26 sierpnia 2011

Swingle Singers - Jazz Sebastian Bach


Grupa wokalna Swigle Singers teoretycznie istnieje do dziś. Przez wielu uznawana jest jednak za zespół jednej płyty. Tą płytą jest właśnie nagrany krótko po założeniu zespołu w 1963 roku album „Jazz Sebastian Bach”. Później powstała jeszcze druga część – „Back To Bach”, która nie miała już jednak lekkości i świeżości oryginału. Często kolejne części i próby eksploatowania po raz kolejny tego samego pomysłu nie udają się najlepiej.

W pierwszym składzie wokalnego zespołu założonego przez Warda Swingle w Paryżu w 1962 roku wchodziło oprócz samego lidera jeszcze 7 innych wokalistów i wokalistek. Na przestrzeni lat skład zmieniał się wiele razy. Jednak ten pierwszy, w odróżnieniu od późniejszych formowanych już w Londynie, dokąd Ward Swigle przeniósł się w 1973 roku był muzycznie kompletny i nagrał najciekawsze albumy. To jednak debiut zespołu – „Jazz Sebastian Bach” pozostanie już chyba na zawsze największym osiągnięciem zespołu. Warta uwagi jest jeszcze płyta nagrana wspólnie z Modern Jazz Quartet w 1966 roku – „Place Vendome”.

Pomysł na płytę polegał na zaśpiewaniu starannie zaaranżowanych najbardziej znanych melodii z bogatego katalogu kompozycji Jana Sebastiana Bacha w wersjach jak najbardziej zbliżonych do oryginału. W przypadku niektórych kompozycji trzeba było dokonać transpozycji w związku z ograniczeniem skali ludzkiego głosu. Dodatkowo w tle pojawia się dyskretny akompaniament sekcji rytmicznej dowodzonej przez pojawiającego się w większości francuskich produkcji z tego okresu basistę Pierre Michelota.

Dla kolekcjonerów atutem płyty będzie również utwór nazwany przez producentów „Kanon”, który jest prawykonaniem dotąd nigdy nie zarejestrowanego na płycie muzycznego szkicu Bacha.

Słuchając po latach znanych chyba wszystkim na ziemi melodii odnajdujemy w nich nową, jazzową jakość.  Dziś często muzycy jazzowi przerabiają klasyków, używając kompozycji Bacha, Beethovena, czy Chopina jedynie jako pretekstu i podstawy do swoich własnych improwizacji. Czasem powstaje z tego nowa jakość, czasem znane nazwisko kompozytora jest jedynie marketingowym wehikułem poszerzającym krąg odbiorców.

Swingle Singers właściwie nie jest klasycznym jazzowym zespołem wokalnym. To raczej grupa wokalna śpiewająca znane przeboje zaaranżowane w klasycyzujący, oparty na chóralnym warsztacie aranżacyjnym sposób. Dziś często sięgają do repertuaru artystów pop, kiedyś czerpali z bogatych zasobów popularnych melodii musicalowych, czasem do kompozycji klasycznych.

W muzyce umieszczonej na płycie „Jazz Sebastian Bach” jest jakaś trudna do zdefiniowania i opisania lekkość, duch letniej beztroski i swobody, pomimo tego, że aranżacje trzymają się maksymalnie blisko monumentalnych często oryginalnych kompozycji. To zasługa doskonałego warsztatu wokalnego członków zespołu. Według recepty „Swingle Singers” na brzmienie, żaden z głosów nie zbliża się do granic swojej skali pozostając w komfortowych środkowych rejestrach.

To bardzo przyjemna muzyka, udowadniająca, że do klasyków można podchodzić w ciekawy sposób niekoniecznie wydziwiając na siłę. To również dowód ponadczasowej genialności kompozytora i świetna propozycja na letni wieczór.

