relacja z pozostałej części wieczoru już wkrótce…

06 czerwca 2011

John Scofield - A Moment's Peace

John Scofield nagrał wyśmienitą płytę. Jej główną zaletą jest to, że jest taka… zwyczajna. Nikt tu nie kombinuje, niczego nie udaje, bo nie musi udawać. Muzycy nie szukają pomocy w chwytliwych melodiach. To muzyka w czystej formie. Po wielu latach eksperymentowania z różnymi nowymi stylami fani jazzu dostają takiego Johna Scofielda, na jakiego czekali.

To wcale nie oznacza, że ostatnie projekty tego gitarzysty były słabe. Były tylko nieco kontrowersyjne. Takie, które można albo uwielbiać, albo akceptować w oczekiwaniu na „A Moment’s Peace”. No i doczekaliśmy się.

Zapowiedzią powrotu do muzyki skupionej na melodii i uproszczenia formy był już album koncertowy wydany w formie płyt BD i DVD - „New Morning – The Paris Concert” zarejestrowany 23 kwietnia 2010 roku.

Nawet w dużo bardziej eksperymentalnych nagraniach – jak choćby „That's What I Say: John Scofield Plays The Music of Ray Charles”, płyty nagrane z muzykami Medeski, Martin & Wood, czy „Uberjam” gitara Johna Scofielda jest rozpoznawalna od pierwszego dźwięku, a to jeden z największych komplementów dla każdego gitarzysty.

„A Moment’s Peace” to John Scofield w postaci niezwykle skoncentrowanej esencji tego, co w jego muzyce od ponad 30 lat najlepsze. Bez żadnych ozdobników i pseudonowoczesnych brzmień odwracających uwagę od jego gitary.

Kiedy przeczytałem jakiś czas temu notatkę zapowiadającą ukazanie się albumu, przez chwilę pomyślałem, że to jakiś nagrany w pośpiechu album wypełniający zobowiązania kontraktowe, co zdarza się przecież największym gwiazdom.

John Scofield, 2001

Nic jednak bardziej mylnego. John Scofield to geniusz potrafiący na jednym krążku pogodzić „I Loves You Porgy” George’a i Iry Gershwinów z kompozycją Johna Lennona i Paula McCartneya („I Will”). Obok znajdziemy „Lawns” Carli Bley (to akurat do Johna Scofielda pasuje najbardziej), a także wcale nie gorsze kompozycje własne artysty. Najbardziej obawiałem czytając wspomnianą zapowiedź płyty o instrumentalną wersję „Throw It Away” Abbey Lincoln. To temat, który zdawał się nie mieć szans bez głosu wielkiej Abbey. W dodatku na oryginalnym nagraniu tej kompozycji z płyty „A Turtle’s Dream” na gitarze akustycznej gra sam Pat Metheny. A jednak właśnie ten utwór jest już po kilku dniach spędzonych z nową płytą Johna Scofielda moim faworytem. Gdyby w cudowny sposób wróciły pradawne czasy singli, to właśnie ten utwór powinien zostać wybrany na pierwszy przebój promujący „A Moment’s Peace”. To wielka sztuka zmierzyć się z taką kompozycją i wygrać… Niezwykła to melodia i niezwykła, mistrzowska jej interpretacja w wykonaniu Johna Scofielda.

Liderowi towarzyszą muzycy, z którymi grywa od wielu lat. To Larry Goldings, tym razem grający więcej na fortepianie, niż na organach Hammonda, a także Scott Colley (basista bardzo utytułowany, choć ze Scofieldem gra chyba po raz pierwszy) oraz wyjątkowo tym razem wyciszony Brian Blade na perkusji.

Momentami mam wrażenie, że to właśnie perkusja w pewien magiczny sposób zwalnia muzykę, tak jakby Brian Blade starał się zagrać wszystko nieco wolniej, niż pozostali członkowie zespołu. To z pewnością jednak nie braki warsztatowe, a świadoma stylistyczna decyzja. W ten sposób w muzyce powstaje przestrzeń dla gitary lidera.

Tak wybitnej muzyce zabrakło jedynie nieco lepszej realizacji dźwięku. Po duecie Jamesa Farbera (realizator nagrania i miksu) oraz Grega Calbi (mastering) spodziewałbym się więcej. Dźwięk jest zbyt oddalony, nieco nierzeczywisty i mało w nim mikrodetali, które stonowanej, intymnej stylistyce zawsze pomagają.

