11 listopada 2011

Charlie Haden Quartet West – Always Say Goodbye


Gdyby przez chwilę zapomnieć o mistrzowsko wkomponowanych w nową muzykę zagraną przez kwartet Charliego Hadena fragmentach starszych nagrań, otrzymalibyśmy wzorowo nagraną mainstreamową płytę jazzową. A tak można albo przypiuszczać, że to pomysł na ryróżnienie się z tłumu podobnych produkcji, albo niezwykle nowatorski pomysł zrealizowany z techniczną sprawnością w taki sposób, że połączenie nagrania z 1993 roku z kilkoma fragmentami archiwalnymi, z których najstarszy pochodzi z 1949 roku brzmi lepiej niż niektóre współczesne produkcje. Mam tu na myśli nie tylko realizację techniczną takiego połączenia, która musi być koszmarem dla producenta, ale również muzyczny sens takiej operacji…

To dowód nie tylko na szacunek do muzycznej tradycji oraz mistrzostwo realizatora, ale również umiejętność stworzenia nowocześnie brzmiącej muzyki nawiązującej bezpośrednio do brzmień z przeszłości. W jednym z utworów – „Ou Es-Tu, Mon Amour? – Where Are You, My Love?” Stephane Grappelli zagrał w 1993 roku do swojej własnej muzyki sprzed prawie 50 lat (fragment nagraniu zespołu Hot Club De France)…  To musiało być dla niego niezłe przeżycie. A poza wszystkim brzmi wyśmienicie. Podobnie jest z innymi fragmentami archiwalnymi, choć tutaj nie ma już współczesnych gościnnych występów. Możemy za to posłuchać połączenia kwartetu lidera z Colemanem Hawkinsem i orkiestrą Duke Ellingtona i paru sampli ze starych filmów. To właśnie chęć przypomnienia klimatów filmowych sprzed lat była zapewne pomysłem na tą płytę.

Czy to właśnie miłość do starych filmów doprowadziła Charlie Hadena do nagrania „Always Say Goodbye”, czy to tylko chęć wykorzystania konwencji, nie ma dziś, po prawie 20 latach znaczenia, powstał bowiem produkt ponadczasowy, łączący klimaty lat czterdziestych i dziewięćdziesiątych, brzmiący dziś równie dobrze, jak w momencie premiery.

Quartet West, to zespół, monolit, grupa muzyków, których zadaniem nie jest ani tworzenie muzycznego tła dla lidera, ani odgrywanie solówek w stylu – „każdy sobie”. Nie ma takich zespołów wiele. Quartet West istnieje do dziś, większość nagrań studyjnych to albumy inspirowane klimatem mrocznych filmów z dawnych lat. Czasem zmienija się perkusiści, jednak reszta zespołu (Alan Broadbent – fortepian i Ernie Watts – saksofony) pozostaje od wielu lat bez zmian. Moim ulubionym albumem zespołu pozostanie chyba już zawsze koncertowy „The Privae Collection”, o którym przeczytacie tutaj:


Jednak „Always Say Goodbye” ma swój urok, o którym warto pamiętać w coziennym poszukiwaniu nowości i czegoś, czego jeszcze nie było. Nie zawsze trzeba robić coś muzycznie nowego, czasem wystarczy to co już znmy, ale za to najlepiej na świecie… Charlie Haden z Quartet West to najwyższa światowa klasa.

Charlie Haden Quartet West
Always Say Goodbye
Format: CD
Wytwórnia: Universal
Numer: 731452150127

10 listopada 2011

Simple Songs Vol. 37


Często temat audycji pojawia się w mojej głowie zupełnie niespodziewanie. Temat wczorajszej w zasadzie był dla mnie oczywisty już przed niedzielnym koncertem Sonny Rollinsa. Relację z koncertu przeczytacie tutaj:


Zawsze pozostawał cień wątpliwości, że koncert może się nie udać. W końcu Sonny Rollins to artysta wiekowy, więc zdrowie i zasób sił mogły stanowić ograniczenie. W końcu okazało się, że swoją witalnością i kreatywnością Sonny Rollins mógłby dziś obdzielić całe pokolenie młodych artystów i jeszcze by zostało. Tak czy inaczej, w ramach wspominania wyśmienitego koncertu przyniosłem do studia garść płyt Sonny Rollinsa. Postanowiłem na inną okazję zostawić płyty na których pełni rolę sidemana. No… może z jednym wyjątkiem, ale o tym na koniec… Tak więc nie będzie dziś nic z wielkich płyt Milesa Davisa. Jednak samych tych największych płyt solowych wystarczyłoby na parę godzin audycji. I znowu w ten sposób powstaje dylemat, co wybrać….

Zacznijmy więc od największego komercyjnego sukcesu Sonny Rollinsa (nie licząc „Tatoo You” Rolling Stonesów – albumu, który sprzedał się zapewne w nakładzie przewyższającym wszystkie najważniejsze płyty naszego dzisiejszego bohatera razem wzięte…). Mam na myśli album „Saxophone Colossus” i kompozycję, chciałoby się powiedzieć.. przebój jazzowy „St. Thomas”. Album pochodzi z roku 1956. Zagrają oprócz lidera Tommy Flanagan na fortepianie (fortepian niezbyt często pojawia się w składach Sonny Rollinsa), Doug Watkins na kontrabasie i Max Roach na perkusji.

* Sonny Rollins – St. Thomas – Saxophone Colossus

Kolejna płyta, bez której szybki i z konieczności czasu antenowego skrócony przegląd solowych dokonań Sonny Rollinsa obyć się nie może, to “Tenor Madness”, podobnie jak „Saxophone Colossus” z 1956 roku. Utwór tytułowy stanowi jedyną w swoim rodzaju bitwę dwu saksofonów tenorowych, kto wie, czy nie najważniejszych w historii jazzu – Sonny Rollinsa i Johna Coltrane’a. Niestety ten utwór trwa ponad 12 minut i dziś się nam nie zmieści. W pozostałych utworach Johna Coltrane’a już nie ma, ale muzyka i tak jest wyśmienita. Posłuchajmy ballady „When Your Lover Has Gone” – zagrają oprócz Sonny Rollinsa, Red Garland na fortepianie, Paul Chambers na kontrabasie i Philly Joe Jones na perkusji.

* Sonny Rollins – When Your Lover Has Gone – Tenor Madness

Teraz będzie jedna z najbardziej popularnych kompozycji Sonny Rollinsa – „Oleo”. Wykonywana przez wszystkich, uniwersalna, grywana przez saksofonistów, trębaczy, pianistów, gitarzystów. Wielokrotnie nagrywana przez Milesa Davisa, w towarzystwie Johna Coltrane’a, Hanka Mobley’a, Wayne Shortera. Chyba nigdy nie nagrany oficjalnie przez Sonny Rollinsa i Milesa Davisa wspólnie… Jeśli ktoś takie nagranie pamięta (z oficjalnej dyskografii), proszę o sygnał…

Zagrajmy teraz dość nietypową rejestrację tego utworu pochodzącą z legendarnego kiedyś bootlegu, który dziś jest dostępny w całkiem dobrej jakości i postaci sprawiającej wrażenie całkowicie legalnego wydania, opatrzonego starannym komentarzem. To będzie kwartet Sonny Rollinsa i Dona Cherry z 1963 roku – koncert zarejestrowano w Stuttgarcie. Zagrają oprócz wymienionych solistów

* Sonny Rollins & Don Cherry Quartet – Oleo – Complete 1963 Stuttgart Concert

W ostatnich latach ciągle zapowiadając nowy studyjny album Sonny Rollins wydaje kompilacje swoich nagrań koncertowych, dając tym, którzy mają okazję posłuchać go na żywo dobra pamiątkę, przypominającą koncert, który widzieli, a wszystkim fanom, którzy z różnych przyczyn na koncerty nie mogli dotrzeć okazję do posłuchania tego, co dzieje się na jego koncertach. Z jednej z tych płyt – „Road Shows Vol. 1” posłuchajmy utworu „Some Enchanted Evening”, z liderem zagrają Christian McBride na kontrabasie i Roy Haynes na perkusji. Nagranie pochodzi z legendarnego koncertu z Carnegie Hall z 18 września 2007 roku.

