25 listopada 2011

Brad Mehldau – Elegiac Cycle


To jest idealna płyta na zamglony jesienny poranek. Jedna z pierwszych solowych płyt Brada Mehldaua. I zdecydowanie jedna z moich ulubionych w jego całkiem już pokaźnej dyskografii.  Album „Elegiac Cycle” zawiera autorski repertuar, który może być traktowany jako spójna całość, choć dłuższe kompozycje sprawdzają się również w oderwaniu od całości albumu.

Początek płyty brzmi bardzo słowiańsko, niczym kolejny jazzowo – chopinowy projekt. Później faktury nieco gęstnieją, kompozycje stają się bardziej skomplikowane i złożone harmonicznie.  Romantyczne inspiracje są bardzo widoczne, mimo, że żadne z nazwisk kompozytorów tej epoki nie pada jako inspiracja w obszernym tekście programowym Brada Mehldaua zawartym we wkładce do płyty. Znajdziemy tam przede wszystkim Johna Coltrane’a i Jana Sebastiana Bacha. W przyp;adku tego drugiego forma refleksyjnej elegii nie dziwi, co do Johna Coltrane’a miałbym już jakieś wątpliwości.

To jedna z pierwszych płyt solowych pianisty. Do dziś brzmi świeżo i ciekawie, czasem mam wrażenie, że ciekawiej niż najnowsze produkcje. Jest lżejsza, mimo z pozoru posępnej koncepcji muzycznej, romantyczna i melodyjna. Zdecydowanie wymaga spokoju i skupienia, a także pewnej dozy melancholii, którą wspomaga znajdując właściwe proporcje między patetyczną podniosłością i budowaniem nastroju.

Z upływem lat, Brad Mehldau z pewnością gra lepiej technicznie i jego kompozycje stają się bardziej wyrafinowane, jednak to właśnie w tej płycie jest młodzieńcza świeżość dodająca jej przysłowiowe pół gwiazdki w stosunku do późniejszych nagrań…

Autorski komentarz artysty do płyty pełen jest gładkich opowieści o inspiracjach, nastrojach i generalnie jest tekstem o wszystkim i o niczym, co dość często charakteryzuje tego rodzaju opisy sporządzane, czasem mam wrażenie jedynie z potrzeby powiększenia objętości książeczki dołączonej do płyty, czyli żeby było grubo i bogato. Tym razem jest podobnie, jednak jeden z fragmentów, który przeczytałem pierwszy raz jakieś 10 lat temu pamiętam do dziś i stosuję czasem jako cycat, lub przykład doskonałego dystansu do całego muzycznego rynku. W wolnym przekładzie:

„Żeby być Mistrzem, musisz robić jedną, lub więcej z poniższych rzeczy:
  1. Skutecznie wmawiać, z pomocą fachowców wszystkim naokoło, że jesteś Mesjaszem,
  2. Wejść na muzyczną scenę niespodziewanie z jakiegoś niewytłumaczalnego niebytu,
  3. Mieć w swoim dorobku sporą ilość płyt nagranych przed 1965 rokiem,
  4. Umrzeć…”
W tym ostatnim przypadku, dodam od siebie – najlepiej niespodziewanie, młodo i w niewyjaśnionych okolicznościach…

Bardzo to prawdziwe… Podobnie jak młodzieńcze kompozycje Brada Mehldaua.

Brad Mehldau
Elegiac Cycle
Format: CD
Wytwórnia: Warner Bros.
Numer: 093624735724

24 listopada 2011

Simple Songs Vol. 39


Przyniosłem dziś do studia składankowy box. Nie uciekajcie jednak od razu. Ja osobiście za składankami nie przepadam, ale ten akurat zestaw jest wyjątkowo ciekawy i godny uwagi. Nie wiem niestety czy ciągle jest dostępny, bo ukazał się parę lat temu, ale na pewno warto spróbować odszukać go w jakimś internetowym sklepie, jest bowiem warty każdego wydanego nań grosza.

