23 czerwca 2011

Warsaw Summer Jazz Days, Sala Kongresowa PKiN, Warszawa, 22.06.2011

Wczoraj w Sali Kongresowej na zakończenie tegorocznej, dwudziestej już edycji Warsaw Summer Jazz Days. To był wieczór złożony z dwu, jakże odmiennych występów.

W pierwszej części wystąpiło trio Avishai Cohena. To było dla mnie bardzo miłe zaskoczenie. Formuła jazzowego zespołu złożonego z fortepianu, kontrabasu i skromnego zestawu perkusyjnego, nawet jeśli w tym wydaniu, dowodzona jest przez kontrabasistę, a nie co częściej jest praktykowane, przez pianistę, jest przeciweż tak ograna i wyeksploatowana do granic twórczych możliwości. Jednak niekoniecznie, jak pokazuje to Avishai Cohen.

Avishai Cohen

Jego ostatnia płyta – „Seven Seas” delikatnie rzecz ujmując nie zdobyła mojego specjalnego uznania. Jednak trio, tego ciągle przecież należącego do młodego pokolenia, muzyka na żywo wypadło dużo lepiej.

Muzycy nie usiłowali eksperymentować. Ich siłę stanowiła tego wieczoru uniwersalność i doskonałe zbalansowanie muzycznych akcentów. To właśnie jest zwykle źródłem sukcesu gry zespołowej. Często nadużywane pojęcie synergii tutaj wydaje się być jak najbardziej na miejscu. Właściwie każdy z muzyków mógłby w tym zespole być nominalnym liderem. To, że jest nim Avishai Cohen, wynika zapewne z uznanego już w środowisku nazwiska, a także z faktu, że jest on autorem części prezentowanych kompozycji.

Omri Mor

Amir Bresler

Zespół poruszał się w muzycznym świecie wyjątkowo swobodnie, łącząc w jednym występie inspiracje z pozoru niemożliwe do spójnego stylistycznie połączenia. Oprócz nowocześnie brzmiących i ciekawych kompozycji lidera, głównie pochodzących z jego ostatniej płyty „Seven Seas”, usłyszeliśmy w czasie koncertu odrobinę judaików, folkloru safardyjskiego, a także na bis salsę Eddie Palmieriego. To wszystko w niezwykle pogodnej formule trzymającej się daleko od scenicznych wygłupów i zagrywek pod publiczkę.

Avishai Cohen

Avishai Cohen traktuje słuchaczy poważnie. W każdym koncertowym sezonie prezentuje muzykę coraz bardziej dojrzałą i przemyślaną. Znajduje swoją własną twórczą drogę i nowe, ciekawe rozwiązania muzyczne w obszarach, w których wydaje się, że wszystko już zostało dawno zagrane. Ma świetny kontakt z publicznością. Gra dla niej, a nie dla siebie i członków zespołu. Paradoksalnie nieco słabiej wypada w partiach solowych, co nie znaczy, że ma słabą technikę. Na to jednak przyjdzie jeszcze czas. Nie mogę się już doczekać jego kolejnej wizyty w Polsce.

Avishai Cohen

W drugiej części wieczoru na scenie pojawił się zespół Cassandry Wilson. Nie powinien się pojawić. Być może to nie był ich dzień. Cassandra Wilson wypadła bardzo słabo. Po każdym utworze publiczności na sali było coraz mniej. Zespół starał się jak mógł pomóc wokalistce. Najlepiej wypadł wczorajszego wieczoru grający na basie Reginald Veal. Marvin Sewell – etatowy gitarzysta Cassandry Wilson nie mógł zdecydować się czy chce być Johnem Lee Hookerem, Johnem Scofieldem, czy Johnem Abercrombie. W związku z tym był Johnem „Nobody”, pozbawionym stylu i zmagającym się przez większość występu z problemami technicznymi gitarzystą bez wyrazu i bez pomysłu. Cassandra krążyła wokół muzyków, uśmiechała się i machała wachlarzem… Była nieobecna. Nawet gdyby organizatorzy pozwolili robić zdjęcia, ja bym ich nie pokazał. O tym występie lepiej nie pamiętać…

22 czerwca 2011

Jeff Beck - Sala Kongresowa PKiN, Warszawa, 21.06.2011

Wczoraj w Sali Kongresowej wystąpił Jeff Beck. Największy z żyjących gitarzystów jest w życiowej formie. Potwierdził to każdą zagrana nutą. Fani mogą teraz godzinami rozpamiętywać, których to utworów nie zagrał. Ważne jest, że był, zagrał, pokazał wszystkim zgromadzonym na sali fanom, że to co znamy z płyt to nie studyjna produkcja i wielokrotnie powtarzane i edytowane solówki. To żywa, prawdziwa i niezwykle przemyślana muzyka.

