25 grudnia 2012

Diana Krall – Glad Rag Doll


Nie jestem jakimś szczególnie oddanym fanem Diany Krall. Zawsze jednak uważałem, że na fortepianie zagrać potrafi, jak tylko zechce, a większość jej ostatnich płyt to produkcje skierowane do wszystkich, czyli do nikogo. Niewątpliwie jednak Diana Krall ma ciekawy głos, który ginął ostatnio w barokowo wręcz rozbudowanych orkiestrowych realizacjach.

Po latach doczekałem się jednak na taką płytę, jakie powinna nagrywać w zasadzie od zawsze. Niebanalną repertuarowo, ciekawą muzycznie, zagraną z odpowiednią dawką prawdziwej pasji do muzyki. „Glad Rag Doll” to wyśmienity album. Mam nadzieję, że Diana Krall z tej płyty jest tą prawdziwą… Choć zupełnie nie rozumiem pomysłu na okładkę… Może to kryzys wieku średniego…

Niewątpliwie wiele do muzycznej zawartości albumu wniósł grający na różnych gitarach w niemal wszystkich utworach Marc Ribot. Z pewnością również wiele do tej płyty wniósł T Bone Burnett, zaangażowany w produkcję tego albumu.  Obecność T Bone Burnetta w ekipie produkującej album i grającego na gitarze w jednym z utworów – „Lonely Avenue”  to z pewnością zasługa męża Diany Krall – Elvisa Costello. Sam Costello obecny jest również w paru nagraniach występując pod znanym fanom pseudonimem Howard Coward.

Oficjalna wersja historii powstania tego albumu opowiada o dziecięcej fascynacji Diany Krall amerykańską muzyką rozrywkową z lat dwudziestych, z czasów największej świetności Tin Pan Alley. Kompozycje z tego okresu w większości brzmią dziś dość banalnie. Interpretacje Diany Krall jednak dalekie są od muzycznej tandety produkowanej taśmowo w latach dwudziestych muzyki rozrywkowej. To zabawa konwencją w najlepszym wydaniu.

Album udał się doskonale. Oszczędne aranżacje, archaicznie brzmiący fortepian i akustyczne gitary tworzą klimat, jaki wszystkim kojarzy się z czasem powstania piosenek, które wybrano na płytę. Jak brzmiała wtedy muzyka – tak naprawdę nikt dziś nie wie, bowiem nieliczne zachowane nagrania to produkcje studyjne, a ideą realizatora było raczej przeniesienie słuchacza do jakiegoś małego klubu, bądź sali tanecznej, gdzie w przerwie pomiędzy tańcami słuchano czasem podobnej muzyki.

Wybór zapomnianych przebojów z czasów prohibicji uzupełnia kilka utworów ze złotej ery rock and rolla. „I’m A Little Mixed Up” to wyśmienity przykład tego, jak stylowo i sprawnie potrafi Diana Krall zagrać na fortepianie.

Kompozycje w rodzaju „Prairie Lullaby”, „Wide River To Cross”, czy wspomnianej już „I’m A Little Mixed Up” nie mają wiele wspólnego z jazzem w ortodoksyjnym znaczeniu tego słowa. Zresztą cała płyta nie ma z jazzem wiele wspólnego. To jednak wyśmienita muzyka na długie zimowe wieczory. Muszę przyznać się do tego, że w Dianę Krall trochę w ostatnich latach zwątpiłem. Tym albumem jednak powraca w pełnym blasku swojego talentu. W sumie wolę pozytywne zaskoczenia, od tych negatywnych…

Diana Krall
Glad Rag Doll
Format: CD
Wytwórnia: Verve
Numer: 602537118571

23 grudnia 2012

Ray Charles – The Spirit Of Christmas


Nie jest łatwo znaleźć klasyczną pozycję świąteczną, która odbiega choć trochę od muzycznego schematu wystawnej produkcji z dużą orkiestrą, standardowym zestawem utworów i aranżacjami powielanymi w zasadzie przez wszystkich wokalistów i wokalistki. Nie jest łatwo, ale znowu się udało, choć co roku wydaje mi się, że za rok to już nie będzie możliwe…

Album Raya Charlesa „The Spirit Of Christmas” zawiera co prawda standardowy zestaw okazjonalnych kompozycji, ale na tym kończy się jego podobieństwo do wszystkich innych płyt świątecznych. To również w naszym Kanonie Jazzu propozycja stosunkowo nowa – płyta została zarejestrowana w 1985 roku i ukazała się na rynku z pewnością w grudniu… W swoim czasie nie została jakoś szczególnie doceniona. Z pewnością nie jest to najlepsza z płyt Raya Charlesa. Równie pewne jest to, że lider zrobił wiele, aby wycieczkę po świątecznych standardach umilić nam jak się tylko da jazzowymi klimatami i nieco większą niż zwykle dawką emocji, często gubionej w wystawnych produkcjach tego typu.