„Progressions: 100 Years Of Jazz Guitar” to zestaw 4 płyt przygotowanych pod merytoryczną opieką i skomentowanych przez samego Johna Scofielda. Pomysł na to wydawnictwo był prosty – wypełnić 4 płyty utworami najbardziej istotnych dla historii jazzowej gitary instrumentalistów. Zwykle tego typu zestawy zawierają wiele wypełniaczy w związku z budżetem przeznaczonym na zakup praw, lub preferują nagrania z macierzystej wytwórni. W wypadku wydawnictwa, którego będziemy, z konieczności w formie skróconej, dziś słuchać, takich ograniczeń zapewne nie było. Znajdziemy więc na płytach chyba wszystkich największych tuzów jazzowej gitary poczynając od lat dwudziestych na całkiem współczesnych nagraniach kończąc. Jako, że całością opiekował się John Scofield, wypada od niego zacząć, bowiem, zupełnie zresztą słusznie, również swoje nagranie umieścił w gronie 75 utworów zagranych przez 75 różnych gitarzystów. Z wyborem nagrania akurat z płyty „A Go Go” nie zgadzam się w pełni, ale w końcu to wybór samego Johna Scofielda. Posłuchajmy więc zatem jego gitary w towarzystwie Johna Medeskiego (instrumenty klawiszowe), Chrisa Wooda (bas) i Billy Martina (perkusja).

* John Scofield – Hottentott – A Go Go

Nagrania na kolejnych płytach ułożone są chronologicznie w ten sposób, że pierwsza płyta obejmuje prehistorię i erę swingu, druga be-bop i hard bob, w tym końcówkę lat sześćdziesiątych, czyli okres bogaty w nowe gitarowe talenty. Trzecia płyta to głównie lata siedemdziesiąte, jazz-rock i fusion, ale także początki brzmienia ECM. Ostatni album to wykonawcy współcześni w różnej stylistyce.

Posłuchajmy zatem jednego z prekursorów gitarowych improwizacji, Eddie Langa w towarzystwie Franka Signorelli na fortepianie. Nagranie pochodzi z 1928 roku i jest jednym z pierwszych rejestracji w których jazzowa gitara nie ginie w dużym składzie orkiestrowym.

* Eddie Lang – Add A Little Wiggle – singiel Okeh41134

Na pierwszej płycie znajdziemy jeszcze wiele ważnych, choć częściowo już dziś zapomnianych nazwisk. Do tych najważniejszych z prekursorów,w tym Django Reinhardta i Charlie Christiana wrócimy za chwilę. Teraz przenieśmy się w nieco późniejsze lata. To będzie rok 1956. Młodszym słuchaczom wypada przypomnieć, że Les Paul to nie nazwa jednego z produktów firmy Gibson, ale nazwisko z pewnością najbardziej zdolnego inżyniera wśród wielkich gitarzystów. To właśnie Les Paulowi zawdzięczamy wiele wynalazków związanych z elektrycznymi gitarami, przetwornikami, a także wykorzystanie w studiu i na scenie technik wielośladowych. Za pomocą pętli z taśmy nagrania wielośladowe Les Paul realizował w studiu i na koncertach już w późnych latach czterdziestych ubiegłego wieku. Posłuchajmy nagrania z roku 1956 z zestawu „Progressions: 100 Years Of Jazz Guitar”. Zaśpiewa oczywiście żona Les Paula – Mary Ford. Jako, że to dość krótkie nagranie zapowiem od razu kolejny utwór, to będzie nagranie gitarzysty, który często nagrywał z Les Paulem. Ich duety obrosły dziś już legendą. Tym razem zagra bez Les Paula. Nagranie z roku 1951 jest dziś dostępne w zestawie „Chet Atkins Guitar Legend: The RCA Years”.

* Les Paul With Mary Ford – Running Wild – pierwotne źródło nieznane
* Chet Atkins – Mountain Melody – Chet Atkins Guitar Legend: The RCA Years

Wróćmy jeszcze na chwilę do prehistorii. Krótka z konieczności prezentacja wybranych nagrań z boxu „Progressions: 100 Years Of Jazz Guitar” nie może obejść się bez dwu artystów, bez których nie byłoby z pewnością jazzowej gitary w obecnym kształcie. Pierwszym z nich jest Django Reinhardt. Posłuchajmy jego nagrania w towarzystwie kwintetu Hot Club De France, czy jak wolą amerykańscy producenci - Quintet Of The Hot Club Of France. Zagrają oprócz gitarzysty, Stephane Grappelli (skrzypce), Roger Chaput i Eugene Vees (gitary) i Louis Vola (kontrabas). Nagranie pochodzi z roku 1938.