* Sonny Rollins – Some Enchanted Evening – Road Shows Vol. 1

Na koncercie we Wrocławiu zagrał z Sonny Rollinsem na kontrabasie Bob Cranshaw. To jeden z najwierniejszych liderowi muzyków. Grał z nim już we wczesnych latach sześćiesiątych ubiegłego wieku. Posłuchajmy jednego z takich nagrań, pochodzącego z 1964 roku , z płyty „Now’s The Time!”. Zagrają Sonny Rollins, Bob Cranshaw i Roy McCurdy (perkusja).

* Sonny Rollins – Blue ’N’ Boogie – Now’s The Time!

Nie może dziś zabraknąć słynnego albumu „The Bridge”. Jak można przeczytać w wielu jazzowych publikacjach i kilku dostępnych mniej lub bardziej autoryzowanych biografiach naszego dzisiejszego bohatera, po krótkim pobycie w więzieniu i przymusowej, dość eksperymentalnek kuracji odwykowej, która wyciągnęła Sonny Rollinsa z dość silnego nałogu narkotykowego, nie widząc sensu i nie mając pomysłu na dalsze granie, ćwiczył przez kilka miesięcy w samotności, najpierw w domu, a później, żeby nie denerwować sąsiadów na jednym z nowojorskich mostów. Stąd tytuł później wydanej płyty… Zagrają Jim Hall (gitara), po raz kolejny Bob Cranshaw (kontrabas), i Ben Riley (perkusja). A tak poza wszystkim, to pewnie dziś owi sąsiedzi, jeśli jeszcze żyją, żałują, że już koło Sonny Rollinsa nie mieszkają…

* Sonny Rollins – The Bridge – The Bridge

Na koniec wykorzystam po raz kolejny okazję do prezentacji nagraniu Abbey Lincoln… Może dziś zaśpiewać w związku z tym, że na saksofonie gra Sonny Rollins. Nagranie pochodzi z płyty „That’s Him!” z 1957 roku. Zagrają również Kenny Dorham (trąbka), Wynton Kelly (fortepian), Paul Chambers (kontrabas) i Max Roach (perkusja).

* Abbey Lincoln – I Must Have That Man – That’s Him!

09 listopada 2011

Kamil Szuszkiewicz – Prolegomena


Do młodego pokolenia artystów mam stosunek dość ostrożny. Nie wynika to z braku wiary w to, że młode pokolenie potrafi zagrać coś ciekawego i odkrywczego. To raczej ekonomiczna pragmatyka. Działając w zakresie ograniczonego budżetu, a przede wszystkim, co de facto ważniejsze, ograniczonego czasu, który poświęcam na suchanie muzyki, racjonalnym wyborem wydaje się być zawsze nowa płyta sprawdzonego od lat wykonawcy, po której wiadomo czego możemy się spodziewać. W sklepowym koszyku często wygrywa więc znane nazwisko, to pewniak. Ciągle jeszcze nie mam wielu płyt starszych, które chciałbym mieć. Ciągle ukazują się też nowe pozycje sprawdzonych zespołów…

Tak więc artyści wcześniej mi nieznani nie mają łatwej drogi na moją półkę. Niektórzy idą na skróty, pokonując barierę sklepową przysyłając płyty do naszego radia, albo obdarowując mnie nimi osobiście. Ze zrozumiałych względów uważam, że to dobra droga. Z jednej strony gwarantująca przynajmniej jednokrotne wysłuchanie z uwagą takiego albumu, z drugiej świadcząca o poważnym podejściu do tematu chęci zaistnienia na muzycznym rynku, a każdy muzyk chciałby przecież mieć każdego dnai coraz więcej fanów, w tym potencjalnych klientów dla nowych albumów i ludzi, którzy przyjdą na koncerty. Sztukę tworzy się dla ludzi, a nie tylko dla siebie, choć tak ekstremalne poglądy zdarzają się w środowiskach awangardowych twórców…

Cały ten skomplikowany wywód to wstęp do stwierdzenia, że z pewnością kolejnym płytom Kamila Szuszkiewicza będę przyglądał się z pewnością dużo uważniej. Album „Prolegomena” dostałem od lidera kilka tygodni temu i na swój dzień musiał trochę poczekać.