Jeff Beck

Lekkość z jaką Jeff Beck gra swoje gitarowe pasaże jest niewiarygodna. Sprawność, z jaką porusza się po bardzo szerokiej muzycznej tradycji jest niepowtarzalna. To, jak jego gitara śpiewa każdą melodię jest zupełnie niewiarygodne i niespotykane. Niezależnie od tego, czy gra „How High The Moon” Morgana Lewisa i Nancy Hamilton (z repertuaru Les Paula), „Little Wing”Jimi Hendrixa, swoje własne rockowe kompozycje – jak „Hammerhead”, czy przeboje The Beatles, Marvina Gaye’a czy innych klasyków, w tym Giacomo Pucciniego, jego gitara w niewiarygodny sposób opowiada historie w sposób niedostępny dla wielu bardzo sugestywnie śpiewających wokalistów.

Jeff Beck


Jeff Beck

Cytując klasyków (w tym samego Jimi Hendrixa) Jeff Beck zachowuje swój własny styl, nie kopiuje, niczego nie udaje. Jest sobą, nie ściga się technicznie z wirtuozami gitary, nie musi. Jest po prostu najlepszy. Wyprzedza wszystkich o lata świetlne.

Jeff Beck

Ze zrozumiałych względów, na płytach, nawet tych koncertowych zespół pozostaje w cieniu lidera. Co innego na estradzie. Bez zbędnych popisów mających wzbudzić chwilowy entuzjazm publiczności, bez tanich scenicznych chwytów, każdy z członków zespołu dostał wczoraj szanse pokazania, że nie znalazł się na scenie przypadkiem.

Narada Michael Walden to perkusista wybitny, lista zespołów w których grał i płyt na których możemy usłyszeć jego bębny przypomina opasłą histrorię muzyki rockowej i jazz rocka. Z Jeffem Beckiem gra dużo, momentami być może zbyt wiele, jednak jeśli skupić się jedynie na momentami zupełnie nieprawdopodobnych figurach rytmicznych, które są gdzieś w tle gitarowych solówek, trzeba docenić jego muzyczną inwencje. Kiedy dostaje więcej miejsca potrafi zagrać solówke godną największych mistrzów gry na mocno rozbudowanym zestawie perkusyjnym.

Rhonda Smith okazuje się być nie tylko członkiem sekcji rytmicznej tworzącym solidny rockowy fundament dla lidera. Potrafi też zadbać o swoje własne show, zarówno grając solo, jak i śpiewając bluesa – jak „Rollin’ And Tumblin’”, czy naśladując wokal Mary Ford w „How High The Moon”. Przy okazji – wyjaśniła się na koncercie moja wątpliwość związana z płytą koncertową:

Wokal w „How High The Moon” to z pewnością Rhonda Smith.

Jason Rebello to klawiszowiec idealny do zespołu. Potrafi zaśpiewać, uzupełnić dobrze wybranymi brzmieniami dźwięki gitary, a także toczyć muzyczny dialog z perkusitą. A jeśli jest nim Narada Michael Walden – to zadanie doprawdy niełatwe.


Jason Rebello

Podsumowując, Jeff Beck to artysta wybitny, skromny i skupiony na muzyce. Wczoraj dał wyśmienity koncert dla licznie zgromadzonych fanów. Był chyba nieco zaskoczony rozmiarami zupełnie zasłużonej owacji jaką zgotowała mu warszawska publiczność.

Narada Michael Walden, Rhonda Smith, Jason Rebello, Jeff Beck

21 czerwca 2011

Warsaw Summer Jazz Days - Sala Kongresowa PKiN, Warszawa, 20.06.2011

Wczoraj odbył się pierwszy z trzech zaplanowanych w tym roku w Sali Kongresowej w ramach festiwalu Warsaw Summer Jazz Days koncertów. Na scenie pojawiły się dwa zespoły. Pierwszy z nich to projekt nazwany dość szumnie Bitches Brew Revisited.