Receptą w tym wypadku są solówki lidera, obecności słynnych The Raelettes i Freddie Hubbard ze swoją łatwo rozpoznawalną trąbką. Jest też parę krótkich, ale sensownych partii gitary Jeffa Pevara – jak choćby w „Rudolph The Red Nosed Reindeer”. Freddie Hubbard efektownie otwiera „What Child Is This?”. Trochę słabiej wypadają ballady w rodzaju „This Time Of The Year”. Tam gdzie kompozycji brakuje pulsu, głos Raya Charlesa okazuje się zbyt słaby…

Jeśli włączycie w święta telewizor, z pewnością usłyszycie w którymś momencie przynajmniej fragment tej płyty – nagranie „That Spirit Of Christmas” jest elementem ścieżki dźwiękowej filmu, przed którym pewnie nie da się uciec – „W krzywym zwierciadle: Witaj święty Mikołaju”.

W dzisiejszej cyfrowej reedycji dodano w sensowny sposób utwór „Baby It's Cold Outside” zaśpiewany przez Raya Charlesa i Betty Carter ponad 20 lat wcześniej, który pierwotnie ukazał się na płycie „Ray Charles And Betty Carter”. To jedyny świąteczny utwór z tego wybitnego albumu, który z pewnością do Kanonu kiedyś trafi. W 1961 roku w USA to był jeden z największych świątecznych hitów. Nie przypominam sobie innego albumu, na którym dodatek uznałbym za najlepsze nagranie. Tak jest w tym wypadku. To nie jest jednak dowód na to, że „The Spirit Of Christmas” jest słabą płytą, tylko na to, że „Ray Charles And Betty Carter” to album genialny.

Ray Charles z pewnością długie lata pracowicie odmawiał nagrania takiego albumu. Pewnie 20 lat wcześniej zrobiłby to nieco lepiej. Pewnie też osiągnąłby większy sukces komercyjny… W 1985 roku już nic nie musiał, a jednak to zrobił. I zrobił to dobrze, dużo lepiej od wielu wielkich sław, które ze swoimi „christmasami” nigdy do Kanonu Jazzu nie trafią.

„The Spirit Of Christmas” spełnia też moje podstawowe kryterium dobrego albumu świątecznego – dobrze słucha się go w środku lata w samochodzie z otwartym dachem…

Ray Charles
The Spirit Of Christmas
Format: CD
Wytwórnia: Concord / Universal
Numer: 888072316713

22 grudnia 2012

Simple Songs Vol. 73

Przygotowuję dłuższy tekst o moich ulubionych płytach Dave Brubecka. Niestety przyczyna jest najsmutniejsza z możliwych. Dave Brubeck zmarł 5 grudnia i choć od paru lat znacznie ograniczył swoją muzyczną działalność w związku z wiekiem, to ciągle był wśród nas… Kiedy 5 lat temu, to też było w grudniu, zmarł Oscar Peterson, zastanawiałem się, czy są jeszcze jacyś wielcy pianiści… Wtedy moją pierwszą myślą, osobą, która zajęła w mojej głowie tron największego pianisty świata został Dave Brubeck. Dziś znowu muszę się zastanowić. A właściwie raczej powierzyć wybór pierwszej intuicji. Tak więc królem zostaje Ahmad Jamal. Oby na długo…

Oczywiście to tylko zabawa, bowiem niezależnie od tego, kto siedzi na tronie, a kto czeka w kolejce, wszyscy wymienieni muzycy z perspektywy większości z nas od zawsze są na muzycznym szczycie. O wiele ważniejsza jest obserwacja, że właściwie nikt z pokolenia pianistów mających dziś mniej niż 70 lat do tego szczytu nawet się nie zbliża… Na szczęście nagrania mistrzów pozostaną z nami na zawsze.

Dave Brubeck oprócz tego, że był wielkim pianistą, był też wybitnym kompozytorem. Wbrew często słyszanym opiniom początkujących fanów jazzu, nie napisał swojego największego przeboju – „Take Five”. Napisał za to wiele pięknych melodii. Jako pierwszy też wpadł na pomysł tak oczywisty, że wydaje się nieprawdopodobnym, że nikt na to nie wpadł wcześniej – nagrał płytę pod najprostszym z możliwych tytułów „Brubeck Plays Brubeck” – zawierającą oczywiście jego własne wykonania tych kompozycji. Z tego właśnie albumu posłuchajmy ma początek i w ramach reklamy tekstu, którego jeszcze nie ma, ale który zapewne przeczytacie w styczniowym numerze JazzPRESSu jednej z tych kompozycji.