Najważniejsze, co pozostaje mi w muzycznej pamięci po wysłuchaniu „Prolegomeny” to poczucie, że lider ciągle poszukuje swojej muzycznej tożsamości, czyniąc to jednak w sposób racjonalny. Kamil Szuszkiewicz nie poszukuje własnego brzmienia dysponując już teraz dobrym opanowaniem instrumentu. Nie stara się być na siłę oryginalnym, odróżnić się od innych, co jest częstrym błędem młodych wykonawców, w szczególności tych, którzy chcą grać muzykę wolną od jednoznacznych skojarzeń z konkretną muzyczną tradycją, stylistyką i gatunkiem, choć ich jest ostatnio tak wiele, że trudno za tym nadążyć…

„Prolegomena” to dobry album, pełen muzycznych pomysłów, choć część z nich przydałoby się rozwinąć nieco szerzej, co zapewne stanie się na kolejnych płytach. To rodzaj muzycznego szkicownika, pokazującego sposób myślenia, możliwości zespołu. Choć poszczególne utwory znacznie się od siebie różnią, wysłuchanie całej płyty nie budzi uczucia muzycznego bałaganu, a raczej różnorodności…
W owym szkicowniku lidera znajdziemy nieco jazzowej awangardy, dobre kompozycje, zbiorowe improwizacje pokazujące inwencję zespołu. Co najważniejsze, oprócz pomysłów muzycy potrafią je zagrać. Opanowanie techniki gry nie jest sprawą oczywistą wśród młodego pokolenia awangardy. Słychać też, co również nie jest częste, że muzycy dużo słuchają, nie odcinając się z przyczyn ideologicznych od muzycznej tradycji. To nie jest udziwnianie na siłe, idea odrzucenia tradycji, to twórcze jej przetworzenie, a żeby coś przetwarzać, trzeba ową materię najpierw poznać i zrozumieć…

Kamil Szuszkiewicz jest też liderem zespołu, nie jego gwiazdą, ale liderem, który zna swoje miejsce i rozumie, że podstawową funkcją lidera zespołu jest stworzenie przestrzeni dla jego członków. Trochę szkoda zmarnowanego potencjału w postaci dwu saksofonów barytonowych. Zanim płyta trafiłą do odtwarzacza, spodziewałem się więcej saksofonowej bitwy. To jednak nie tyle uczucie niedosytu, co rozbieżności pomiędzy oczekiwaniem a rzeczywistością.

Z radością posłuchałbym tego materiału na żywo, choć zapewne to muzyczna materia na tyle ulotna, że w wersji koncertowej pozostają jedynie szkielety kompozycji, które wypełniają się treścią wykorzystującą umiejętności improwizacyjne członków zespołu.

Kamil Szuszkiewicz
Prolegomena
Format: CD
Wytwórnia: Slowdown
Numer: SLOW008

08 listopada 2011

Keith Jarrett - The Koln Concert


„The Koln Concert” to Keith Jarrett w pigułce. Gdybym musiał wybrać tę jedną, jedyną płytę Keitha Jarretta, to całkiem prawdopodobne, że byłby to właśnie ten album. Choć może przez chwilę pomyślałbym o „At Blue Note: A Complete Recordings”, choć to nagranie w trio, a to już zupełnie inna kategoria. To koncert w całości improwizowany, choć zapewne w części wcześniej nieco przemyślany przez wykonawcę. Keith Jarrett zagrał wiele podobnych koncertów i gra nadal, a trzeba pamiętać, że od nagrania tego albumu minęło już 36 lat. Czemu więc właśnie ta płyta? Tego dnia udało się wszystko. Być może to najlepzy koncert jaki Keith Jarrett zagrał w życiu.