Czego można spodziewać się po tak szumnie nazwanym projekcie? Z pewnością dużej porcji energii, rytmu, skomplikowanych faktur i ściany dźwięku wytworzonej poprzez zbiorową improwizację. Tego wszystkiego właśnie wczoraj zabrakło. Skład muzyków dość obiecujący, jednak uruchomienie scenicznego systemu dźwiękowego na pół gwizdka, przyciemnione światła i ciągłe kłopoty techniczne z odsłuchami na scenie dołożyły się do braku energii w zespole. Na scenie pojawili się – to z kronikarskiego obowiązku należy wyliczyć: Graham Haynes (trąbka), Vernon Reid (gitara) – to bodajże najbardziej znany z wielu projektów muzyk w tym zestawieniu, Melvin Gibbs (gitara basowa), JT Lewis (perkusja), DJ Logic (gramofony i inne elektroniczne zabawki), James Hurt (klawiatury), Adam Rudolph (instrumenty perkusyjne) i Antoine Roney (saksofony).

Graham Haynes - przez większość czasu schowany za elektroniką

Graham Haynes

Vernon Reid - sam sobie poklaszczę...

Vernon Reid - może w komputerze znajdę odpowiedź... ?

Vernon Reid - co tu się dzieje, czemu nam nie idzie?

Publiczność specjalnie nie dopisała, co z pewnością również odebrało część energii muzykom. Prawdopodobnie nawet przy pełnej Sali nic by z tego nie wyszło. Wyrób muzykopodobny nazwany Bitches Brew Revisited przez ponad godzinę trzymał nielicznych widzów na Sali w nadziei, że wreszcie coś się zacznie. No i zanim się zaczęło, to się skończyło. Oczywiście trudno dziś byłoby zebrać skład o podobnej muzycznej energii, jak udało się to Milesowi Davisowi na „Bitches Brew”. Oryginalny skład z płyty teoretycznie byłby wykonalny, przynajmniej w przybliżeniu, ale niezależnie od chęci dziś wielkich gwiazd, pewnie żadnego promotora na świecie na taki koncert nie byłoby stać.

DJ Logic i jego aparatura

Antoine Roney

Adam Rudolph

Adam Rudolph

Brak zaangażowania, wiary, pomysłu, brak mentalnego kontaktu z widzami. Parę ciekawych brzmień elektronicznych i nieco jazz-rockowej legendy nie wystarczy dziś i nie zwróci uwagi publiczności, nawet jeśli nazwie się zespół tak szumnie. W przerwie muzyka odtwarzana z taśmy brzmiała lepiej i miała w sobie więcej energii.

Melvin Gibbs i DJ Logic

Po dłuższej przerwie na scenie pojawili się muzycy z drugiego przygotowanego na ten wieczór projektu – Nublu Orchestra. Warto było czekać. To było bowiem wyśmienite widowisko. To była żywa, energetyczna i przemyślana koncepcja muzyczna. Usłyszeliśmy sterowaną wprawną ręka mistrza ceremonii – Butcha Morrisa zbiorową improwizację, z pewnością opartą na wcześniej wyćwiczonych schematach, jednak dającą widzowi poczucie uczestnictwa w wyjątkowym, niepowtarzalnym wydarzeniu.

Butch Morris i jego dyrygencki balet

Butch Morris i jego dyrygencki balet

W zespole na scenie pojawili się: Ihan Ersahin (saksofon tenorowy), Jonathan Haffner (saksofon altowy), występujący również przed przerwą Graham Haynes (trąbka), Brandon Ross (gitara), Doug Wieselman (gitara), William McIntyre (wibrafon), Michael Kiaer (gitara basowa), Joe Hertenstein (instrumenty perkusyjne) i Kenny Wollesen (perkusja).

Graham Haynes wpatrzony w Mistrza Butcha Morrisa

Kenny Wollesen
Wyjątkowo ekspresyjny sposób dyrygowania muzykami przez Butcha Morrisa był dodatkową wizualną atrakcją. Muzycy reagowali na każdy ruch swojego lidera, każdy niezwykle sugestywny gest powodował zmianę rytmu, ekspresji, stanowił początek lub koniec improwizacji.

Nublu Orchestra

Koncepcja muzyczna Nublu Orchestra to zbiorowa improwizacja, malowanie obrazów dźwiękami dobrze zgranego zespołu. Niewiele usłyszeliśmy wczoraj partii solowych. Te nieliczne, przebijające się przez ścianę dźwięków należały do Grahama Haynesa, Kenny Wollesena i obu gitarzystów – Douga Wieselmana i Brandona Rossa.