* Dave Brubeck – In Your Own Sweet Way – Brubeck Plays Brubeck

Tydzień temu obiecałem Wam przegląd świątecznych nagrań koncertowych Bruce’a Springsteena. Zanim do tego przejdziemy zapowiem muzycznie naszą świąteczną płytę tygodnia w kategorii Kanon Jazzu – to będzie album Raya Charlesa „The Spirit Of Christmas”.

* Ray Charles – Santa Claus Is Comming To Town – The Spirit Of Christmas

Ten utwór znają wszyscy fani Bruce’a Springsteena. Jest on nieodłącznym elementem koncertów Bossa odbywających się w grudniu niezmiennie od połowy lat siedemdziesiątych. Niestety dziś już bez tubalnego śmiechu i przepięknych dźwięków saksofonu Clarence Clemmonsa. Kto nie widział, ten nie wie. A kto widział, to wie, tak jak miliony fanów na całym świecie, że koncert The E-Street Band, to przeżycie muzyczne nieporównywalne z niczym innym…

Nie popieram bootlegów. Jednak w dyskografii Bruce’a Springsteena nie ma zbyt wielu rejestracji świątecznych. Raptem jeden singiel – „Santa Claus Is Comming To Town” i parę wykonań zawartych na różnych oficjalnych rejestracjach koncertowych wydanych w postaci płyt DVD i Blue-Ray. Jest też „Merry Christmas Baby” z różnych składanek charytatywnych. Jest też „Blue Christmas” z dodatków do „The Promise: The Making Of Darnkess On The Edge Of Town”. I to w zasadzie wszystko. Dziś zatem wyjątek od reguły – zagramy trochę nagrań nieoficjalnych. Nie będę ich reklamował, stąd nie podam Wam nazw albumów…

* Bruce Springsteen – Santa Claus Is Comming To Town (San Francisco 1978)
* Bruce Springsteen – Santa Claus Is Comming To Town (Ashbury Park 2003)
* Bruce Springsteen – Santa Claus Is Comming To Town (2008)
* Bruce Springsteen – Run Run, Rudolph (Ashbury Park 2000) feat. Jimmy Vivino
* Bruce Springsteen – Jingle Bell Rocks (Ashbury Park)
* Bruce Springsteen – Christmas, Baby Please Come Home (Ashbury Park 2003)
* Bruce Springsteen – Merry Christmas Baby (Ashbury Park 2003) feat. Sam Moore

17 grudnia 2012

Miles Davis – The Complete Live At The Plugged Nickel 1965


To właściwie jeden z nierecenzowalnych albumów. Dzieło monumentalne w formie i treści. Unikalny dokument dwóch przedświątecznych wieczorów 1965 roku w chicagowskim klubie Plugged Nickel. 22 i 23 grudnia zagrał tam zespół Milesa Davisa.Gdyby ktoś kiedyś zbudował maszynę do przemieszczania się w czasie i przestrzeni, to ja od razu zamawiam na przyszły tydzień bilet do Chicago i nastawiam na skali czasu minus 47 lat.

Garstka szczęśliwców siedzących w mieszczącej niespełna 200 miejsc sali nieistniejącego już dawno klubu była bowiem światkiem jednych z najlepszych jazzowych koncertów wszechczasów. W kwintecie Milesa Davisa w 1965 roku grali oprócz lidera Wayne Shorter, Herbie Hancock, Ron Carter i Tony Williams. Niektórzy nazywają ten zespół Drugim Wielkim Kwintetem. Drugim chronologicznie, niekoniecznie w związku z jakością muzyki. Ten pierwszy to skłąd z Johnem Coltranem, Redem Garlandem, Paulem Chambersem i Philly Joe Jonesem. Ja nie podejmuję się zdecydować, który z tych składów nagrał więcej genialnej muzyki. O większości płyt obu tych zespołów można tylko napisać, że są genialne…

Jak wszystkie legendarne koncerty, również wokół tego wydarzenia narosło sporo legend. Muzycy chcieli zwyczajnie mieć dobrą zabawę i przypomnieć sobie trochę starych melodii. W ostatniej chwili dowiedzieli się, że występy będą nagrywane… A może to wcale nieprawda… Może zwyczajnie czuli się przedświątecznie zrelaksowani i przebywając w otoczeniu niewątpliwie życzliwej sobie publiczności dobrze się bawili, nie zwracając uwagi na ustawione przez producentów mikrofony.