* Django Reinhardt With The Quintet Of The Hot Club Of France – Honeysuckle Rose – Retrospective 1934-53

Na pierwszym krążku znajdziemy wiele wyśmienitych nazwisk, nie znajdziemy dziś w audycji miejsca między innymi dla Ala Caseya, Roya Smecka, Sama Moore’a, czy Freddie Greena. Nie może jednak zabraknąć miejsca dla Charlie Christiana. Posłuchajmy jednego z jego najsłynniejszych nagrań – „Solo Flight” zarejestrowanego z orkiestrą Benny Goodmana w 1941 roku.

* Charlie Christian – Solo Flight – Charlie Christian: The Genius Of The Electric Guitar

Na drugiej płycie zestawu wybór jest jeszcze trudniejszy. Ten krążek obejmuje bowiem złoty okres jazzowej gitary, jakim były z pewnością lata sześćdziesiąte. Na tej płycie znajdziemy między innymi nagrania Barneya Kessela, Jimmy Raineya, Tala Farlowa, nieco dziś niedocenianego Johnny Smitha, czy Herba Ellisa i wielu innych.  Trudny to wybór. Jednak coś wybrać trzeba. Dziś to będzie Wes Montgomery. Do całego zestawu pewnie jeszcze wrócimy nie raz, odnalazłem go nieco schowanego na półce za innymi wydawnictwami… Teraz będzie niewątpliwie częściej w użyciu, choć akurat bodaj wszystkie nagrania z drugiej płyty tego wydawnictwa mam w postaci płyt katalogowych, z których pochodzą… Jeśli muszę wybrać… To będzie Wes Montgomery z płyty tria Wyntona Kelly. Oprócz Wesa Montgomery (gitara) i Wyntona Kelly (fortepian) zagrają Paul Chambers (kontrabas) i Jimmy Cobb (perskusja).

* Wynton Kelly Trio With Wes Montgomery– Unit 7 – Smokin’ At The Half Note

Trzecia płyta zestawu jest najbardziej różnorodna stylistycznie. Znajdziemy tu Jimi Hendrixa obok Earla Klugha i Sonny Sharrocka obok Pata Metheny. Są też między innymi Gabor Szabo, Charlie Byrd, John Abercrombie i Ralph Towner. Znowu nie potrafię odnaleźć kogoś, kto w tym zestawie być powinien, a go nie ma i wyrzucić którekolwiek z nagrań z tej płyty… Dla mnie jednak, jak zapewne stali słuchacze audycji wiedzą, wybór z tego krążka będzie oczywisty… Posłuchajmy zatem Pata Martino z płyty „El Hombre” .

* Pat Martino – Just Friends – El Hombre

Z tej płyty warto jeszcze przypomnieć mało dziś znanego, szczególnie w Europie gitarzystę z Brazylii – Toninho Hortę, który w latach siedemdziesiątych potrafił połączyć elektryczne granie z mocno już w jazzie zadomowionymi klimatami brazylijskimi…

* Toninho Horta – Aqui, Oh! (Check This Out) – Toninho Horta

Na ostatniej płycie wybór jest równie trudny. Jest tu Carlos Santana, Eric Gale, Alla Holdsworth, Al. Di Meola, James Blood Ulmer, Mike Stern i kilku innych wielkich muzyków. Tu jednak znowu stali słuchacze zapewne mój wybór zrozumieją… Zagra Jeff Beck. To będzie nagranie z płyty „Blow By Blow”. Utwór „Cause We’ve Ended As Lovers” Jeff grywa na koncertach do dziś. Po raz pierwszy zagrał go w studiu, nagrywając album „Blow By Blow” w 1975 roku.

* Jeff Beck – Cause We’ve Ended As Lovers – Blow By Blow

23 listopada 2011

Lee Morgan – Indeed!