Doug Wieselman

Brandon Ross

Graham Haynes, który w projekcie Bitches Brew Revisited schował się w muzycznej przenośni, ale i też dosłownie za kolekcją elektronicznych modyfikatorów dźwięków trąbki, w Nublu Orchestra wpatrzony z uwagą w gesty dyrygenta zagrał wyśmienicie.

Kenny Wollesen, perkusista znany przede wszystkim z zespołu Sex Mob i innych podobnych happy – jazzowych, często jednorazowych lub okazjonalnych projektów (w rodzaju The Dreamers) okazał się równie dobrym solistą, co perkusistą tworzącym rytmiczną podstawę, niezwykle istotną dla funkcjonowania całej orkiestry.

William McIntyre

Spektakl to był niezwykły i wart z pewnością przeczekanie nie najlepszego tego dnia występu muzyków Bitches Brew Revisited. W sumie widzowie , którzy tego dnia znaleźli się na sali nie powinni czuć się zawiedzeni… Gwiazda wypadła świetnie, a support – może za dużo się po nim spodziewaliśmy, biorąc pod uwagę skład zespołu, a dziś nieczęsto udaje się sprowadzić tak do Polski tak liczne awangardowe muzycznie składy, za co organizatorowi należy się uznanie. Fani jazzu słuchają muzyki, jednak okazuje się, że w Warszawie jest ich za mało na Salę Kongresową. Tu trzeba nazwiska…

20 czerwca 2011

Jeff Beck - Live And Exclusive From The Grammy Museum

„Live And Exclusive From The Grammy Museum” to najnowsza płyta Jeffa Becka, album koncertowy wydany w 2010 roku prawdopodobnie tylko w USA. Wydawnictwo jest dostępne na rynku w dwu postaciach – jako osobny album, lub jako dodatkowa płyta dodawana do również niedostępnego w Europie rozszerzonego wydania zapisu audio z koncertu wydanego na DVD i Blue-Ray pod tytułem „Rock ‘N’ Roll Party: Honouring Les Paul”. Muzykę zarejestrowano w 2010 roku w czasie koncertu w muzeum nagród Grammy w Los Angeles.

Już we wtorek, 21 czerwca zespół w składzie identycznym jak na naszej płycie tygodnia, zagra w Warszawie w Sali Kongresowej. To będzie pierwszy występ Jeffa Becka w Polsce.

Jeff Beck jest w życiowej formie. Właściwie od zawsze był najlepszy, ale teraz jest jeszcze lepszy niż kiedykolwiek. Jeff Beck nigdy nie gonił za komercyjną popularnością, ani za gitarową ekwilibrystyką docenianą przez branżowych krytyków zajmujących się techniką gry, a nie muzyką.

Nikt inny nie potrafi tak opowiadać za pomocą gitary muzycznych historii, jak Jeff Beck. W żadnych innych rękach prosta elektryczna gitara nie śpiewa tak pięknie. Jeff Beck to artysta wybitny i kompletny. On nie jest gitarzystą, on jest Muzykiem.

Jeff Beck jest od kilku lat w życiowej formie. To z pewnością zarówno zasługa jego talentu, jak i zmian, jakie dokonały się w biznesowym otoczeniu jego kariery. Z dzisiejszego punktu widzenia gra teraz najlepiej w swojej długiej karierze. Przypuszczalnie jest w tej chwili, tu i teraz, w kategorii absolutnej najlepszym gitarzystą na świecie, a jutro (we wtorek) w Warszawie będzie przez chwilę tylko dla nas. To urzekające chwile oczekiwania. Dlaczego tu i teraz? Dlatego, że jutro będzie jeszcze lepszy, zaskoczy nas po raz kolejny, być może powrotem do korzeni i nagraniami z Rodem Stewardem, albo jakąś bardziej bluesową formacją, o czym mówi się od jakiegoś czasu. Kolejna płyta będzie niewątpliwie znowu zupełnie inna od poprzedniej, wyśmienitej „Emotion And Commotion”.

„Live And Exclusive From The Grammy Museum” to zapis krótkiego okazjonalnego koncertu w niewielkiej sali i dla niewielkiej publiczności. Warunki określiły więc muzyczną konwencję, dzięki czemu dostajemy Jeffa Becka w pigułce. Na płycie znajdziemy odrobinę wszystkiego, co Jeff ostatnio grywa.