Inna wersja tej historii sugeruje, że nagranie było dużo wcześniej zaplanowane i że to sam wielki Miles chciał zakpić ze wszystkich namawiając zespół do zagrania „antymuzyki”, próbując uprościć formę i poszukać możliwie największej ilości wolnego miejsca pomiędzy nutami, robiąc pauzy, które momentami mogą sugerować, że ktoś zapomniał kolejnego akordu…

Jeszcze inna, często opisywana w przeróżnych książkach wersja opowiada, jak to Tony Williams przekonał pozostałych członków zespołu, w drodze do Chicago, żeby porzucić autorski materiał wydany właśnie jako „E.S.P.” i zagrać parę znanych melodii.

„My Funny Valentine”, „Stella By Starlight”, czy „’Walkin’” to kompozycje grywane przez Milesa Davisa od lat. Nigdy jednak wcześniej i nigdy później nie zabrzmiały one tak świeżo. Nigdy nie było w nich tyle muzycznej przestrzeni. To istotnie rodzaj dekonstrucji znanych tematów. W tym kontekście nie dziwi fakt, że pierwsze wydanie części muzyki ukazało się w Japonii. Tamtejsza publiczność ceni sobie taką formę prezentacji i zabawę z formą muzyczną.

Pierwsza wersja nagrań ukazała się w niespełna 10 lat po nagraniu, jedynie na rynku japońskim, stając się szybko na całym świecie niezwykle poszukiwanym produktem importowym. W obiegu były też różne wersje nieoficjalne, zawierające różne fragmenty koncertów. To przez lata sugerowało istnienie gdzieś w archiwach całej rejestracji i dawało nadzieje na wydanie całości. W 1995 roku, w 30 rocznicę nagrań, Columbia wreszcie spełniła marzenia wielu fanów, w tym również moje, oczekujących przez lata na więcej muzyki z legendarnych koncertów. Dziś ośmiopłytowy box jest już chyba oficjalnie niedostępny, jednak został wydany w całkiem sporej ilości egzemplarzy i bez większego problemu można kupić go na rynku wtórnym. Jeśli ktoś nie ma pewności, czy mam rację – można kupić wznowiony ostatnio sampler – „Highlights From The Plugged Nickel” – to pojedyńcza płyta, tylko za chwilę wyląduje na półce obok ośmiopłytowego boxu, który i tak kupicie…

W niespełna 100 letniej historii jazzowych nagrań i koncertów jedynie kilka albumów może konkurować z „The Complete Live At The Plugged Nickel 1965”. Wśród nich są z pewnością nagrania Johna Coltrane’a z Village Vanguard, słynny koncert Duke Ellingtona z Newport, „Concert By The Sea” Errola Garnera, legendarny The Quintet z Massey Hall, koncerty Billa Evansa i Sonny Rollinsa (oba wydarzenia znowu z Village Vanguard) i może jeszcza Arta Blakey’ a z Birdland. Spora część z nich to dziś obszerne, kilkupłytowe wydawnictwa. Jeśli nie macie któregoś z tych albumów, to może spóźniona, ale aktualna również po świętach lista prezentowych życzeń. Jeśli nie macie żadnego – zacznijcie od „The Complete Live At The Plugged Nickel 1965”.

Nie wyobrażam sobie żadnej kolekcji jazzowych płyt bez tego wydawnictwa, podobnie jak nie wyobrażam sobie, żeby komukolwiek, kogo głowa otwarta jest na improwizowane dźwięki nie spodobała się ta muzyka.

Znam te płyty na pamięć, wracam do nich często. Przygotowując ten tekst postanowiłem posłuchać sobie jakiegoś fragmentu. Zacząłem od pierwszej płyty i kolejne 3 długie wieczory spędziłem słuchając całości po raz pewnie setny…

RadioJAZZ.FM poleca!
Rafał Garszczyński
Rafal[malpa]radiojazz.fm

Miles Davis
The Complete Live At The Plugged Nickel 1965
Format: 8CD
Wytwórnia: Columbia / Legacy / Sony
Numer: 074646695524

16 grudnia 2012

Nik Bartsch’s Ronin – Live

Ronin to projekt równie intrygujący, co trudny do opisania, nie mieszczący się w żadnej w zasadzie kategorii muzycznej. To co płynie z głośników zdecydowanie sugeruje jazzowe korzenie wykonawców uwielbiających zarówno tę zbiorową, jak i indywidualne improwizacje. Przyjęta muzyczna konwencja momentami zawiera w sobie nawet całkiem bezpośrednie odniesienia do współczesnej muzyki eksperymentalnej, w szczególności nurtu zwanego muzyką repetytywną, co dobrze oddaje formalny układ takich kompozycji. Stąd też szukając jakiś odniesień, chcąc Wam przybliżyć w słowach charakter muzyki, co samo w sobie jest raczej niewykonalne, umieściłbym muzykę zespołu Ronin gdzieś między Steve’em Reichem, Erickiem Satie i dyskotekowym Herbie Hancockiem… Jeśli to coś Wam pomoże...