„Indeed!” jest oficjalnym debiutem nagraniowym Lee Morgana. Materiał został zarejestrowany 4 listopada 1956 roku w studiu Rudy Van Geldera w Hackensack. Dzień później zarejestrowano materiał wydany nieco wcześniej jako „Introducing Lee Morgan”. Nagranie jest również typową sesją, jakich wiele zarejestrowano w studiu Rudy Van Geldera w połowie lat pięćdziesiątych. Gdyby sprawdzić w kalendarzu, być może w tym samym tygodni znaleźlibyśmy jeszcze ze dwie równie wyśmienite sesje w tym studiu. Ta płyta brzmi dokładnie tak, jak opisuje ją okładka.

Lee Morgan gra wyśmienicie, choć momentami nieco niepewnie. W końcu to jego debiut w roli lidera. Jeśli wierzyć skrupulatnym biografon jazzu lat pięćdziesiątych, to była naprawdę pierwsza wizyta Lee Morgana w profesjonalnym studiu nagraniowym. Kilka miesięcy później miał swój znaczący wkład w nagranie jazzowego klasyka – albumu „Blue Train” Johna Coltrane’a.

Całość realizacji sugeruje, że trąbka i saksofon tenorowy walczyły o jeden mikrofon. W wielu momentach solówka rozpoczyna się gdzieś daleko od mikrofonu, aby po paru taktach się do niego zbliżyć. Na tej płycie nie znajdziemy też kompozycji autorstwa lidera. W momencie nagrania tej płyty miał jedynie 18 lat, komponować zaczął dopiero kilka lat później. Na płycie zarejestrowano utwory autorstwa Horace Silvera, Benny Golsona, Owena Marshalla i Donalda Byrda. To typowe utwory ery hard-bopu. Nie znajdziemy tu chwytliwych przebojów, ani tandetnych melodii z Broadwayu, które były typowymi wypełniaczami ówczesnych jazzoych sesji. To akurat należy zaliczyć zdecydowanie na plus liderowi, który zapewne samodzielnie wybierał repertuar. Do gry Lee Morgana na trąbce zastrzerzeń mieć nie można, choć z wiekiem, co typowe dla trębaczy, jego ton zyskał wiele pewności.

Clarence Sharpe – mnie znany saksofonista, którego oprócz tej płyty pamiętam chyba tylko z nagrań z Archie Sheppem gra tyle ile potrzeba i nie usiłuje walczyć z liderem parafrazując jego solówki, co często zdarza się saksofonistom na płytach trębaczy, bowiem zwykle w typowym schemacie utworów grają solówki zaraz po liderze…  Nie ma w jego grze nic rewelacyjnego, ale też nie można jej nic zarzucić. Zatem znowu plus.

Horace Silver – jest uczestnikiem sesji, tylko tyle i aż tyle. Raczej nie wtrąca się, pozostając liderem sekcji rytmicznej.. Czyli znowu plus.

Wilbur Ware – kontrabasista, który nagrał setki sesji w bardzo różnych stylach i składach personalnych – jak to kontrabasista. Ale kiedy dostaje swoją przestrzeń – jak w kompozycji „Little T” Donalda Byrda, gra wyśmienite solo. W dodatku w wydaniu remasterowanym z serii Rudy Van Gelder Edition w alternatywnej wersji tej kompozycji gra zupełnie inną, ale równie wyśmienitą solówkę.

I wreszcie Philly Joe Jones – perkusista. Bez komentarza. Jest i jakby go nie było, czyli spełnia swoją funkcję i daje nam dokładnie to, za co wziął swoją dzienną stawkę. Czyli piąty plus.

Tak więc to wyśmienita płyta, choć z pewnością Lee Morgan ma na swoim koncie ciekawsze pozycje solowe, jak choćby przebojowe „The Sidewinder”, oraz „Tomcat”, „Candy” czy „Delightfulee”. Wszystkim tym albumom należy się zaszczytne miejsce w historii muzyki jazzowej i każdej dobrze przemyślanej kolekcji jazzowych nagrań. Stali czytelnicy wiedzą, że Lee Morgan walczy u mnie o tytuł ulubionego trębacza z Cliffordem Brownem, więc przeczytacie na blogu również o jego innych płytach:

Lee Morgan
Indeed!
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 094639278121

22 listopada 2011

Grażyna Auguścik i Paulinho Garcia – Teatr Studio, Warszawa, 20.11.2011


Niespełna tydzień temu widziałem Grażynę Auguścik i Paulinho Garcię w niezwykle kameralnym otoczeniu Teatru Druga Strefa. Tamten koncert był rewelacyjny, o czym pisałem tutaj:


Mając świeżo w pamięci tak wyśmienicie zagrane dźwięki i w ręku jeszcze oficjalnie niedostępną płytę z premierowym materiałem, nieco obawiałem się większej sali, a przede wszystkim konfrontacji z poprzednim koncertem, który był wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju i niemożliwym do powtórzenia.

