12 sierpnia 2011

Various Artists - The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts

Nie przepadam za takimi wydarzeniami, przynajmniej w formie rejestracji płytowej. Za miejsce w pierwszym rzędzie pewnie oddałbym nerkę. Na płytach to jednak zwykle poczucie niedosytu i zmarnowanego potencjału. Zanim ktoś się na scenie rozkręci, już kolejna gwiazda spycha go na bok w związku z koniecznością przestrzegania scenariusza i zachowania zdrowego rozsądku i ram czasowych całego wydarzenia.


Tak było i w przypadku koncertu, a właściwie dwu koncertów zorganizowanych w październiku 2009 roku w Madison Square Garden (Nowy Jork) z okazji 25-lecia fundacji Rock & Roll Hall Of Fame. Niektórym gwiazdom udało się w ciągu 2-3 utworów złapać kontakt z różnorodną (w związku z przeglądowym charakterem wydarzenia) publicznością. Innym wyszło to nieco słabiej. Czasem goście specjalni i zmontowane tylko na jeden występ składy, lub spotkania po latach okazują się czymś niezwykłym, częściej jednak każdy gra swoje, ciesząc się bardziej spotkaniem przyjaciół za kulisami, niż muzyką i zabawą z publicznością. Często ilość i sława zaproszonych gości jest jedyną wartością takiej nieco wtedy towarzyskiej, niż muzycznej imprezy. Tym razem było jednak nieco inaczej, to znaczy dużo lepiej od takiego skrajnie pesymistycznego scenariusza. Nie znaczy to jednak, że wszystkim udało się publiczność zainteresować i zagrać coś ciekawego.

Instytucja Rock & Roll Hall Of Fame została wymyślona i stworzona w USA, gdzie rynek uwielbia niezliczone nagrody, listy wszechczasów, statuetki i tytuły nadawane przy każdej okazji i nawet bez okazji. W związku z tym dwa koncerty, które zorganizowano dzień po dniu w Madison Square Garden dla uczczenia 25-lecia istnienia galerii sław rock and rolla obfitowały w gwiazdy amerykańskie, również takie, których sława w Europie i innych okolicach nie jest koniecznie tak wielka. Pamiętajmy, że w USA wciąż niezmiennie króluje country, wielu ludzi słucha Franka Sinatry, a o zespołach, które w latach siedemdziesiątych sprzedały więcej płyt, niż dziś większość światowych gwiazd, pamiętają nie tylko kronikarze i garstka fanów amerykańskiej muzyki (tak jak w Europie), ale też masa ludzi, którzy mają wspomnienia z młodości i stosy płyt, które wtedy kupowali.

Z pewnością na dwu płytach Blue Ray nie umieszczono wszystkich występujących muzyków, a niektórym bezlitośnie występy obcięto, umieszczając później część takich odrzutów w materiałach dodatkowych. W sumie uzbierało się ponad pięć i pół godziny materiału wyśmienicie sfilmowanego i znośnie nagranego. Wydawnictwo to nie jest chyba ciągle dostępne w oficjalnej europejskiej dystrybucji, więc trzeba szukać go w USA lub Kanadzie.

Koncert rozpoczął jeden z ostatnich żyjących weteranów rock and rolla, którzy jeszcze występują na scenach, 74 letni Jerry Lee Lewis. Z wiekiem stracił nieco ze swojej estradowej energii, ale wciąż zachwyca techniką gry i zrozumieniem tego, czym jest prawdziwy rock and roll. Szkoda, że zagrał tak mało, ale w kolejce za kulisami czekało przecież wielu sławnych następców.

Kolejnych pięć utworów należało do zespołu Crosby, Stills & Nash. Według takiej formuły house-bandu z gośćmi specjalnymi producenci koncertów zbudowali całe show. Zespół zagrał dość bezbarwnie i sennie, choć dla większości amerykańskiej publiczności na zawsze pozostaną podziwianą legendą. W czasie ich występu na scenie pojawili się kolejno Bonnie Raitt, Jackson Browne i James Taylor. Najlepszym fragmentem całego setu okazała się ballada „Love Has No Pride” zaśpiewana jedynie z towarzyszeniem gitar akustycznych i Bonnie Raitt.