Jazz Sebastian Bach
Swingle Singers
Format: CD
Wytwórnia: Philips / Universal
Numer: 731454255226

25 sierpnia 2011

Simple Songs Vol. 26

Kolejna audycja – to był przegląd płyt tygodnia z ostatnich tygodni. Przegląd dość umownie wakacyjny. Zaczniemy bowiem od 23 maja, czyli okresu nieco przedwakacyjnego. Większość płyt tygodnia wartych jest przypominania, staram się wybrać dla Was albumy, które warte są nie tylko tych kilku dni zainteresowania, ale również dłuższego obcowania z ciekawą i często nietuzinkową muzyką. Takich płyt nie posłuchacie w rozgłośniach komercyjnych. Może to źle, ale dla naszego radia nawet nie najgorzej, bowiem możemy być dla Was w ten sposób często jedynym, czyli nie mającym konkurencji źródłem wiadomości o wartościowych nowościach z kręgu szeroko pojętej muzyki improwizowanej.

Takim właśnie nieszablonowym artystą jest Nguyen Le. Wietnamski gitarzysta, którego płyta „Songs Of Freedom” byłą naszą płytą tygodnia od 23 maja. Trudno z tej płyty wybrać jeden utwór. Jest tu znakomity wokal Youn Sun Nah w „Eleanor Rigby”, jest świetna wersja „Mercedes Benz” i potraktowany po arabsku „Black Dog”. Po dłuższym zastanowieniu wybrałem na dzisiaj „Whole Lotta Love” – zaśpiewa kobiecy głos…. Youn Sun Nah. Jest tu sporo gitary lidera – a liderowi wypada prezentując jeden utwór z płyty dać trochę miejsca na solówkę.

* Nguyen Le – Whole Lotta Love – Songs Of Freedom
Recenzja płyty: Nguyen Le - Songs Of Freedom 

Imelda May to postać niezwykła. Z lokalnej wokalistki znalezionej w jakiś cudowny dla nas wszystkich sposób przez Jeffa Becka gdzieś w jakimś klubie w Irlandii stałą się światową gwiazdą pierwszego formatu. A przynajmniej powinna nią zostać biorąc pod uwagę to, jak zaśpiewała na płycie Jeffa Becka „Rock ‘N’ Roll Party: Honouring Les Paul”. Jej własne płyty są z pewnością warte równie dużego zainteresowania. Od 30 maja naszą płytą tygodnia był album „Mayhem”. Posłużmy się fragmentem recenzji płyty:

„Dawno, dawno temu jazz to była muzyka do tańca. Nie zapominajmy o tym słuchając intelektualnego be-bopu, czy momentami nieco na siłę oryginalnej awangardy. W każdym standardzie jazzowym jest nuta bluesa, albo swingu, albo odrobina broadwayowskiego teatru. Stylistyka Imeldy May to nowoczesne brzmieniowo i aranżacyjnie wcielenie tanecznej witalności jazzu. To swoista fuzja jazzu i rockabilly, który przecież od jazzu pochodzi w prostej linii. To muzyka, którą młodzież może zaakceptować jako pop, a która nie rani uszu przyzwyczajonych do dobrych kompozycji i nieco bardziej skomplikowanych harmonii. Nie zapominajmy, że wszyscy wielcy w latach czterdziestych i wcześniej grali do tańca.
Płyta „Mayhem” zawiera prawie w całości autorski repertuar napisany przez Imeldę May wraz z mężem i jednocześnie gitarzystą jej zespołu Darrelem Highamem. Wyjątkiem od tej reguły jest cover „Tainted Love” – piosenki napisanej przez Eda Cobba dla soulowej amerykańskiej piosenkarki Glorii Jones w latach sześćdziesiątych. Prawdziwą popularność t kompozycja zdobyła jednak w latach osiemdziesiątych za sprawą wersji popularnej wtedy grupy Soft Cell.”