Paulinho Garcia & Grażyna Auguścik

Moje obawy pozostały obawami jedynie do momentu rozpoczęcia koncertu. Od pierwszego zagranego utworu wiedziałem, że będzie wyśmienicie, choć nieco inaczej niż na mniejszej scenie. Publiczność w niedzielny wieczór niemal do ostatniego miejsca wypełniła salę, do czego przyczynił się pewnie w jakimś stopniu nasz radiowy patronat nad wydarzeniem. Akustyka była całkiem przyzwoita, choć nadmiar pogłosu zgubił nieco mikrodynamiki istotnej dla nastroju muzyki proponowanej przez polsko-brazylijski duet. To jednak efekt porównania z całkiem nieźle nagraną płytą i poprzednim koncertem. Do realizacji dźwięku nie można mieć zastrzeżeń, bowiem sala z pewnością do łatwych akustycznie nie należy, została w końcu zbudowana jako teatralna, a nie koncertowa.

Niedzielny koncert był dłuższy od poprzedniego, w jego programie oprócz utworów znanych z płyty „The Beatles Nova”, znalazły się kompozycje, które muzycy wykonują od lat, w tym trochę brazylijskiej klasyki, Stinga, Mieczysława Szcześniaka i Buden Powella. To było przypomnienie dźwięków znanych z poprzednich płyt Grażyny Auguścik.

Paulinho Garcia

Mimo sporej, jak na tak kameralną muzykę sali udało się zachować bliski kontakt z zachwyconą publicznością. Udało się też na tę krótką chwilę przenieść nieco brazylijskiej pogody ducha i nieobecnego już u nas długo słońca na ciemne deski sceny Teatru Studio.

Trwająca już wiele lat współpraca Grażyny Auguścik z Paulinho Garcią sprawia, że rozumieją się w sposób trudny do opisania słowami. To trzeba usłyszeć, najlepiej na koncercie.  Właściwie nie są duetem, śpiewają jednym głosem. Mimo dość luźnego traktowanie rytmu, trafiają z każdym akcentem w punkt w sposób zupełnie niewiarygodny.

Jednak w przypadku Grażyny Auguścik i Paulinho Garcii rozkładanie muzyki na czynniki pierwsze nie ma większego sensu. Tu chodzi głównie o nastrój, aranżacje i specyficzną aurę, szczęście spływające ze sceny na zachwyconą publiczność, która uśmiecha się od pierwszych dźwięków utworu otwierającego koncert do ostatniego bisu.

O płycie „The Beatles Nova” przeczytacie tutaj:

21 listopada 2011

Larry Young - Unity


Prawdopodobnie większość fanów jazzu kojarzy organy Hammonda z nagraniami Jimmy Smitha i ewentualnie stylistyką fusion w tej ciemniejszej, bliższej R&B odmianie. Larry Young to zupełnie inna liga, a „Unity” to z pewnością dzieło jego życia. Nie umniejszając tego, co dla tego instrumentu zrobili Jimmy Smith, Joey DeFrancesco, Lonnie Liston Smith, Dr. Lonnie Smith, czy nieco przez wielu zapomniana Rhoda Scott i wreszcie z różnych przyczyn działający jedynie na naszym lokalnym rynku Wojciech Karolak, to „Unity” jest prawdopodobnie najważniejszym nagraniem w historii jazzowych organów Hammonda. I chyba już na zawsze takim pozostanie. „Unity” jest więc tym dla tego instrumentu, co „Kind Of Blue” dla trąbki, „A Love Supreme” dla saksofonu, „A Night In Tunisia” dla perkusji, czy „Passion” dla skrzypiec…