Kolejny większy set należał do zespołu Stevie Wondera. Dla niego czas jakby się zatrzymał. I to w najlepszym z możliwych momentów. To muzyk i kompozytor wybitny, a wręcz genialny, często z europejskiej perspektywy niedoceniany. Trudno wyróżnić którąkolwiek z zagranych i zaśpiewanych przez niego żywiołowo piosenek. Nawet te przesunięte do materiałów dodatkowych brzmią wyśmienicie. Na początek Stevie Wonder zaśpiewał jeden z ważnych przebojów Motown z lat sześćdziesiątych – „For Once In My Life”, znany z setek wykonań, z których te najważniejsze należą chyba do Tony Bennetta i The Temptations, a także przed laty do Stevie Wondera właśnie. Później pojawiali się goście specjalni – pierwszym był Smokey Robinson w „The Tracks Of My Heart”. Korzystając z fortepianu Stevie Wondera na cztery ręce przebój Michaela Jacksona „The Way You Make Me Feel” zagrał Johnny Legend. W kolejnym utworze na scenie pojawił się B. B. King – z tak wyśmienicie zgranym zespołem „The Thrill Is Gone” nie mogło się nie udać. Kolejnym gościem Stevie Wondera był  Sting – to połączone „Higher Ground” i „Roxanne”. Zespół Stevie Wondera i świetny chórek okazał się o niebo lepszy w „Roxanne” niż wiele zespołów, które na koncerty montował przez ostatnie lata Sting. Sam Sting też stara się jakby bardziej niż zwykle, chcąc wypaść jak najlepiej na tle mistrza Stevie Wondera.

Wejście na scenę Jeffa Becka przeniosło zespół Stevie Wondera na zupełnie inną planetę. Dotąd grał świetnie, ale równo z pierwszym dotknięciem strun gitary przez Jeffa Becka stał się jeszcze 1o razy lepszy. W „Superstition” Jeff Beck zagrał wybitne solo, rozbudowana i ekspansywna sekcja dęta wgniotła swoją potęgą publiczność w fotele, a sam Stevie Wonder zapomniał na chwilę o swoim wieku i bawił się jak dziecko. Obaj zapewne przypomnieli sobie rok 1972, czas, kiedy razem nagrywali słynną płytę Stevie Wondera „Talking Book”, na której znalazł się również ten utwór.

Jeff Beck to obecnie absolutna supergwiazda, muzyk wybitny, magicznie potrafiący kilkoma dźwiękami zmienić dobry występ zespołu Stevie Wondera w genialny show. Jeszcze na scenę Madison Square Garden powróci we własnym secie.

Liderem kolejnej prezentacji był Paul Simon. Jego muzykom zabrakło nieco egzotycznej energii rytmicznej znanej z tych lepszych płyt lidera. Goście specjalni też nie pokazali niczego specjalnego. Za to kilka najbardziej znanych przebojów duetu Simon & Garfunkel zabrzmiało dokładnie tak, jak przed wielu laty w wykonaniu obu wokalistów. „The Sound Of Silence”, „The Boxer”, czy „Bridge Over Trouble Water” to proste, nawet banalne piosenki, jednak niezwykła harmonia głosów Paula Simona i Arta Garfunkela sprawia, że są w głowie każdego fana dobrej muzyki już od ponad 40 lat.

Kolejny set to Aretha Franklin. Ona jest muzyką, nie śpiewa, lecz emituje muzykę każdą cząstką swojego ciała. Jej występ może być wybitny, lub tylko świetny, to zależy od repertuaru, a do tego nie ma właściwie przez całą swoją karierę zbyt dużego szczęścia. Tak muzykalnych wokalistek dziś już właściwie nie ma. Niezależnie od tego, jak duży tłum muzyków pojawia się z Arethą Franklin na scenie, jej głos zawsze pozostaje potężny. Żadna, nawet najbardziej dynamiczna sekcja dęta nie poradzi sobie z siłą głosu Arethy Franklin. Duet z Annie Lennox w „Chain Of Fools” z pewnością chluby przybyłej specjalnie z Londynu wokalistce nie przyniesie. Ten utwór udowadnia jedynie, że Aretha Franklin jest królową soulu, a Annie Lennox jedynie przeciętną i bezbarwną wokalistką.

Drugi dysk rozpoczyna występ zespołu Metallica. Zespół wypadł na scenie dość blado, być może to nie była dla nich wymarzona publiczność. Faktem jest, że ja również nie jestem fanem zespołu, choć warsztatowej zręczności członkom zespołu odmówić nie można. Goście specjalni zespołu też nieco zawiedli. Ich występy przypominały nieco muzeum figur woskowych rock and rolla. Podstarzali panowie odegrali swoje hity, ciesząc się z towarzyskiego aspektu całego wydarzenia i tego, że ktoś do nich zadzwonił i zaprosił. Ani Ray Davies (The Kinks), ani Lou Reed (niestety), ani tym bardziej Ozzy Osbourne nie był nawet cieniem własnego głosu sprzed wielu lat. Cały set zespołu Metallica to jeden ze słabszych fragmentów wydawnictwa.