Przypomnijmy sobie balladę „Kentish Town Waltz”

* Imelda May – Kentish Town Waltz – Mayhem
Recenzja płyty: Imelda May - Mayhem

Kolejny tydzień to był jazzowy klasyk, płyta wybitna, stojąca w czołówce długiej w tym roku i z pewnością jeszcze niezamkniętej kolejki do tytułu płyty roku. „A Moment’s Peace” Johna Scofielda to taka zwyczajna mainstreamowa płyta środka jazzu. Jakże często pisałem w ostatnich tygodniach o tym, że wyśmienicie grają ci, którzy już nie ścigają się o uznanie słuchaczy, ale mając je niejako na kredyt nagrywają to co chcą i jak chcą. Tak jest też w tym wypadku. Spodziewałem się takiej płyty Johna Scofielda po obejrzeniu wydanego w zeszłym roku na płycie Blue Ray koncertu z Paryża. Pisałem o obawach, kiedy na liście kompozycji w prasowej zapowiedzi płyty zobaczyłem „Throw It Away” Abbey Lincoln z płyty „A Turtle’s Dream”. Przecież w oryginale w niezwykle charakterystyczny dla siebie sposób na akustycznej gitarze grał Pat Metheny. I to właśnie ten utwór jest moim ulubionym na płycie „A Moment’s Peace”.

* John Scofield – Throw It Away – A Moment’s Peace

Od 13 czerwca graliśmy “I Love The Blues” Jarosława Śmietany i Wojciecha Karolaka. Wcześneij przez kilka tygodni prezentowaliśmy przedpremierowo utwór otwierający tą płytę – „His Majesty Blues”. Podobała mi się ta płyta. Kiedy w połowie sierpniu usłyszałem na żywo zupełnie mi nieznanych Z-Star i Billa Neala na 60 urodzinach Jarosława Śmietany, pomyślałem przez chwilę, że na płycie nie jest tak dobrze jak na żywo. Może to i prawda, ale to nie jest dowód na to, że płyta „I Love The Blues” jest słaba. To dowód na to, że należy się nam płyta koncertowa w z udziałem tych wokalistów. Pozostańmy więc w oczekiwaniu na taki album i posłuchajmy „St. Louis Blues” w niezwykle nowoczesnej aranżacji.

* Jarosław Śmietana & Wojciech Karolak Band – St. Louis Blues – I Love The Blues

Kolejny tydzień to byłą płytowa zapowiedź wydarzenia, które z pewnością było, jest i będzie jednym z najważniejszych wydarzeń koncertowych w Warszawie w 2011 roku. To była koncertowa płyta z 2010 roku zapowiadająca koncert Jeffa Becka – „Live And Exclusive From The Grammy Museum”. To krótki, promocyjny album dostępny tylko w USA. To album nagrany w składzie identycznym jak ten, który kilka dni później olśnił komplet publiczności w Sali Kongresowej – Narada Michael Walden – perkusja, Rhonda Smith – gitara basowa, Jason Rebello – instrumenty klawiszowe. No i oczywiście Jeff Beck. Nikt tak jak on nie opowiada historii przy pomocy gitary. Posłuchajmy „A Day In The Life” Johna Lennona i Paula McCartneya. I przypomnijmy sobie ten wyśmienity koncert.

* Jeff Beck – A Day In The Life – Live And Exclusive From The Grammy Museum

Kolejna płyta to znowu było wspomnienie koncertu. Tym razem ze stycznia tego roku. Siedziałem wtedy w klubie Palladium dwa rzędy przez naszym redaktorem naczelnym jeszcze go nie znając…. Teraz wiem, że obaj bawiliśmy się równie znakomicie. To był koncert legendarnego zespołu The Blind Boys Of Alabama. A płytą tygodnia od 27 czerwca był ich najnowszy album „Take The High Road”. Posłuchajmy z tej płyty wspólnego nagrania z Vincem Gillem  -„Can You Give Me A Drink?”

* The Blind Boys Of Alabama feat. Vince Gill – Can You Give Me A Drink? – Take The High Road

Kolejną płytę potraktuję dość nietypowo. To „Caribbean Rhapsody” Jamesa Cartera. To było dla mnie duże zaskoczenie. Czego można było bowiem oczekiwać od nagrania z orkiestrą Sinfonia Varsovia kompozycji niekoniecznie znanego, a już na pewno zupełnie nieznanego fanom jazzu kompozytora Roberto Serra.