To płyta magiczna, choć ja miałem z nią różne przygody. W latach osiemdziesiątych była jedną z moich ulubionych płyt, słuchałem jej co najmniej raz na tydzień, czasem przy niej zasypiałem. Nieco później, kiedy miałem też wersję cyfrową, bo częste słuchanie analogu sfatygowało go nieco, nie tylko zasypiałem, ale też się przy dźwiękach fortepianu Keitha Jarretta budziłem. Później nastąpił nieunikniony przesyt… Nawet najpiękniejsza muzyka może się znudzić. Dziś sięgam po nią czasem, większe muzyczne doświadczenie pozwala mi znaleźć w niej więcej cytatów. Odpocząłem od „The Koln Concert” jakieś 10 lat i dziś znowu słucham jej z największą przyjemnością. Oczywiście dziś Keith Jarrett jest lepszym technicznie pianistą. Oczywiście i dziś nagrywa wspaniałe płyty. Niedługo będzie kolejna – „Rio”. A może już jest. Obok „The Koln Concert” można śmiało postawić takie nagrania jak „The Paris Concert”, „La Scala”, czy „Concerts”. To jednak koncert z Kolonii ciągle wśród starszych i tych najnowszych płyt jest najciekawszy.

W tej muzyce jest jakiś niewytłumaczalny magnetyzm. To nie jest najłatwiejszy fortepian solo. To jednak taki rodzaj improwizacji, który wciąga słuchacza błyskawicznie i sprawi, że płyty słucha się w skupieniu od pierwszego do ostatniego dźwięku, nawet jeśli zna się ją na pamięć i nie ma mowy o efekcie nieprzewidywalności.

Tego wieczoru nastąpił zapewne zbieg wielu okoliczności, które złożyły się na tak wybitne nagranie. Sala, komplet publiczności, nastrój dnia, to oczywiste. Przypuszczalnie również przypadkowo i omyłkowo postawiony na scenie mały i niezbyt dobrze brzmiący i działający fortepian, który zmusił Keith Jarretta do operowania w środkowych rejestrach. Powtarzanie czasem przez wiele minut improwizacji na bazie jednego akordu stworzyło efekt wciągającej mantry, który spotęgowało nietypowe brzmienie fortepianu.

„The Koln Concert”  to też absolutny bestseller wielce zasłużonej dla jazzu wytwórni ECM. To jeden z nielicznych przykładów nagrania, które odniosło jednocześnie niezwykły w świecie muzyki improwizowanej sukces komercyjny właściwie od pierwszego dnia po wydaniu, bez komercyjnych kompromisów i ukłonów w stronę mniej wymagającego słuchacza.

Choć wcześniej podobne solowe płyty nagrywał Bill Evans, to żadnej z nich nie udało się osiągnąć sukcesu choćby zbliżonego do tego, który odniósł Keith Jarrett.

Keith Jarrett
The Koln Concert
Format: LP
Wytwórnia: ECM
Numer: ECM 1064

07 listopada 2011

Sonny Rollins – Jazztopad, Wrocław, Audytorium Regionalnego Centrum Turystyki Biznesowej, 6.11.2011


Prawie cały rok musieliśmy czekać na wydarzenie roku. Przez jakiś czas myślałem, że polski sezon koncertowy 2011 będzie stał pod znakiem gitarzystów. Dwa absolutnie fantastyczne koncerty… Jeff Beck i Pat Martino. Przeczytacie o nich tutaj:



Sonny Rollins przebił oba te wydarzenia. Zdjęcia będą kolorowe. Ta czerwona koszula… Źle wygląda bez czerwonego koloru, a poza tym doskonale pasuje do siwej brody i jest razem z oklejonym herbami miast futerałem na saksofon wizualnym znakiem rozpoznawczym Sonny Rollinsa. Dzięki naszej radiowej ekipie, która stawiła się licznie wczoraj we Wrocławiu na futarale będzie też widniał herb Wrocławia.