To nie jest płyta wirtuozerska, demonstrująca możliwości instrumentu. To nie jest też album zbudowany wokół specyficznego wibrującego brzmienia obracającego się głośnika, tak jak wiele wczesnych płyt Jimmy Smitha. Larry Young jest liderem zespołu, a jego organy pełnoprawnym elementem muzyki, czasem na pierwszym planie, kiedy indziej raczej przesunięte do sekcji rytmicznej. To klasyczny post-bop, płyta, którą można śmiało postawić na półce obok solowych płyt Herbie Hancocka z tego samego okresu, czy nagrań kwintetu Milesa Davisa. Grając na organach Hammonda trudno uciec od brzmień R&B, dla Larry Younga są one jednak podstawą do abstrakcyjnych improwizacji. 20 letni w momencie nagrywania albumu Woody Shaw, który wkrótce stanie się ważnym uczestnikiem sceny free-jazzowej, wnosząc swoją wiedzę o awangardowej muzyce 20 wieku do projektów Andrew Hilla, Mala Waldrona, czy Erica Dolphy, proponuje w swoich kompozycjach, szczególnie w otwierającej album „Zoltan” struktury harmoniczne zdecydowanie odległe od tego co na organach grywał w tym czasie Jimmy Smith. Tytuł tej kompozycji prawdopodobnie pochodzi z inspiracji twórczością awangardowego węgierskiego kompozytora Zoltana Kodaly, którego partytury studiował młody Woody Shaw…

Nagranie powstało w 1965 roku, w czasach, kiedy Hammond był już pełnoprawnym jazzowym instrumentem od co najmniej 10 lat. Skład zespołu nieco zaskakuje. To mieszanka rutyny z młodością. To dzieło życia nie tylko Larry Younga, ale też jedno z najważniejszych nagrań wybitnego, a wtedy jeszcze mało znanego trębacza – Woody Shawa, który pierwszy solowy projekt zrealizuje dopiero kilka lat później. Pozostali członkowie zespołu – grający na tenorze Joe Henderson i Elvin Jones z pewnością zaliczyć mogą sesję „Unity” do bardzo udanych, jednak w ich dorobku jedną z wielu…

Repertuar jest dość zróżnicowany i prawdopodobnie, jak na wielu płytach nagranych w studiu Rudy Van Geldara w latach sześćdziesiątych został wybrany już w czasie trwania nagrania. Kompozycje Woody Shawa, prawdopodobnie napisane na z myślą o tym albumie uzupełnia jedna kompizycja Theloniousa Monka – „Monk’s Dream”, standard „Softly As In A Morning Sunrise” i jedna kompozycja Joe Hendersona.

„Unity” to jedna z tych sesji w studiu Rudy Van Geldera, kiedy udało się wszystko i kiedy zadziałała magia chwili i muzycy stworzyli zespół będący nie tylko sumą ich własnych muzycznych możliwości. To nie zbiór solówek zagranych na tle znanych tematów. To znacznie więcej…

„Unity” to dzieło kompletne, choć z pewnością można wskazać jego ważniejsze momenty. To z pewnością „Monk’s Dream” zagrany przez Larry Younga i Elvina Jonesa w duecie. W ten sposób można zagrać całą płytę… To pokazuje harmoniczny potencjał organów. To także solówki Joe Hendersona i Larry Younga w „Softly As In A Morning Sunrise”. Nawet w tak klasycznym utworze Woody Shaw potrafi pokazać, że można znany temat zagrać zupełnie inaczej… To wreszcie najbardziej klasycznie w sensie organizacji zespołu zagrane „The Moontrane”.

Jeśli chcecie mieć w swojej kolekcji jeden album Larry Younga, to z pewnością powinna to być właśnie płyta „Unity”. Jeśli chcecie mieć dwa, to bez wątpienia drugą powinien być jego debiut dla w Blue Note – „Into Somethin’”. W późniejszym okresie swojej kariery brzmienie organów Larry Younga utonęło gdzieś w rozbudowanych składach fusion. Znajdziemy go w składzie „Bitches Brew” Milesa Davisa i choćby „Love Devotion Surrender” Carlosa Santany i Johny McLaughlina. Zagrał też na kilku płytach zespołu Lifetime Tony Williamsa, w tym na wyśmienitej i niedocenianej „Ego”. Grał z Grantem Greenem klasyczne gitarowo-organowe duety. Zmarł w 1978 roku pozostawiając światu jednak przede wszystkim „Unity”.