Cytując recenzję:
„Jaki z tego wszystkiego morał… - nie czytajcie okładek, słuchajcie muzyki. „Caribbean Rhapsody” to wyśmienita płyta.”

Całęgo koncertu nie uda się zagrać. Posłuchajmy zatem solowej improwizacji lidera.

* James Carter – Tenor Interlude – Caribbean Rhapsody

Wakacje rozkręciły się na dobre, Warszawa opustoszała. Samochodów na ulicach jak na lekarstwo, podobnie jak miejsc, gdzie można było kupić krótko po premierze wyśmienitą płytę „Ale Szopka” – nagraniowy debiut (chyba) Agnieszki Szczepaniak. Teraz z dystrybucją płyty jest już lepiej. Jeśli jej jeszcze nie macie, biegnijcie do sklepów najlepiej już jutro. To wyśmienita, trudna do przypisania do jakiegokolwiek gatunku, nowatorska, świeża i odkrywcza produkcja. No i wyśmienity i zupełnie niespodziewany wokal Justyny Steczkowskiej. Posłuchajcie sami…

* Agnieszka Szczepaniak feat. Justyna Steczkowska – Gdybym Ja – Ale Szopka

Suplement, czyli to, czego nie udało się zmieścić w godzinnej audycji:

Kolejna płyta byłą nieco spokojniejsza. Pat Metheny to mistrz zmiany nastrojów. Nikt inny nie potrafi nagrać dzieł tak wybitnych jak „Zero Tolerance For Silence” i „One Quiet Night”. Jego najnowsza płyta przypomina bardziej tą drugą. Została nagrana solo na akustycznych gitarach, w większości na gitarze barytonowej. Zawiera garść klasyków z dzieciństwa Pata Metheny. Posłuchajmy otwierającej płytę kompozycji Paula Simona – „The Sound Of Silence”.

* Pat Metheny – The Sound Of Silence – What’s It All About

Kolejny tydzień to płyta wybitna. To będzie za 100 lat jedna z najważniejszych płyt drugiego dziesięciolecia dwudziestego pierwszego wieku. Nikt z nas tego nie sprawdzi, ale ja nie wątpię ani przez chwilę, że tak będzie i każdy kolejny wieczór z tą płytą przekonuje mnie, że mam rację. Posłuchajmy Leszka Możdżera:

* Leszek Możdżer – The Law And The Fist – Komeda
Recenzja płyty: Leszek Możdżer - Komeda

23 sierpnia 2011

Robbie Robertson - How To Become Clairvoyant


Robbie Robertson od wielu lat pozostaje na muzycznej emeryturze. Nie nagrywa często, jego ostatni album ukazał się ponad 10 lat temu. Fani musieli więc czekać dość długo na solowy projekt artysty. „How To Become Clairvoyant” ukazał się w kwietniu tego roku i tam gdzie zauważa się nagrania dobre, choć niekoniecznie wyposażone w pokaźne budżety promocyjne i tandetne teledyski, spotkał się z dobrym przyjęciem. W tym czasie muzyk nie pozostawał zawodowo zupełnie bezczynny. Grywał tu i tam, pojawiał się jako gość specjalny, uśwnietniał, czasem grał na festiwalach i różnych benefisach… I tak jakoś 10 lat uleciało.

Najnowsza płyta Robbie Robertsona to dzieło w pełni autorskie, to 12 piosenek napisanych przez lidera, w tym kilka z pomocą Erica Claptona i Mariusa de Vriesa.

Jak to często w przypadku takich projektów bywa, lider otoczył się przyjaciółmi. Na płycie znajdziemy więc wybitnych gitarzystów, specjalistów od różnych muzycznych stylów – Erica Claptona, Toma Morello i Roberta Randolpha. Są też wokalistki, Steve Winwood gra na organach, na chwilę do studia wpadł Trent Reznor. Sekcję tworzą w kilku utworach Pino Paladino i Jim Keltner.