Sonny Rollins

Sonny Rollins zagrał koncert, o którym w zasadzie można napisać jedynie, że był fantastyczny. Zaczął się od owacji na stojąco w wypełnionej zdecydowanie ponad limit Sali, a później był już tylko On, jego saksofon i całkiem nieźle brzmiący zespół złożony z muzyków, kórym lider, jak każdy profesjonalista pozwolił zagrać sporo solówek. Odmiennie, niż wielu innych muzyków w słusznym wieku, solówki członków zespołu nie były jedynie miejscem na odpoczynek dla lidera.

Sonny Rollins

Sonny Rollins zagrał bowiem tak, jakby miał dwadzieścia lat. Z drugiej strony brzmiał tak, jakby to miał być jego ostatni koncert. Włożył w każdą nutę tyle energii i muzycznej inwencji, że możnaby jego spontanicznością obdarzyć tuzin młodych gniewnych.

Już w pierwszym utworze zagrał długie frazy korzystając z techniki oddechu okrężnego. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał wątpliwości, czy jeszcze ma dobre zadęcie. A później było jeszcze 90 minut muzyki na absolutnie najwyższym światowym poziomie.

Sonny Rollins

Pewnie będziemy w redakcji bić się oto, kto wymyśli bardziej kolosalne epitety… Kto napisze tekst do JazzPRESSu? Dziś tego nie wiem.

Co można napisać o jazzowym misterium Sonny Rollinsa?

Sonny Rollins

Można poszukiwać kolejnych najwspanialszych epitetów. Można chwalić witalność, energię, życiowy optymizm i świetne panowanie nad zespołem. Można rozpisywać się nad tym, jak Sonny Rollins ciągle zachowuje tak wyśmienitą formę grając na wymagającym przecież sprawności fizycznej instrumencie.

Można próbować szukać w 90 minutowym koncercie jakiejś jednej fałszywej nuty. Dałoby się znaleźć. Ale po co? Można wreszcie godzinami analizować kolejne improwizacje, albo podziwiać zgranie zespołu, a w szczególności perkusisty (Jerome Jennings) i grającego na instrumentach perkusyjnych Sammy’ego Figueroa. Znowu jednak pytam, po co? Można zastanawiać się nad tym czemu Sonny Rollins zagrał tego wieczoru akurat te utwory… Ale po co?

Cały ten tekst to wstęp do jednego zdania, które w zasadzie wystarcza… To był jeden z najlepszych koncertów jakie widziałem w życiu… A widziałem sporo…. W tym kilka koncertów Sonny Rollinsa. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ten był taki magiczny. Był i już…

Pat Martino Quartet– Undeniable: Live At Blues Alley


Dziś takiej muzyki nie  powstaje już wiele. Trochę to kwestia wieku, z biologią jeszcze nikt nie wygrał. Trochę to kwestia czasów, w których rozpoczynali swoją muzyczną karierę dzisiejsi 60, 70 i 80-latkowie. Dziś rynek zmusza muzyków do natychmiastowej pogoni za sławą, nawet jeśli część z nich tego nie chce.  Mając swoje 5 minut i pomysły w głowie, niektórzy wydają po kilka płyt rocznie, a czasem nawet 3 albumy jednego dnia, choć może często lepiej byłoby jedną co kilka lat, ale za to z sensem. Młodzi w latach sześćdziesiątych też nagrywali więcej niż nagrywają teraz. Mam jednak wrażenie, że mieli wtedy więcej do powiedzenia. Mają też równie wiele, albo nawet więcej do powiedzenia dzisiaj, co wynika oczywiście z muzycznego, a również zwyczajnie życiowego doświadczenia.