Kolejnym zespołem okupującym scenę na dłużej było U2. Prawdopodobnie zespół nie uzna swojego występu za najlepszy w karierze, choć muzycy pozbawieni otaczającej ich na co dzień wystawnej produkcji i tłumu fanatycznych słuchaczy poradzili sobie z niełatwą publicznością Madison Square Garden (każdy oczekiwał przecież na swoją gwiazdę) nadzwyczaj dobrze.

Świetnie zabrzmiała gitara The Edge’a, a głos Bono w „Vertigo” i „Magnificent” brzmiał równie potężnie, jak na najlepszych koncertach zespołu… do czasu, kiedy na cenie pojawił się pierwszy z gości specjalnych, a właściwie dwoje gości – Bruce Springsteen i Patti Smith. Na nieszczęście Bono, wszyscy razem śpiewają kompozycję Bruce’a Springsteena i Patti Smith – „Because The Night”. Tu jeszcze można przypuszczać, że to dla Bono niekoniecznie przyjazna jego barwie głosu i stylowi piosenka, której nie śpiewał raczej wcześniej zbyt często. Boss pozostaje jednak na scenie na kolejny utwór – „I Still Haven’t Found What I’m Looking For”. No i to już jest kompletna porażka Bono. Na tle Bruce’a Springsteena pozostaje zupełnie pozbawionym charyzmy, bezbarwnym wokalistą. Tak jak wokalistki nie powinny wychodzić na scenę z Arethą Franklin, tak wokaliści powinni omijać szerokim łukiem wspólną scenę z Brucem Springsteenem. On jest zwyczajnie najlepszy. To była piosenka Bono, jeden z jego największych przebojów. Stało się to, co kiedyś ze Stingiem, kiedy spróbował zaśpiewać „Born To Run”. Fani Bruce’a wiedzą co mam na myśli, reszcie czytelników pozostaje YouTube. Co wyszło U2 najlepiej? „Gimme Shelter” ze świetną Fergie, MickiemJaggerem i will.i.am’em. To świetne gitary i niespodziewane spotkanie po latach. Mick Jagger nie ma już tyle energii, co przed laty, jednak na ten jeden utwór starczyło jej na tyle, że można było poczuć ducha The Rolling Stones sprzed lat. Dla mnie dużym zaskoczeniem był dobry występ Fergie…

Każdy koncert Bruce’a Springsteena jest prawdziwy i brzmi tak, jakby miał być ostatnim. Na szczęście nie jest, choć od ostatniego tourne zespołu minęło już 2 lata. Bruce Springsteen jest prawdziwy, każdego wieczoru zostawia na scenie cząstkę siebie, nie tylko w postaci litrów potu, ale też emocji, którymi dzieli się z publicznością. Tak było też tego wieczoru w Madison Square Garden. Kto nie widział koncertu The E-Street Band, nie wie, co to prawdziwy rock and roll. Kto widział choć jeden, zaczyna życie na nowo i liczy dni do kolejnego koncertu. Ja widziałem Bruce’a na żywo kilkadziesiąt razy i ciągle czekam na więcej.

Jednak zanim na scenę wyszedł Bruce Springsteen, pojawił się na niej na dłużej Jeff Beck. Jeśli Jeff Beck nagra jeszcze 3 równie genialne płyty jak ostatnich 5, to uznam, że jest lepszy od Jimi Hendrixa i Stevie Ray Vaughana razem wziętych. Na razie przysługuje mu niepodważalnie tytuł największego z żyjących bogów gitary. Żadna inna gitara nie potrafi tak śpiewać, jak ta w rękach Jeffa Becka. Posłuchajcie „A Day In The Life” i duetu z traktującym tego wieczora muzykę poważnie Buddy Guy’em. Z kronikarskiego obowiązku wypada zaznaczyć, że Sting i Billy Gibbons (ZZ-Top) nie byli tego dnia w najlepszej formie.