Z drugiej jednak strony idea powtarzania prostego rytmu, lub krótkiej sekwencji akordów to podstawa w zasadzie każdej muzyki, w szczególności tej nadającej się do tańca. Muzyka zespołu Ronin do tańca raczej się nie nadaje, przynajmniej moja wyobraźnia takiego tańca nie jest w stanie zwizualizować. Być może w sztucznie wytworzonym świecie robotów byłyby to przeboje klubów tanecznych. Wiem jednak, że to projekt intrygujący, jeden z tych albumów, do których chce się następnego dnia wrócić i posłuchać jeszcze raz, odkrywając wciąż nowe warstwy, muzyczne pomysły, ciekawostki. Nasz mózg każdego dnia odbiera muzykę inaczej.

Poprzednie produkcje zespołu Ronin wydawały mi się ciekawe, ale pozbawione nieco energii. Ciekawe kompozycje pozbawione były swoistej duszy. Jakby były zbyt mechaniczne, sterylne, wytworzone przez superkomputer, a nie żywych muzyków. „Live” uzupełnia pełne inwencji pomysły muzyczne o emocje związane z występami na żywo. Dlatego właśnie to najlepsza produkcja zespołu jaka do tej pory powstała.

Ronin to nie tylko ciekawe kompozycje lidera – Nika Bartscha. To również doskonale przez lata wspólnych występów i nagrań dopracowany kolektyw.  To słychać. Szczególnie jeśli porównać bezpośrednio te fragmenty z albumu „Live”, które wcześniej pojawiały się na płytach studyjnych zespołu. Tym bardziej fani będą żałować, że Bjorn Meyer i Andi Pupato całkiem niedawni z zespołu odeszli.

To jednak nadaje również płycie „Live”, która powstała w latach 2008 – 2011 dodatkowego waloru dokumentu, utrwalającego na zawsze skład, który już pewnie nigdy razem nie zagra.

Utwory, czy raczej fragmenty muzyczne umieszczone na dwu płytach CD zostały zarejestrowane na wielu koncertach, jak lider sam pisze w książeczce dołączonej do płyty, w różnych okolicznościach. Całość brzmi jednak niesłychanie spójnie, zarówno pod względem muzycznym, jak i realizacyjnym.

Motywem przewodnim, oprócz powtarzania krótkich muzycznych fraz w wielu kompozycjach jest niemal magiczna spójność najniższych rejestrów fortepianu i dźwięków gitary basowej. Tym bardziej szkoda, że Nik Bartsch i Bjorn Meyer nie grają już razem… Nigdy tego składu na żywo nie widziałem, czego bardzo żałuję…

Nik Bartsch’s Ronin
Live
Format: 2CD
Wytwórnia: ECM
Numer: 602537140930

13 grudnia 2012

Simple Songs Vol. 72

Pora rozpocząć na dobre zarówno świąteczną gonitwę, jak i ucieczkę od tej gonitwy. Wielu jazzowych wokalistów i wokalistek ma na swoim koncie świąteczna albumy. Większość z nich zapewne tych produkcji nie zalicza do artystycznych sukcesów. Większość z nich to pewnie za to sukcesy komercyjne. Wybierając album z kolędami warto zadać sobie pytanie, czy jest on równie wartościowy muzycznie, jak inne płyty tego samego wykonawcy i czy obroni się w owych 50 tygodniach roku, które nie są  tygodniami przez świętami. Jeśli tak, to warto z pewnością takim albumem się zainteresować. Jeśli muzyka jest słabsza niż inne albumy – nie warto…

W zeszłym roku w czasie świąt graliśmy często muzykę z albumu „Jingle All The Way” Bela Flecka. To z pewnością jedna z tych płyt świątecznych, której można słuchać cały rok i która jest muzycznie równie ciekawa, co inne albumy Bela Flecka i jego, złożonego z niezwykle barwnych muzycznych osobowości zespołu The Flecktones. Przypomnijmy sobie zatem dwuczęściową interpretację „Jingle Bells” z tego albumu…

* Bela Fleck & The Flecktones – Jingle Bells – Jingle All The Way
* Bela Fleck & The Flecktones – Jingle Bells (Reprise) – Jingle All The Way

Kolędy i inne świąteczne przeboje można wyrecytować z kartki z dużą orkiestrą w tle… Można też nieco inaczej – z nieco większą dozą emocji i zrozumienia tekstu. Kto by się nie starł, i tak w wykonaniu „Merry Christmas, Baby” nie pobije Bruce’a Springsteena, który często śpiewa ten utwór na grudniowych koncertach. Kto raz usłyszał, wie, co mam na myśli. Niestety Clarence Clemmonsa w czerwonej czapce z pomponem już nie zobaczymy na scenie. Kolędom w wykonaniu Bossa poświęcona będzie większość audycji za tydzień. Dziś posłuchajmy równie przepełnionego emocjami wykonania sprzed wielu lat – zaśpiewa Otis Redding.