„A Moment’s Peace” to płyta zupełnie wyjątkowa, taka zwyczajna i przez to taka piękna.

Album jest od dziś płytą tygodnia RadioJAZZ.FM

John Scofield
A Moment's Peace
Format: CD
Wytwórnia: Emarcy / Universal
Numer: 602527642482

05 czerwca 2011

Don Ellis Quintet - New Ideas

Zanim o dzisiejszej płycie nieco o wzruszającej rozmowie, którą odbyłem wczoraj. Dziś odbył się wyśmienity koncert nazwany Wasa Swing Festival. Największą gwiazdą był niewątpliwie Toots Thielemans. Kto nie był na koncercie niech żałuje…

Wczoraj wybrałem się w pewne ustalone z organizatorem miejsce w nadziei przeprowadzenia krótkiej rozmowy z Tootsem. Zaczęło się od jednego pytania, a skończyło na prawie dwugodzinnej rozmowie, a w zaadzie monologu Tootsa. Ilość historii, które usłyszałem i szczegółów, których nie znałem była po prostu niesamowita. Dziś już nie jest łatwo usłyszeć o sesjach z Charlie Parkerem, czy odkryciu talentu Herbie Hancocka. To wcale nie dlatego, że minęło już wiele lat. To również dlatego, że nawet te kilkadziesiąt lat temu grać z największymi było dane tylko artystom wybitnym, a takim jest niewątpliwie do dziś Toots Thielemans. O koncercie z pewnością napiszę coś w ciągu najbliższych dni, jak zwykle znajdą się też zdjęcia. Więcej o rozmowie z Tootsem usłyszycie na antenie RadioJAZZ.FM. Będzie też zupełnie sensacyjny jingiel nagrany specjalnie dla mnie przez Tootsa.

Teraz tradycyjnie o dzisiejszej płycie.

Dona Ellisa pamiętamy raczej z nagrań w większych, big bandowych składach z końca lat sześćdziesiątych. Dzisiejsza płyta zawiera wcxześniejszy materiał, zarejestrowany w 1961 roku w mniejszym, pięcioosobowym składzie. W niektówych utworach nie usłyszymy nawet wszystkich członków zespołu. Jedna z kompozycji – o wiele znaczącym tytule „Solo” nagrana została… solo przez lidera grającego na trąbce.

To w sumie całkiem niezła płyta. Jedyne co można jej zarzucić to brak stylistycznej spójności. Cały materiał został skomponowany przez lidera. Jedne z utworów służą pokazaniu wyśmienitej techniki gry na trąbce lidera, inne są swingowymi stanbdardami, w niektórych najważniejszym isntrumentem wydaje się być wibrafon, debiutującego na tej płycie Ala Francisa. Z kolei „Despair To Hope” to nieco tu umieszczona na siłę awangarda inspirowana twórczością modnego w czasach nagrania „New Ideas” Johna Cage’a. Część muzyki sprawia wrażenie starannie zaplanowanych kompozycji. Inne utwory to z kolei typowe zupełnie niezaplanowane improwizacje – dziś powiedzielibyśmy, że to granie free. W 1961 roku takie granie to była kompletna awangarda zrozumiała raczej jedynie dla krytyków. Był to też zapewne niezły sposób na zwrócenie na siebie uwagi w jazzowym świadku.

Jednak Don Ellis to z pewnością nie jest muzyczny szarlatan silący się na oryginalność i poszukujący medialnego poklasku. To rzetelny trębacz o wyśmienitej technice. Wtedy, w 1961 roku nagrywając „New Ideas” nie miał jednak pomysłu na własny styl.

Na płycie zagrała wyśmienita sekcja rytmiczna – Jaki Byard na fortepianie, Ron Carter na kontrabasie i Charlie Persip na perkusji. Potencjału tych muzyków jednak nie udało się liderowi w pełni wykorzystać.

To nie jest zła płyta, to płyta nierówna, ma momenty świetne, ma też trakie sobie. To świetni muzycy, momentami tworzący świetny zespół i nieco słabsze kompozycje…

Don Ellis Quintet
New Ideas
Format: CD
Wytwórnia: Prestige / Universal / OJC
Numer: 025218643122