Goście specjalni Bruce’a Springsteena świetnie zintegrowali się z zespołem The E-Street Band. To zdecydowanie były najlepiej przygotowane duety. Bruce wie co robi zapraszając na swoje koncerty gości. Może to nie największe nazwiska, ale za to muzycznie wartościowe. Sam Moore – ciągle w wyśmienitej formie, pomimo podeszłego wieku (ponad 75 lat). Amerykanie ciągle pamiętają przeboje zespołu Sam & Dave.  Tom Morello z Rage Against The Machine – to świetny dialog gitarowy z Bossem – chyba nawet lepszy niż ten w wykonaniu Jeffa Becka i Buddy Guya. Fani Bruce’a Springsteena wiedzą, że potrafi on zamienić balladę w koncertowe trzęsienie ziemi, zachowując jednocześnie brzmienie i charakter kompozycji – tym razem do spółki z Tomem Morello stworzył niezwykłą wersję „The Ghost Of Tom Joad”. John Fogerty – to w USA legenda. W Europie Creedence Clearwater Revival nie był zespołem zbyt znanym – mieliśmy wtedy The Beatles i Pink Floyd. Sam John Fogerty to wyśmienity kompozytor niezliczonej ilości przebojów z „Proud Mary” na czele. Z Bossem zawsze wypada na scenie dobrze, choć jest raczej kompozytorem niż wybitnym instrumentalistą. Darleene Love przypomniała klimaty Phila Spectora. Jakiż inny zespół na świecie potrafi stworzyć taką ścianę dźwięku, jak The E-Street Band powiększony tego wieczoru o dodatkową sekcję dętą? To najlepszy występ z całego wydawnictwa, zresztą zanim włożyłem płytę do odtwarzacza byłem prawie pewien, że tak będzie…

Producenci zmienili nieco kolejność na płytach, więc „Higher And Higher” w wykonaniu Bruce’a Springsteena i The E-Street Band kończyło pierwszy wieczór. Czy można sobie wyobrazić lepszy finał wydanego na płycie koncertu? Z pewnością nie, więc zakończenie drugiej płyty i ponad 5 godzinnej prezentacji najlepszych fragmentów koncertów w wykonaniu Bossa jest po prostu nadzwyczajne.

Dla Jeffa Becka i Bruce’a Springsteena kupiłem „The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts” i się nie zawiodłem ani przez chwilę. Z pozostałych nagrań też da się wybrać ciekawe momenty.

Various Artists
The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame Concerts
Format: 2 Blue Ray
Wytwórnia: Time Life
Numer: 610583406290

11 sierpnia 2011

Simple Songs Vol. 24


Kolejna audycja to była słoneczna wiązanka przebojów w nietypowych wykonaniach. Lato trzeba wywołać, jeśli aura nie potrafi dostosować się do kalendarza.

Zacznijmy od popularnego standardu w odbiegającym od stereotypu wykonaniu. To będzie kompozycja Joe Zawinula „Mercy, Mercy, Mercy” w stylu nieco karaibskim. Zagrają Monty Alexander (fortepian), Sly Dunbar (perkusja) i Robbie Shakespeare (gitara basowa).

* Monty Alexander – Mercy, Mercy, Mercy – Monty Meets Sly And Robbie

Teraz będzie muzyczna niespodzianka. Muzyków przedstawię dopiero po prezentacji ich wykonania znanego przeboju The Rolling Stones – „Brown Sugar”.

* Tim Ries feat. Ana Moura– Brown Sugar – Stones World

Śpiewała gwiazda młodszego pokolenia fado – Ana Moura. Na perkusji grał sam Charlie Watts, na saksofonie Tim Ries.

Zebrałem stosik płyt, niekoniecznie to wielkie dzieła muzyczne, jednak na każdej z nich znajdzie się parę ciekawych nut. To muzyczne ciekawostki, pozostające czasem na marginesie muzycznego rynku, pozostawione na pastwę koszyków z wyprzedażą w muzycznych sklepach z różnościami. Każda z nich jednak jest letnia, optymistyczna i przez tę chwilę ulotną ciekawa. Nie każdy potrafi, chce i może nagrać dzieło epokowe. Jednak tu i teraz ta muzyka daje mi, mam też nadzieję, że wielu z Was chwilę zagubionego lata. Posłuchajmy zatem kolejnej muzycznej ciekawostki, a właściwie dwu, bowiem nie mogłem się zdecydować, którą z nich wybrać, rodem ze słonecznej Italii. To dzieło artystki estradowej, zwanej przez niektórych piosenkarką, niejakiej Madonny. W wykonaniu włoskich jazzmanów nabiera nieco innego wyrazu.