* Otis Redding – Merry Christmas, Baby – Dreams To Remember: The Otis Redding Anthology CD2

A teraz mała muzyczna niespodzianka z naszego krajowego rynku…

* Anita Lipnicka – Winter Song – Wszystko Się Może Zdarzyć

Kolejny album to muzyczna ciekawostka. Od paru lat zastanawiam się, czy to jest dowcip, rodzaj ironii z pomysłu nagrywania świątecznych płyt, czy to całkiem na poważnie… Charytatywny cel nagrania nie sugeruje co prawda satyry, jednak być może to jest projekt przewrotny do kwadratu… Sam nie wiem, każdy powinien sobie wyrobić na ten temat własną opinię. Ja co jakiś czas do tej płyty wracam i się zastanawiam. A wracać warto. Utwory są dość krótkie, więc zagramy dwa. Zaśpiewa Bob Dylan…
* Bob Dylan – Here Comes Santa Claus – Christmas In The Heart
* Bob Dylan – Little Drummer Boy – Christmas In The Heart

Wiele z pozoru prehistorycznych z jazzowego punktu widzenia kompozycji, powstałych w czasach, kiedy o jazzie jeszcze nikt nawet nie myślał, nadaje się do jazzowych improwizacji. Dobrym świątecznym przykładem niech będzie gitarowa improwizacja na temat „Silent Night” – prawie dwustuletniej kompozycji austriackiego koncertmistrza Franza Grubera. To utwór często obecny na wokalnych składankach świątecznych. Posiada tekst niemiecki, angielski i polski („Cicha Noc”). Zapewne też istnieją teksty w innych językach. Ja wybieram jednak gitarową improwizację solową Stanleya Jordana.

* Stanley Jordan – Silent Night – Standards Volume 1

Świąteczny album ma też na swoim koncie zespół Take 6. Całość trafia raczej do kategorii tych albumów, które są słabsze od pozostałych płyt zespołu, ale utwór zaśpiewany w towarzystwie zespołu The Yellowjackets mógłby znaleźć się na każdej z płyt Take 6. Dlatego może znaleźć się również w tej audycji…

* Take 6 And The Yellowjackets - God Rest Ye Merry Gentlemen – He Is Christmas

Na swoim koncie ma również całkiem świeży świąteczny album najdłużej chyba działający zespół wokalny na świecie – The Blind Boys Of Alabama. Przy działającym już ponad 70 lat zespole The Rolling Stones to początkująca kapela… Album „Go Tell It On The Mountain” pełen jest niezwykłych i niespodziewanych duetów. Posłuchajmy recytacji Me’shell Ndegeocello, Toma Waitsa w wersji świątecznej i zmarłego dwa lata temu ojca, wynalazcy muzyki soul – Solomona Burke.

* The Blind Boys Of Alabama And Me’shell Ndegeocello – Oh Come All Ye Faithful – Go Tell It On The Mountain
* The Blind Boys Of Alabama And Tom Waits – Go Tell It On The Mountain – Go Tell It On The Mountain
* The Blind Boys Of Alabama And Solomon Burke – I Pray On Christmas – Go Tell It On The Mountain

Na koniec coś energetycznego – nowoczesna rock and rollowa gitara z niezwykle dynamicznym big bandem w tle. Z pozoru połączenie niewykonalne, szczególnie w świątecznym kontekście, ale okazuje się, że i tak można i wychodzi coś zupełnie niesamowitego. Za całe zamieszanie odpowiedzialny jest Brian Setzer…

* The Brian Setzer Orchestra – Jingle Bells – The Ultimate Christmas Collection
* The Brian Setzer Orchestra – Getting’ In The Mood (For Christmas) – The Ultimate Christmas Collection
* The Brian Setzer Orchestra – Boogie Woogie Santa Claus – The Ultimate Christmas Collection
* The Brian Setzer Orchestra – The Nutcracker Suite – The Ultimate Christmas Collection

10 grudnia 2012

Luto Strings: Adam Bałdych, Royal String Quartet, Andre ‘N’ Alin – Festiwal Kwartesencja, Studio im. W. Lutosławskiego, Polskie Radio, Warszawa, 08.12.2012


Niezwykłe to doprawdy zestawienie. Adam Bałdych zaskakuje mnie co kilka miesięcy zupełnie nowym pomysłem. Tego akurat trochę się obawiałem. Na scenie bowiem miał się mój ulubiony skrzypek pojawić w towarzystwie zupełnie klasycznego kwartetu smyczkowego – Royal String Quartet i absolutnie mi nieznanego muzyka z kręgu elektronicznej awangardy – Igora Szulca, kryjącego się pod pseudonimem Andre ‘N’ Alin. Muzycy mieli wykonać nową muzykę napisaną przez Adama Bałdycha specjalnie dla tego składu. Całość miała zostać zagrana niemal akustycznie (za wyjątkiem dźwięków generowanych przez Igora Szulca) z wykorzystaniem niezrównanej akustyki Studia im. Witolda Lutosławskiego.