Koncert rozpoczyna więc „Corpus Christi Carol”. To angielska kompozycja z korzeniami sięgającymi XVI wieku, obecnie przypisywana Benjaminowi Brittenowi, który spopularyzował ją w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Jeff Beck wprowadził tą klasyczną angielską melodię do swojego repertuaru na płycie „Emotion And Commotion” zainspirowany (wedługtekstu we wkładce do płyty), wcześniejszą jej interpretacją na jednym z albumów Jeffa Buckleya. W czasie koncertu w Muzeum to był rodzaj delikatnej muzycznej rozgrzewki, przygotowującej publiczność do dynamicznego uderzenia w postaci żelaznego ostatnio punktu każdego występu artysty - hard-rockowego „Hammerhead”. Ten utwór to jedna z muzycznych wizytówek Jeffa Becka, rodzaj manifestacji i pokazu gitarowej techniki i ciężkiego brzmienia. W studyjnym wykonaniu (z ostatniej płyty „Emotion And Commotion), lub na koncertach kiedy jest więcej czasu na gitarowe improwizacje, brzmi być może potężniej, bywa dłuższy, ale nawet w takiej skróconej wersji zwala z nóg i pozbawia złudzeń wielu początkujących gitarzystów.

„Over The Rainbow” to standard zagrany w wolnym tempie w klasyczny jazzowy sposób.

„Brush With The Blues” to kompozycja znana ze studyjnej płyty „Who Else!”. To blues, bogactwo brzmień, nastrojów, kulminacja napięcia, gitarowa solówka, wibrato, potęga i delikatność, mistrzowska artykulacja i każdy inny komplement, który można w tym kontekście wymyśleć. Jest nowocześnie i jednocześnie tradycyjnie. Takiego bluesa w taki sposób potrafi zagrać jeszcze chyba tylko B. B. King. Z równie niewiarygodną wirtuozerią i wyczuciem frazy, z rozpoznawalnym od pierwszego dźwięku brzmieniem, choć zupełnie inaczej. No i może jeszcze tak potrafił Stevie Ray Vaughan… Ten utwór skomponowany przez Jeffa Becka i Tony Hymasa, najdłuższy na płycie, daje też szansę pokazania się pozostałym członkom zespołu, na który składają się: Jason Rebello (klawiatury), Narada Michael Walden (perkusja) i Rhonda Smith (gitara basowa). To wyśmienity zespół, wszyscy muzycy współpracują z Jeffem Beckiem od dawna, a o każdym z nich można opowiedzieć osobną historię. Być może w tym zestawieniu lepiej wypadała bardziej jazzowa i oferująca nieco bardziej skomplikowane basowe riffy rewelacyjna Tal Wilkenfeld. To jednak kwestia osobistych preferencji. Rhonda Smith oferuje zespołowi bardzo solidny rockowy puls.

„A Day In The Life” to utwór grywany przez Jeffa Becka od ponad 10 lat, od czasu, kiedy nagrał tą kompozycję Johna Lennona i Paula McCartneya na płycie George Martina „In My Life”. Za wykonanie z koncertu „Live At Ronnie Scott’s” Jeff Beck dostał nagrodę Grammy. Wersja z albumu składankowego George’a Martina z roku 2000 też była do tej nagrody nominowana… Wersję z naszej płyty tygodnia też można tą nagrodą obdarować. To też kolejny przykład, jak wybitne są kompozycje członków The Beatles i jak wiele sam zespół zrobił, żeby je zepsuć. Wiele z nich pokazuje swoje piękno dopiero w wykonaniu innych muzyków. W wykonaniu Jeffa Becka „A Day In The Life”, to ciężki rockowy numer z jakże łatwo rozpoznawalnym tematem przewodnim.