* Deborah Bontempi – Like A Virgin – Bo. Da. Plays Madonna In Jazz
* Deborah Bontempi – La Isla Bonita – Bo. Da. Plays Madonna In Jazz

Głos należy do Deborah Bontempi, reszta muzyków jest równie nieznana. Taka wakacyjna muzyczna ciekawostka. Trochę w tym Herbiego Mana, trochę Jamesa Moody, trochę uroczej muzycznej tandety. Dziś takie różne różności się zebrały…

Posłuchajmy zatem czegoś nieco poważniejszego. To będzie kompozycja Theloniousa Monka i Denzila Besta – „Bemsha Swing”. Zagrają, nieco nietypowo… Jamaaladeen Tacuma (gitara basowa) i Wolfgang Puschnig (saksofony).

* Jamaaladeen Tacuma And Wolfgang Puschnig – Bemsha Swing – Gemini Gemini: The Flavours Of Thelonious Monk

Teraz będzie wyśmienita kompozycja w absolutnie sensacyjnym i zupełnie zapomnianym wykonaniu. „St. Thomas”, to jeden z mistrzowskich standardów Sonny Rollinsa. W 1982 roku w małym klubie w Nowym Jorku – Village West, spotkali się gitarzysta Jim Hall i basista Ron Carter. To absolutnie wybitne i zupełnie zapomniane nagranie koncertowe – album „Live At Village West” złożony z takich właśnie wspaniałości… Tu każda nuta jest na swoim miejscu, nie ma ich ani za wiele, ani za mało, wszystkiego jest w sam raz….

* Ron Carter And Jim Hall – St. Thomas – Live At Village West

Kolejny utwór kojarzy mi się z końcem audycji, jednak często nie udaje mi się zmieścić całej przygotowanej muzyki, więc tradycyjne od lat zakończenie wielu koncertów Jarosława Śmietany u nas dziś będzie w środku audycji. To wyśmienita kompozycja Jima Peppera inspirowana folklorem indiańskim – „Witchi Tai To”. Jeśli ten utwór pojawia się na końcu koncertu, możecie być pewni, że koncert artystom na scienie się podobał. Zwykle publiczność jest podobnego zdania… To jedno z najlepszych zakończeń koncertu, jakie znam… Wypadało więc wybrać wersję koncertową – Jarosław Śmietana (gitara), John Purcell (saksofon), Piotr Wyleżoł (fortepian), Adam Czerwiński (perkusja), Adam Kowalewski (kontrabas), Paul Zauner (trąbka), Thomas Sanchez (konga). Nagranie zarejestrowano w Krakowie w roku 2000.

* Jarosław Śmietana feat. John Purcell – Witchi Tai To – Out Of The Question

Kontynuując nasz wakacyjny muzyczny remanent posłuchajmy Michaela Breckera i Lisy Fischer w kompozycji „Exodus” Boba Marleya.

* Michael Brecker & Lisa Fischer – Exodus – A Twist Of Marley

Na koniec posłuchajmy „Take Five” Paula Desmonda w wykonaniu George’a Bensona i Phila Upchurcha (gitary) z Kenny Barronem (fortepian) , Ronem Carterem (kontrabas) i Stevem Gaddem (perkusja). Płyta „Bad Benson” nie jest z pewnością szczytowym osiągnięciem George’a Bensona, który ma niestety na swoim koncie zbyt wiele wycieczek w stronę muzyki nadającej się prędzej do kasyna w Las Vegas niż na scenę jazzowego festiwalu, ale czasem nawet takiej płyty nie zaszkodzi spróbować.

* George Benson – Take Five – Bad Benson

Takich niepasujących do żadnej monografii muzycznych ciekawostek zebrało się nieco więcej, więc za tydzień spodziewajcie się drugiej części muzycznego remanentu i przeglądu zakurzoncyh płyt…

Suplement, czyli to, czego nie udało się zmieścić w godzinnej audycji:

Pamiętacie wielki komercyjny sukces Erica Claptona z roku 1992 – piosenkę „Tears In Heaven”? Co prawda okoliczności napisania wraz z Willem Jenningsem piosenki były niezwykle tragiczne (tragiczny śmiertelny wypadek 4 letniego syna muzyka – Conora, który wypadł z okna na 53 piętrze jednego z nowojorskich wieżowców), jednak to być może właśnie takie tragiczne wydarzenia wyzwoliły jakieś niesamowite pokłady kreatywności. Piosenka ukazała się pierwotnie na ścieżce dźwiękowej do mało znanego filmu „Rush”. Później było „Unplugged”. My posłuchamy wersji instrumentalnej. Zagra doborowy skład jazzowy. Joshua Redman (saksofon tenorowy), Pat Metheny (gitara), Charlie Haden (kontrabas) i Billy Higgins (perkusja).