Adam Bałdych 

Adam Bałdych

Igor Szulc, Adam Bałdych, Royal String Quartet

Już pierwsze dźwięki rozwiały moje wszelkie obawy. To był niezwykle przejmujący, pełen emocji koncert. Kompozycje wykorzystują w pełni potencjał brzmieniowy skrzypiec lidera, potęgę brzmienia skrzypcowego kwartetu i elektroniczne instrumentarium Igora Szulca, który przypominał mi sposobem gry Tadeusza Sudnika, który często pochylał się nad stołem wypełnionym sobie tylko znanymi urządzeniami z dużą ilością pokręteł. Te obsługiwane przez Igora Szulca brzmią nieco nowocześniej, ale również, jeśli w odniesieniu do zupełnie abstrakcyjnych dźwięków można użyć takiego określenia – konwencjonalnie… Trzeba również dodać, że w kilku utworach Igor Szulc uzupełniał brzmienie zespołu wokalizami.

Igor Szulc

Igor Szulc

Nie wiem jak opisać muzykę, którą usłyszałem ze sceny potężnej i niestety w sporej części pustej sali Studia im. Witolda Lutosławskiego. Publiczności nie było wiele, ale z pewnością ci, którzy przybyli, wyszli zadowoleni, choć nieco zaskoczeni tym co usłyszeli.

Owa kombinacja jazzowego, zadziornego brzmienia skrzypiec lidera z klasycznym, jednak zdecydowanie dalekim od barokowego schematu Royal String Quartet i elektroniki nadspodziewanie dobrze złożyła się w spójny brzmieniowo amalgamat trudnej do opisania muzyki, którą z pewnością chętnie zabrałbym od razu do domu na płycie…

Royal String Quartet...

Royal String Quartet...

Royal String Quartet...

Royal String Quartet...

Płyty jednak nie ma i z tego co wiem, na razie nie ma planów jej nagrania. Wielka to szkoda. Słychać jednak, że muzycy doskonale się rozumieją i być może jeśli uda się zagrać jeszcze kilka koncertów, będzie szansa na nagranie… Biorąc jednak pod uwagę, w jakim tempie rodzą się w głowie Adama Bałdycha nowe pomysły, być może to była jedyna okazja usłyszeć tą muzykę…

Adam Bałdych

Mam wrażenie, że nie usłyszymy prędko Adama Bałdycha grającego klasyczne jazzowe standardy, ani tego, od czego swoją karierę zaczął, czyli ognistego fusion. Czy to dobrze – nie wiem. To byłaby pewnie bezpieczniejsza droga, murowana kariera wyśmienitego instrumentalisty, który co roku mógłby objechać już teraz największe jazzowe festiwale na całym świecie. Po kilku latach w ramach odświeżenia składu można byłoby zrobić jakiś duet z innym skrzypkiem… I tak już zawsze.

Adam woli jednak drogę trudniejszą, biorąc na siebie nie tylko rolę lidera, ale też kompozytora, poszukującego własnej drogi. Na razie sprawdzającego, w którą stronę będzie najlepiej. Mnie się wszystkie możliwości na razie podobają. W absolutnie zdumiewający sposób po raz kolejny poczułem się zaskoczony dojrzałością i nowatorstwem projektu. Czekam na następny. Adam stawia sam sobie poprzeczkę niezwykle wysoko. Już teraz jest według mnie najbardziej twórczym skrzypkiem na świecie. A to dopiero początek.

08 grudnia 2012

Jerzy Milian – When, Where, Why 1972 – 1979 DDR Big Band Grooves: Jerzy Milian Tapes 01


Materiał wydany oficjalnie chyba po raz pierwszy jako „When, Where, Why 1972 – 1979 DDR Big Band Grooves: Jerzy Milian Tapes 01” dla wielu fanów jest legendarny. Historia tego jak stał się legendarny z pewnością zasługuje na opowiedzenie.