Pat Martino to właśnie taki modelowy przykład muzyka, który nic nie musi, jest szczęśliwym człowiekiem, nie chce i nie potrzebuje nikomu udowadniać, że jest geniuszem. Kiedy ma ochotę i kiedy są sprzyjające okoliczności, wydaje kolejną płytę. Wcale nie lepszą, ani gorszą od poprzedniej. Zwyczajnie dobrą, tylko tyle i aż tyle. Tak zupełnie od niechcenia obdarzając świat kolejnym wybitnym albumem.

Takich artystów jest dziś naprawdę niewielu. Ludzi, którzy łączą wybitne opanowanie instrumentu z pomysłem na to, co z tymi umiejętnościami zrobić.Ahmad Jamal, Sonny Rollins, Wayne Shorter, Jim Hall i może jeszcze paru innych wybitnych muzyków. W tym gronie z pewnością jest Pat Martino.

Radość spełnienia, życie w zgodzie ze sobą, szczęście i absolutna wolność tworzenia, to elementy sprzyjające nagrywaniu wyśmienitej muzyki. Jednocześnie genialnej i takiej zwyczajnej. Z pozoru przewidywalnej a jednak w każdym momencie zaskakującej. Proste melodie i przewidywalne rozwiązania aranżacyjne zaskakują bardziej niż nieprzewidywalne wywracanie konwencji w każdym momencie, tak ulubione przez wielu młodych twórców.

Ja słucham takich płyt jak „Undeniable: Live At Blues Alley” z zakłopotaniem i niedowierzaniem. No i oczywiście z wielką przyjemnością. Owo niedowierzanie to powracające co chwila pytanie – Dlaczego inni tak nie potrafią? Przecież to takie oczywiste frazy. Klasyczne podejście do znanych tematów. Konwencja znana od lat i według wielu już dawno wyczerpana, a jednak w wykonaniu prawdziwego mistrza ciągle brzmiąca odkrywczo.

Można oczywiście rozkładać każdy utwór na czynniki pierwsze. Można pisać opasłe referaty na temat precyzji pracy sekcji rytmicznej (perkusista Jeff Tain Watts wspomagany przez Tony Monaco na organach Hammonda). Nie mam tu oczywiście na myśli precyzji automatu perkusyjnego. To inny rodzaj nieuchwytnej precyzji bycia nieprecyzyjnym dokładnie tam, gdzie trzeba i kiedy trzeba i trafiania w punkt wtedy kiedy sytuacja tego wymaga. Można też, być może, a nawet na pewno ktoś to już gdzieś zrobił, próbować naukowo opisać improwizacyjne pomysły Pata Martino. Pewnie mamy gdzieś na świecie magistrów, a może i doktorów muzyki, którzy próbowali opisać nieopisywalny geniusz Pata Martino.

Można próbować szukać recepty na to, z czego bierze się unikalne brzmienie gitary Pata Martino w jej unikalnej konstrukcji – Pat od lat gra na dość nietypowej gitarze z małej wytwórni, w której konstrukcji z pewnością ma swój udział. Weilu gitarzystów podchodzi do tematów sprzętowych bardzo poważnie, często za poważnie… Pat Martino zagrałby na każdej gitarze. On nie gra muzyki, on jest muzyką, choć sam tak nie uważa. Polecam lekturę mojego wywiadu z Patem Martino w najnowszym – listopadowym numerze JazzPRESSu. Mało jest ludzi tak szczęśliwych jak Pat Martino. O tym dowiecie się również z autobiografii Pata Martino, która właśnie się ukazała… „Undeniable: Live At Blues Alley” to nie tylko Pat Martino. To również wyśmienity w swojej roli saksofonista Eric Alexander. To świetne zespołowe granie.

Można wreszcie zwyczajnie cieszyć się chwilą, włożyć płytę do odtwarzacza i słuchać, zapominając o tych globalnych, lokalnych i naszych prywatnych zmartwieniach. I takie podejście do muzyki w całości, a również do płyty „Undeniable: Live At Blues Alley” Pata Martino polecam…

Pat Martino Quartet
Undeniable: Live At Blues Alley
Format: CD
Wytwórnia: Highnote
Numer: 632375723125