* Joshua Redman – Tears In Heaven – Wish

A teraz dwa utwory z płyty, która w zeszłym roku była jednym z moich największych wakacyjnych odkryć i już zawsze będzie mi się kojarzyć z pewnymi nocnymi zakupami płytowymi. Nie potrafię wybrać i zdecydować, który z tych utworów podoba mi się bardziej. Posłuchajcie więc obu, a płyta pełna jest równie pięknych momentów. To będzie Terez Montcalm z płyty „Connection” – „My Baby Just Cares For Me” i „When The Streets Have No Name”.

* Terez Montcalm – My Baby Just Cares For Me – Connection
* Terez Montcalm – When The Streets Have No Name – Connection

09 sierpnia 2011

Jaco Pastorius - Jaco Pastorius & Word Of Mouth Big Band At Aurex Jazz Festival, Tokyo 1982


Dzisiejszą płytę wyprodukowała firma Jazz Door, znana z różnych niekoniecznie autoryzowanych przez artystów edycji nagrań koncertowych. Stąd też zapewne nienajlepsza jakość obrazu i dźwięku, mieszcząca się jednak, biorąc pod uwagę czas nagrania, na granicy przyzwoitości. Co do legalności wydawnict tej wytwórni  -większość z nich dostpna jest w całej Europie, więc być może jakaś odrobina milczącej akceptacji jest tu osiągalna. Z pewnością jednak formuła big bandu nie sprzyja prezentacji talentu Jaco Pastoriusa, który raczej był wirtuozem swojego instrumentu, niż wytrawnym liderem i aranżerem.

Skład zespołu jest równie rewolucyjny, co zupełnie niewykorzystany. Każdy ze znanych muzyków dostaje swoją chwilę na solówkę, ale w zasadzie zespół nie tworzy razem jakiejś nowej jakości z wykorzystaniem tylu sław. Repertuar to znane przeboje grywane przez Jaco Pastoriusa również w bardziej kameralnych składach.

Na scdenie pojawiają się najbardziej wypróbowani muzyczni partnerzy lidera – Peter Erskine (perkusja), Othello Molineux (bęben stalowy), Don Alias (instrumenty perkusyjne), Bob Mintzer (saksofony) i Paul McCandless (saksofony, obój, rożek angielski). Są też inne gwiazdy – muzycy, których można spodziewać się na scenie z Jaco Pastoriusem – jak Randy Brecker (trąbka), Jon Faddis (trąblka), czy Alex Foster (saksofony).  Jest też zupełnie niespodziewany w tym zestawieniu Toots Thielemans (harmonijka) i wielu mniej znanych muzyków obsługujących rozbudowaną sekcję instrumentów dętych. Skład zespołu jest niemal identryczny jak tego, który zarejestrował w Japonii oficjalną płytę audio – „Invitation – Word Of Mouth Big Band Live In Japan”, również w 1982 roku.

Sprowadzenie tak wielu muzyków na scenę doprowadziło jednak, oprócz niekoniecznie dobrego wykorzystania tych wszystkich twórczych sił również do kilku niepowtarzalnych ciekawostek. Jedną z nicj jest choćby brawurowo zagrane na tubie solo Dave’a Bargerona w standardzie „Donna Lee” Charlie Parkera. Nie przypominam sobie innego tak wyśmienitego przykładu wykorzystania tego niełatwego przecież nie posiadającego wielkich możliwości dynamicznych instrumentu.

Gwiazdy grają tak jak potrafią i to co potrafią, nie ma w solówkach Boba Minzera, Jona Fadidisa, czy Randy Breckera niczego zaskakującego. Ot, taka dobra solidna jazzowa robota – kolejny job, pewnie nieźle płatny. Jaco był przecież w 1982 roku z pewnością dobrze opłacaną gwiazdą, więc jego muzycy również źle nie zarabiali.

Cała orkiestra nie brzmi źle, jednak trudno pozbyć się wrażenia, że zajmuje nieco czas i przeszkadza grać liderowi. Stąd też do najciekawszych momentów koncertu należą solowe popisy Jaco Pastoriusa, Randy Breckera i wspomnianego już tubisty – Dave’a Bargeona.