„Nessum Dorma” – to finałowa aria z opery „Turandot” Giacomo Pucciniego. To jedna z najbardziej znanych i rozpoznawanych arii dla tenorów w całym bogatym dorobku kompozytorskim Pucciniego i może w całej historii opery. Jeff Beck nagrał ją po raz pierwszy na płycie „Emotion And Commotion”. To jednak temat fascynujący muzyków od lat, swoje wersje nagrali między innymi Aretha Franklin, Chris Botti i Lester Bowie. To zaskakujące zestawienie nazwisk dowodzi, że dobra kompozycja broni się w każdym stylu. Taki już urok muzyki. Tak zagrać Pucciniego jak Jeff Beck nie potrafi nikt inny. Zastąpić Luciano Pavarottiego, dla którego to jeden z popisowych numerów przy pomocy gitary… Jak On to robi? Pytałem ostatnio kilku całkiem niezłych gitarzystów, żaden nie wiedział. Mam nadzieję, że w Warszawie też Pucciniego zagra. Mógłby zresztą zagrać tak każdą arię i choć za operą nie przepadam, to w wykonaniu Jeffa Becka mogę jej słuchać codziennie.

„How High The Moon” to wspomnienie Les Paula. Mam wrażenie, że głos wokalistki pochodzi z taśmy, brzmi dość podobnie do Imeldy May, choć jest nieco brudniejszy. To próbka muzyki w klimacie płyty” Rock ‘N’ Roll Party: Honouring Les Paul”. To wielki szacunek mistrza Jeffa Becka dla jego idola z młodości i przyjaciela w późniejszym okresie kariery. To też jedyny utwór wokalny na płycie.

Na koniec „People Get Ready” – przebój Curtisa Mayfielda. Tu znowu nie trzeba słów wystarczy gitara. Tyle, że musi to być gitara Mistrza Jeffa. Może się powtarzam, ale warto. Otóż Jeff Beck jest dziś największym z aktywnie koncertujących i nagrywających gitarzystów. Jego inspiracje sięgają od muzyki klasycznej poprzez jazzowe standardy, bluesa do rocka. Niektórzy uważają, że to dlatego, że nie ma zbytniego talentu do komponowania. Nie każdy musi go mieć. Jest przecież tyle wybitnych kompozycji, które można zagrać.

Jeff Beck jest Milesem Davisem gitary. Zagrał już w życiu wszystko i zagra jeszcze więcej. Pokazał wielokrotnie, że jest najlepszy w każdym możliwym stylu i składzie instrumentalnym, od popu z Rodem Stewartem, do fusion z Janem Hammerem. Jeśli nie jesteście przekonani, w tym tygodniu możecie w Warszawie przekonać się o tym osobiście…

Jeff Beck
Live And Exclusive From The Grammy Museum 
Format: CD
Wytwórnia: Atco / Deuce / Warner
Numer: 081227978556

19 czerwca 2011

Charles Mingus - Pithecanthorus Erectus

Dziś to Blue Note i może jeszcze ewentualnie Columbia i Prestige uchodzą za spadkobierców największych katalogów tych największych jazzowych nagrań z lat sześćidziesiątych i pięćdziesiątych. To jednak swoiste złudzenie wywołane marketingiem współczesnych reedycji tych klasycznych albumów.

Kiedy w końcu ubiegłego wieku nieżyjący już dziś niestety Ahmet Ertegun, współzałożyciel (wraz z bratem Nesuhi Ertegunem) wytwórni Atlantic postanowił wydać pięćdziesiąt najważniejszych płyt jazzowych ze swojego katalogu, z pewnością nie miał łatwego wyboru. Pamiętać trzeba, że w katalogu Atlanticu znajduje się wiele najważniejszych płyt Johna Coltrane’a, Nata Adderleya, Dave Brubecka czy The Modern Jazz Quartet. W tym katalogu znajduje się też wiele istotnych dla historii jazzu, do dziś aktualnych i zawsze wybitnych płyt Charlesa Mingusa.

Dzisiejszy album nie miał więc łatwo, ale zmieścił się w owej jubileuszowej pięćdziesiątce, co mimo dużej konkurencji jest zupełnie uzasadnione. „Pithecanthropus Erectus” to płyta wyśmienita. Nie należy przejmować się ani pseudofilozofią dorobioną do poszczególnych utworów, ani wyjaśnieniami samego lidera związanymi z formalnymi aspektami powstawania kompozycji i nagrania. To nie ma większego sensu, a i niekoniecznie znajduje prawdziwe uzasadnienie w muzyce, którą znajdziemy na płycie. Jak zwykle, lepiej skupić się na słuchaniu, bowiem muzyka, jeśli dobra broni się sama.