To skład iście wybuchowy. Jeśli do mikrofonu pcha się zbyt wiele sław, często powstaje superprodukcja, która brzmi miałko i raczej przypomina studyjne demo, lub komiks w rodzaju „Tu Jestem” – czyli dźwiękowe tło w którym każdy stara się na chwilę zaistnieć – jak publiczność machająca do widzów z ekranów telebimów na stadionach. W taką pułapkę wpadali ostatnio choćby Eric Clapton i Quincy Jones.

Robbie Robertson poradził sobie z nadmiarem gwiazd wyśmienicie. Napisał dobre piosenki, namówił Erica Claptona, Toma Morello i Roberta Randolpha do zagrania tego co on chciał, a nie co grają zawsze na swoich płytach.

To najlepsza muzyka jaką Robbie Robertson napisał i zagrał od czasu wydania wiele lat temu swojej debiutanckiej płyty bez tytułu – czyli od roku 1987. I to z pewnością nie jest tak, że od tego czasu nie miał pomysłów. Pewnie miał, ale mu się nie chciało. Tantiemy za wszystkie płyty The Band z pewnością pozwalają na dostatnie i spokojne życie.

Na single z tej płyty wybrałbym balladę „This Is Where I Get Off” – tu na gitarze gra Eric Clapton i utwór tytułowy z jakże charakterystycznym brzmieniem gitary Roberta Randolpha. Pozostałe kompozycje są może nieco słabsze, jednak udało się napisać 12 utworów w miarę jednolitych brzmieniowo.

Ta płyta nie jest wielkim wydarzeniem, jest bardzo dobrą płytą, jakich wiele. Prawdopodobnie mało znany wykonawca z taką produkcją nie zdobyłby uznania słuchaczy, a tak fani The Band cieszą się z kolejnego uzupełnienia pamiątek z dzieciństwa.

Robbie Robertson
How To Become Clairvoyant
Format: CD
Wytwórnia: Macro-Biotic
Numer: 795041782120

22 sierpnia 2011

Brad Mehldau - Live In Marciac


Ten album czekał trochę na swoją kolej. Najpierw prawie 5 lat od czasu nagrania (2006) wytwórnia przechowywała nagrany w postaci audio i video przygotowane do wydania. Później, kiedy płyta ukazała się na początku 2011 roku przeleżała kilkanaście tygodni czekając na swoją kolej aż wreszcie doczekała się zaszczytnego tytułu płyty tygodnia w RadioJAZZ.fm.

„Live In Marciac” to płyta urokliwa, wciągająca słuchacza od pierwszych dźwięków. Solowe recitale nie są łatwą formułą dla wielu nawet bardzo doświadczonych pianistów. Tu nie tylko trzeba mieć muzyczny pomysł na zagranie kilkudziesięciu minut muzyki. To też kwestia utrzymania napięcia i uwagi słuchaczy, fizycznej kondycji i poradzenia sobie z własnymi emocjami przez cały występ. Tu nikt z zespołu nie da zmiany, nie pozwoli odetchnąć chwilę, nie zagra solówki pozwalając odpocząć.

Brad Mehldau należy do tych nielicznych wybitnych pianistów, którzy potrafią sprawić, że już od pierwszych akordów słuchacze zamierają w bezruchu, w magiczny sposób nie zapominają wyłączyć telefonów komórkowych i z radością dają się całkowicie wciągnąć w muzyczny świat geniusza na scenie. To nie kwestia wybitnej techniki, sprawności instrumentalnej, czy scenicznej charyzmy. Ona pomaga, to jednak nie kwestia tego, jak się gra, ale co chce się zagrać. Oczywiście trzeba mieć sprawny warsztat wykonawczy, ale przede wszystkim pomysł… Nie znam wielu takich pianistów, niedawno powiedziałem w audycji, że do takich pianistów zaliczam Keitha Jarretta, Ahmada Jamala. Gonzalo Rubalcabę i Craiga Taborna (to może trochę jeszcze na kredyt). No i oczywiście Oscara Petersona, ale jego już niestety na żywo nie usłyszymy. Jeśli o kimś zapomniałem – przepraszam… Już z samego zestawu widać, że istota nie leży w ilości zagranych dźwięków, ale ich miejscu w przestrzeni. Wszyscy wymienieni potrafią zagrać mało i wiedzą jaka ważna, jeśli nie najważniejsza jest rola ciszy w muzycznym przekazie.