Dla mnie najciekawszym fragmentem całości jest chyba wcześniej zupełnie nieprzygotowany dialog Jaco Pastoriusa i zaproszonego na jeden utwór na scenę Tootsa Thielemansa, który  odróżnieniu od pozostałych muzyków był gościem specjalnym, który zagrał w przepięknym muzycznym dialogu jedynie z gitarą basową Jaco Pastoriusa „Sophisticated Lady” Duke Ellingtona, Irvinga Millsa i Mitchella Parisha. Ah, gdyby tak cały koncert… W 1982 roku Toots Thielemans często pojawiał się na koncertach Jaco Pastoriusa. Znane są ich wspólne nagrania z Berlina i Nowego Jorku...

Toots Thielemans pozostaje na scenie jeszcze w „Liberty City” i „Three Views Of A Secret” Jaco Pastoriusa. W pierwszym z tych utwrów grając wspólnie z całą orkiestrą ginie nieco w zgiełku odrobinę bałaganiarskiej aranżacji. W drugim dostaje więcej miejsca i świetnie wpasowuje się w big bandowe brzmienie.

Podsumowując koncert z Tokio z 1982 roku – Jaco Pastorius zdecydowanie tak, Toots Thielemans – trzy razy tak, a orkiestra niekoniecznie.

Jaco Pastorius
Jaco Pastorius & Word Of Mouth Big Band At Aurex Jazz Festival, Tokyo 1982
Format: DVD
Wytwórnia: Jazz Door
Numer: 4250079741335

08 sierpnia 2011

Miles Davis - Tutu: Original Recording Remastered 2011 Deluxe Edition

Płyta tygodnia RadioJAZZ.FM, to jeszcze ciepła, wydana kilka tygodni temu jubileuszowa edycja albumu Milesa Davisa „Tutu”. Wytwórnia co prawda jubileuszu oficjalnie nie celebruje, jednak nowe wydanie w 25 lat po pierwszej edycji z pewnością może uchodzić za jubileuszowe. Na album składają się dwie płyty CD. Pierwsza z nich zawiera nieco dźwiękowo poprawiony tytułowy album, wydany pierwotnie w 1986 roku. Druga płyta, to trwający ponad 78 minut, niepublikowany dotąd koncert zespołu Milesa Davisa z festiwalu w Nicei. Co łączy te dwie płyty, oprócz idei wydawcy sprzedania po raz kolejny materiału z „Tutu”? W zasadzie oprócz osoby lidera i dwu utworów jedynie czasowa koincydencja powstania obu nagrań. Prace w studiu nad „Tutu” trwały od lutego do marca 1986 roku. Koncert zarejestrowano w lipcu, a płyta studyjna ukazała się w październiku, lub listopadzie tego roku (w zależności od rynku).


Zapewne wydawca przypuszczał, że wydając jedynie koncert, płyta z takim nagraniem utonęłaby w morzu dostępnych niekoniecznie legalnie i oficjalnie bootlegów z nagraniami zespołu Milesa Davisa z tego okresu. Moim jednak zdaniem, ten koncert obroniłby się samodzielnie. Biorąc jednak pod uwagę dobrą cenę dwupłytowego albumu i nieco odświeżony dźwięk płyty studyjnej, ta edycja jest atrakcyjną propozycją nawet dla tej większości fanów jazzu, którzy album „Tutu” mają już w swojej kolekcji.

Znawcy historii zespołów koncertowych Milesa Davisa z pewnością wiedzą doskonale, że w 1986 roku Marcus Miller nie koncertował z Milesem Davisem.  Był kluczową postacią przy powstawaniu „Tutu”, jednak w czasie letniej trasy po Europie najważniejszym solistą oprócz lidera był blues-rockowy gitarzysta Robben Ford. Oprócz niego na scenie pojawili się: saksofonista Bob Berg, grający na syntezatorach – Robert Irving III i Adam Holzman, gitarzysta basowy Felton Crews, perkusita Vincent Wilburn Jr. i grający na instrumentach perkusyjnych Steve Thornthon.