A ta zapisana na dzisiejszej płycie nie ma z tym najmniejszego problemu. I choć to nie jest łatwa w odbiorze płyta, to każdy, nawet mniej doświadczony fan jazzu polubi ją z pewnością. Wystarczy tylko zrobić to, co powinno zrobić się z każdą dobrą muzyką, czyli poświęcić jej odrobinę własnego czasu. Poświęcić w całości, czyli z uszami nastawionymi na odbiór skupić się wyłącznie na muzyce i nie robić nic innego. Mamy bowiem do czynienia ze Sztuką, a nie dźwiękowym tłem dla codziennych zajęć domowych.

W 1956 roku w studiu spotkali się z liderem Jackie McLean (saksofon altowy), Mal Waldon (frortepian) i Willie Jones (perkusja). W studiu pojawił się również nieco mnie znany J.R. Montrose (saksofon tenorowy). To właśnie ta grupa muzyków, otrzymawszy od lidera i kompozytora większości muzyki jedynie luźne wskazówki związane ze strukturą kompizycji nagrała trzy kompozycje Charlesa Mingusa i standard Georga’a i Iry Gershwinów – „A Foggy Day”. Niewiele nagrywało się w owym czasie tego rodzaju płyt. Nie znajdziemy tu typowych dla sesji Blue Note z tego okresu chwytliwych melodii umieszczanych zawsze na początku płyty, co miało ułatwić jej sprzedanie tym klientom, którzy płyt w sklepie słuchali. Tytułowa kompozycjaotwierająca album trwa ponad 10 minut, więc z pewnością nie miała szansy na karierę radiową. Nad całością dominuje lider, mimo że zarówno ze względów technicznych jak i powszechnych wtedy norm stylistycznych nie było to łatwe. Kontrabas bowiem nie nagrywał się jeszcze wtedy najlepiej, a dominacja instrumentów dętych (saksofonu i trąbki) oraz wirtuozerskiego fortepianu była dla odbiorców oczekiwaną oczywistością.

Z perspektywy lat Charles Mingus wydaje się być raczej po pierwsze muzycznym wizjonerem i nowatorskim kompozytorem, jednak był też świetnym basistą. Nagrywał przecież ze wszystkimi wielkimi swoich czasów, od Milesa Davisa i Charlie Parkera do Duke Illingtona. Nie był w zasadzie nigdy dyżurnym basistą do wynajęcia, zawsze miał ambicje bycia liderem i aspiracje kompozytorskie.

Po kompozycji tytułowej następuje jedno z najbadziej pokręconym wykonań „A Foggy Day”  - meloddi skomponowanej pierwotnie przez George i Irę Gershwin z myślą o tańcu w jednym z muzycznych filmów Freda Astaira. O wykonaniu Charlesa Mingusa nie można powiedzieć, że nie zachowuje przynajmniej podstaw melodii i struktury akordów oryginału. Jednak ani początkowe dźwięki saksofonów, gwizdki i inne efekty specjalne wprowadzają do utworu sporo oryginalnego zamieszania. To jednak rodzaj oryginalności z sensem, co o wielu awangardowych projektach napisać się nie da. Solo kontrabasu lidera też pozornie płynie w stronę znaną tylko Charlesowi Mingusowi, powracając jednak po chwili do prezentacji podstawowego tematu, w sposób godny najlepszych wirtuozów kontrabasu.

„Profile Of Jackie” – to ballada, ale taka w stylu Mingusa. Próżno szukać tu prostej melodii, to rodzaj zawieszonego w czasie i zwolnionego do tempa ballady pojedynku dwu saksofonów.

Zamykająca płytę kompozycja lidera – „Love Chant” to zabawa prostymi akordami, obszerna forma muzycznej matematyki rozpisanej na głosy. To rodzaj free jazzowej improwizacji (wtedy jeszcze nie wynalezionej) z zachowaniem struktury rytmicznej kompozycji.To także struktura muzyczna otwarta na każdy dobry pomysł, pozwalająca wykazać się wszystkim członkom zespołu.

Ten złożony z czterech utworów album w swoim czasie był sensacją. Dziś jest wyśmienitym klasykiem, którego nie wypada nie mieć na półce i który trzeba raz na jakiś czas sobie odświeżyć i posłuchać odkrywając coraz tro nowe brzmieniowe i kompozycyjne ciekawostki. Poza tym to zwyczajnie kawałek dobrej muzyki.

Charles Mingus
Pithecanthropus Erectus
Format: CD
Wytwórnia: Atlantic
Numer: 081227535728