„Live In Marciac” to recital solowy Brada Mehldaua, na który składają się w pierwszej części jego własne utwory, prawdopodobnie w dużej części powstałe ad-hoc na scenie w formie totalnej improwizacji, być może jedynie opartej na wcześniej przygotowanym schemacie harmonicznym. Ten fragment koncertu, umieszczony na pierwszym krążku CD przypomina nieco koncerty Keitha Jarretta z lat osiemdziesiątych.

W drugiej części Brad Mehldau odwołuje się do wybranych według trudnego do zidentyfikowania klucza kompozycji muzyki popularnej. Znajdziemy tu utwór znany z repertuaru Nirvany („Lithium”), mniej znaną kompozycję Johna Lennona i Paula McCartneya („Martha My Dear”), czy niestandardowo potraktowany standard „My Favourite Things”. Brad Mehldau często nagrywając w trio sięga do utworów współczesnego popu. Te utwory są jednak również jedynie pretekstem do rozbudowanych improwizacji.

Kiedy Brad Mehldau gra standardy, słuchacz może dowiedzieć się, jaki jest jego pomysł na muzykę. Posłuchajcie „My Favourite Things”. Nie znajdziecie tu dobrze znanej z wielu wykonań, w tym Johna Coltrane’a, który grał tą kompozycję wiele razy, i łatwo rozpoznawalnej melodii. Ona jest jedynie lekko zaznaczona gdzieś w połowi utworu. To rodzaj harmonicznej dekonstrukcji tematu. Podobnie brzmi „Martha My Dear” z białego albumu The Beatles.

Ta płyta to zaproszenie do odmiennego, lepszego świata dźwięków, inspiracji, emocji i historii, które opowiada Brad Mehldau. To piękny, wciągający i uzależniający świat. To nie jest muzyka wpadająca w ucho, jednak skoncentrujcie się choć na pięć minut i nie będziecie potrafili się od tych płyt oderwać. Słuchając tej płyty pierwszy raz kilka miesięcy temu miałem podobne wrażenie, jak wtedy, kiedy pierwszy raz usłyszałem klasyczne koncertowe płyt solowe Keitha Jarretta („Koln Concert”, „Paris Concert”, czy „Concerts”). To też wrażenie, którego nigdy nie zapomnę z jednego z solowych koncertów Gonzalo Rubalcaby sprzed jakiś 10 lat. Taki świat z łatwością kreują na prawie każdej płycie Ahmad Jamal i Oscar Peterson. Trudno wyobrazić sobie lepszą rekomendację dla pierwszego tak obszernego solowego koncertowego nagrania pianisty średniego pokolenia…

Całość wydana została starannie w postaci w której powinny być wydawane wszystkie koncerty – za sensowną cenę dostajemy dwie płyty audio i płytę DVD zawierającą praktycznie ten sam materiał (za wyjątkiem jednego utworu – prawdopodobnie zepsuło się światło, lub kamery). Może tylko  - wiem, że zawsze się do tego przyczepiam, ale mam rację… warto zmienić opakowanie na takie, które chroni płyty przed porysowaniem. Wciskanie płyt w koperty z twardego kartonu zawsze będzie przeze mnie piętnowane.

Brad Mehldau
Live In Marciac
Format: 2CD+DVD
Wytwórnia: Nonesuch
Numer: 073597981391