Materiał płyty koncertowej został zmontowany z nagrania 4 koncertów, które odbyły się na festiwalu w Nicei. Nie czuje się tego i całość brzmi jak jeden koncert. Prawdopodobnie program był podobny i wybrano najlepsze wykonania, nie dokonując montażu wewnątrz utworów. Już pierwszy utwór – połączenie fragmentów kompozycji znanych z albumów „Decoy”, „Tribute To Jack Johnson” i „Star People” definiuje ówczesny styl zespołu. Gitara jest drugim po trąbce najważniejszym instrumentem na scenie. Do tego dynamiczne i skomplikowane rytmy, jakie znamy raczej z płyt Milesa z lat siedemdziesiątych, niż klinicznie dopracowanych w każdym szczególe produkcji Marcusa Millera.  Szkoda jedynie, że Felton Crews swoimi umiejętnościami nieco od zespołu odstaje, co szczególnie słychać w utworach z „Tutu” – „Portia” i „Splatch”, gdzie gitara basowa Marcusa Millera (w wersji studyjnej) gra ważną rolę.  To właśnie te utwory są nieco słabszym fragmentem koncertu w Nicei. Podobnie jest na innych dostępnych z tego okresu nagraniach koncertowych. Trzeba pamiętać, że w zespole koncertowym nie ma oprócz lidera i Adama Holzmana, żadnego z muzyków biorących udział w nagraniu studyjnym. Dla publiczności w Nicei był to nieznany materiał premierowy, bowiem album „Tutu” ukazał się kilka miesięcy później.

Dla kolekcjonerów nagrań Milesa Davisa, nawet tych stroniących od bootlegów, które oprócz tego, że są nielegalne oferują najczęściej podłą jakość dźwięku, koncert z Nicei nie będzie zaskoczeniem. Bardzo podobny set nagrany również w lipcu 1986 roku w identycznym składzie w Montreux (całkiem niedaleko Nicei) jest dostępny od kilku lat jako część wyśmienitego 20 płytowego zestawu „The Complete Miles Davis At Montreux 1973-1991” zawierającego wszystkie występy Milesa Davisa z jazzowych festiwali w Montreux. To jednak dość drogie i chyba już niedostępne wydawnictwo, więc dzisiejszy album będzie świetną propozycją dla fanów mistrza trąbki, którzy chcieliby posłuchać nagrań swojego idola z 1986 roku.

Pamiętam rok 1986 i wydanie „Tutu”. Pamiętam świetne wyniki sprzedaży i kręcenie nosem krytyków. Pamiętam cytowaną szeroko w różnych mediach anglojęzycznych (internet wtedy był w naukowych powijakach) recenzję rozpoczynająca się słowami „Tutu Much”, przypomnianą również w książeczce dołączonej do naszej płyty tygodnia. Od tego czasu minęło 25 lat. To dużo jak na płytę nasyconą elektronicznymi brzmieniami. Celowo nie nazywam naszej płyty tygodnia wydaniem jubileuszowym, bowiem Warner też unika takiego sformułowania, a jubileuszowe edycje płyt Milesa Davisa mają ostatnio dużo większy rozmach („Bitches Brew”, „Kind Of Blue”). Możliwe również, że Warner nie ma takiego wydawniczego pomysłu i tylu dodatkowych materiałów, co Columbia.

Jak słucha się „Tutu” po 25 latach? Zadziwiająco dobrze. W 1986 roku zaliczałem się do grona tych, którym album się spodobał. Dziś też mi się podoba. Elektronika zaproponowana przez Marcusa Millera wytrzymała zadziwiająco dobrze próbę czasu, czego nie da się napisać o wielu płytach z tamtego okresu. Dźwięk omawianego dziś wydania, nazywanego zremasterowanym nie różni się w istotny sposób od wersji z 1986 roku, choć porównania dokonuję z wydaniem analogowym. Być może gdyby dziś wydano wersję analogową z taśm, które powstały dla wersji CD, byłoby jeszcze lepiej. Dźwięk zyskał sporo na rozdzielczości, a bas na szybkości i klarowności w najniższych rejestrach. Prawie wszystkie utwory z płyty stały się dziś standardami grywanymi nie tylko przez Marcusa Millera.

Uwzględniając korzystną cenę, nasza płyta tygodnia, to świetnie wydany remaster „Tutu” z dodatkowym koncertem, lub wyśmienity koncert z prezentem w postaci dźwiękowo odświeżonego albumu studyjnego. Z każdej strony patrząc to wyśmienita propozycja dla każdego fana Milesa Davisa.

Miles Davis
Tutu: Original Recording Remastered 2011 Deluxe Edition
Format: 2CD
Wytwórnia: Warner
Numer: 081227976873