Larry Young
Unity
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 724349780828

20 listopada 2011

Grażyna Auguścik & Paulinho Garcia – The Beatles Nova


Wobec tej płyty jestem zupełnie bezsilny. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia, choć zanim posłuchałem płyty usłyszałem ten materiał na żywo. Grażyna Auguścik i Paulinho Garcia grają piosenki z tej płyty we dwoje, bez udziału pozostałych muzyków, którzy wzięli udział w nagraniu płyty. Nie wiem, która wersja jest lepsza. Na koncercie muzycy brzmią w sposób niezwykły. To magiczne porozumienie dwojga ludzi, którzy są jednym instrumentem. Ich głosy splatają się zbliżając się do siebie i oddalając dokładnie tak jak trzeba i wtedy kiedy trzeba. Na płycie mamy dodatkowe dźwięki, które czasem dopełniają aranżacje, a czasem wydają mi się zbędne. Kolejnego wieczoru wydają się w tym samym miejscu niezwykle potrzebne. Wtedy znowu przypominam sobie wersje koncertowe i po raz kolejny uznaję, że prościej jest lepiej… I tak codziennie od tygodnia. To nie oznacza, że te dodatkowe dźwięki są wadą, one odróżniają wyśmienitą płytę od jeszcze lepszych koncertów…

O jednym z koncertów duetu pisałem tutaj:


Album zawiera 14 znanych wszystkim, a na pewno wielu potencjalnym słuchaczom, melodii, potraktowanych w zupełnie niestandardowy sposób. To nie jest jednak kombinowanie na siłę. Aranżacje autorstwa Paulinho Garcii są sumą jego muzycznych korzeni i doświadczeń z ponad 10 letniej współpracy z Grażyną Auguścik. Oboje rozumieją się bez słów. Nie potrafię tego wytłumaczyć. To magia, absolutnie zdmiewająca jedność muzycznego myślenia, emocji, harmonia nastrojów i niewymuszony pomysł na z pozoru ograne na tysiące sposobów tematy. To także dowód genialności kompozycji Johna Lennona i Paula McCartneya (jeden z utworów – „Here Comes The Sun” to kompozycja George’a Harrisona). Ich melodie sprawdzają się w każdym, także tak niespodziewanym dla nich kontekście.

Są utwory z repertuaru The Beatles chętnie grywane przez muzyków jazzowych. Przeglądając swoje zbiory najczęściej odnajduję takie kompozycje jak „Norwegian Wood”, „Come Together”, „Yesterday” czy  „Imagine”. Gitarzyści chętnie grywają „Eleanor Rigby” i „A Day In The Life”. Wybór utworów na najnowszej płycie Grażyny Auguścik i Paulinho Garcii jest dość nietypowy. Niektóre z kompozycji wydają się być nieomal niemożliwe do zmiany, niektóre kojarzą się z dość banalnymi przebojami z początkowego okresu kariery zespołu. Jednak i z takich powstały muzyczne perełki. Wybrane kompozycje pochodzą z różnych płyt zespołu The Beatles.

W tym miejscu możnaby napisać referat porównujący oryginały do brzmiących momentami jak bossa novy, a na pewno bardziej wyrafinowanymi rytmicznie wersjami z „The Beatles Nova” z oryginałami. Tylko po co, to strata czasu. Wolę posłuchać płyty jeszcze raz. Po raz kolejny wprawi mnie w dobry nastrój. To nie jest płyta dla fanów The Beatles, którzy kolekcjonują koelejne covery, choć im również się spodoba. Zresztą nie potrafię wyobrazić sobie, żeby komuś się nie spodobała…

We wrześniu Grażyna Auguścik opowiadała mi o niezwyłej formule nagrania do jednego mikrofonu i realizacji dźwięku przez znanego z wielu produkcji Kena Christianssona. Istotnie realizacja jest na światowym poziomie, jednak w tym zakresie spodziewałem się nieco więcej. Mimo, że sposób realizacji nagrania wymusił zarejestrowanie każdego z utworów w całości za jednym podejściem, to gdzieś w produkcji zginęła magia koncertów Grażyny Auguścik. Może to kwestia mikrodynamiki, ostatecznego masteringu, czy moim zdaniem zbytniej sterylności nagrania. To jednak czepianie się szczegółów. I tak jest wyśmienicie… Wiem, że zapewne tak się nie stanie, ale album piwnien ukazać się w jedynej słusznej i zawsze najlepszej, jeśli starannie wyprodukowanej wersji analogowej.

„The Beatles Nova” to nie jest płyta, która zmieni historię muzyki. To płyta, która codziennie da Wam wiele radości. Możecie jej słuchać rano przy śniadaniu, w samochodzie w drodze do pracy, wieczorem w skupieniu godnym dzieła najwyższej próby. Za każdym razem poprawi Wam nastrój. To coś na co mogę dać swoją własną gwarancję.

Grażyna Auguścik & Paulinho Garcia
The Beatles Nova
Format: CD
Wytwórnia: MTJ
Numer: 5906409109991

Max Roach - We Insist!: Max Roach’s – Freedom Now Suite


To płyta, która ma 4 oblicza. Można posłuchać jej 4 razy z rzędu, a nawet więcej, skupiając uwagę, te pierwsze 4 razy na zupełnie innych muzycznych wydarzeniach.

Pierwsze z nich to aspekt polityczny. To był w swoim czasie, w 1960 roku, ważny społecznie album, element walki z rasowymi uprzedzeniami. Walki prowadzonej w zasadzie na dwu frontach – przypominania Afroamerykanom ich afrykańskich korzeni i tożsamości kulturowej i przypominania białym politykom o ciągle istniejących problemach rasowych i różnego rodzaju przepisach ograniczających obywatelskie prawa niektórych obywateli. W tym kontekście odnajdujemy na płycie być może niezbyt ambitne, za to zaśpiewane z niezwykłym zaangażowaniem przez Abbey Lincoln teksty. Niektórzy mogą narzekać, że krzyki Abbey Lincoln w utworze „Triptych: Prayer / Protest / Peace” nie mają muzycznego sensu. Mają jednak głęboki sens emocjonalny, pokazujący bezsilność ludzi chcących protestować pokojowo. Dziś wiemy, że fala owych protestów z początku lat sześćdziesiątych była początkiem końca prześladowania mniejszości narodowych w USA, przynajmniej formalnie, bowiem na amerykańskim południu do dziś bywa z tym różnie, szczególnie na prowincji.

Drugie, to gra na trąbce Bookera Little, często niedocenianego, dziś nieco zapomnianego, wyśmienitego trębacza. Posłuchajcie tej płyty zwracając baczną uwagę na to, co gra Booker Little…

Trzecie, to warstwa rytmiczna. To przecież płyta firmowana przez Maxa Roacha. Dodatkowo w składzie jest rzech muzyków obsługujących różnego rodzaju instrumenty perkusyjne: Michael Olatunji, Ray Mantilla i Tomas DuVall. Mimo tego, że zapewne celem powstania płyty było głównieprzesłanie polityczne, to Max Roach nie zapomniał o tym, że jest wybitnym perkusistą. Uwolniona od jazzowych schematów struktura kompozycji pozwoliła zastosować nieco bardziej skomplikowane i niecodzienne rozwiązania rytmiczne. Grający z wielką energią i pasją perkusjoniści z pewnością dołożyli swoje do proponowanych rytmów w finałowej kompozycji „Tears For Johannesburg”

Czwarte wreszcie muzyczne wydarzenie to śpiew Abbey Lincoln. Może oprócz wspomnianego już tryptyku w którym głównie krzyczy, to płyta wokalnie tak dobra, jak jej wczesne solowe projekty w rodzaju „Abbey Is Blue”, czy „It’s Magic”.

Ta płyta powszechnie uchodzi za polityczną ciekawostkę. Nie patrzcie na nią jedynie w ten sposób. To spora dawka świetnej i jak na swoje lata niestandardowo skomponowanej i zagranej muzki.

Max Roach
We Insist!: Max Roach’s – Freedom Now Suite
Format: CD
Wytwórnia: Candid
Numer: CCD79002/708857900220