W Wielkiej Brytanii od lat istniał rodzaj fan klubu ludzi, którzy w latach siedemdziesiątych oglądali nocami telewizję BBC. A raczej jej słuchali, bo w tamtych latach w nocy BBC nadawało obraz kontrolny i wymieniane co jakiś czas podkłady muzyczne. Część muzyki z albumu, który właśnie trafił do sprzedaży, w nieodgadniony sposób trafiła do takiego zestawu i wzbudziła wielkie zainteresowanie wśród widzów BBC. Od samego początku bezskutecznie poszukiwali oryginalnych nagrań. Nieco później pojawiły się bootlegi. Dziś dostajemy do ręki po raz pierwszy wydanie oryginalne, gwarantujące po pierwsze kompletność materiału, ale co równie ważne wyśmienitą jakość techniczną.

Jerzy Milian w latach siedemdziesiątych napisał calą masę wyśmienitej i absolutnie przebojowej muzyki. Gdyby ta płyta ukazała się w latach siedemdziesiątych, mogłaby na rynku konkurować z nagraniami George’a Bensona dla CTI, Lonnie Listona Smitha, Wesa Montgomery, czy Quincy Jonesa. Orkiestra złożona z zupełnie mi nieznanych niemieckich muzyków jest równie kompetentna, jak cała masa równie bezimiennych muzyków przesiadujących na niezliczonych sesjach w studiach CTI, Prestige, czy Blue Note w tym samym czasie.

Album zawiera nagrania z kilku sesji, a kompozycje lidera czerpią pełnymi garściami z różnych stylów muzycznych, tworząc niepowtarzalne, łatwo rozpoznawalne brzmienie. To muzyka przebojowa, często zawierająca łatwo wpadające w ucho melodie, czasem ilustracyjna, wykorzystująca sonorystyczny potencjał dużej orkiestry, inspirowana bossa novą (to było wtedy dość modne).

Niektórzy fani znający tą muzykę z obrazów kontrolnych w BBC nazywają Jerzego Miliana „Godfather Of The Groove”. Czy rzeczywiście to on wymyślił takie granie? Raczej nie, ale z pewnością w swoim czasie był czołowym jego przedstawicielem w Europie. Gdyby urodził się w USA, byłby światową gwiazdą…

Najwięksi światowi DJie znają jego muzykę i płacą olbrzymie pieniądze za nieliczne egzemplarze muzyki, którą wtedy nagrywał z orkiestrą Polskiego Radia w Katowicach i która ukazała się w Polsce. Szkoda, że mało kto w Polsce o tym wie. To jednak nie fakt, że ktoś na drugim końcu świata chce zapłacić fortunę za starą płytę, ale jakość samej muzyki jest tu najlepszą zachętą do natychmiastowego zakupu tego albumu. Zróbcie to zanim cały świat wykupi nam jego nakład…

„When, Where, Why 1972 – 1979 DDR Big Band Grooves: Jerzy Milian Tapes 01” – zgodnie z numerem, zapowiada dalsze nagraniu, które mają ukazać się wkrótce. Ja już zrobiłem sobie miejsce na kolejne płyty i czekam na nie z niecierpliwością.

Aha, i jeszcze jedno. To naprawdę gra Jerzy Milian i niemiecka orkiestra, a nie największe amerykańskie gwiazdy… Brzmi niewiarygodnie… W moim prywatnym rankingu nowości z 2012 roku, to bardzo silny kandydat na płytę roku… A na podium będzie na pewno.

Jerzy Milian
When, Where, Why 1972 – 1979 DDR Big Band Grooves: Jerzy Milian Tapes 01
Format: CD
Wytwórnia: GAD
Numer: 5901549197044

Lyambiko – Christmas Gala, Era Jazzu – Palladium, Warszawa, 6.12.2012

O istnieniu wokalistki noszącej pseudonim Lyambiko dowiedziałem się z reklam organizatora koncertu. Postanowiłem się w żaden sposób nie programować. Takie okoliczności nie zdarzają mi się często. Zwykle, kiedy wybieram się na koncert, mam w muzycznej pamięci co najmniej kilka płyt wykonawcy, którego nazwisko widnieje na afiszu. Nawet jeśli to nie te najaktualniejsze albumy, to jakieś pojęcie o tym, czego się spodziewać zwykle mam… Tym razem nie wiedziałem nic, a na koncert wyciągnęli mnie znajomi, którzy również nie wiedzieli o Lyambiko wiele więcej, niż ja.

Lyambiko

W oczekiwaniu na rozpoczęcie koncertu żartowaliśmy sobie, że może przyjdzie nam zrobić zdjęcia, czyli posłuchać pierwszego utworu i później pójdziemy sobie porozmawiać do holu, oferującego w Palladium wygodne kanapy. Ja spodziewałem się albo nieco afrykańskiego popu w dobrym stylu, albo kolejnego programu kolędowego, czyli czegoś, za czym nie przepadam.

Lyambiko

Zanim jeszcze zaczął się koncert, moje nastawienie nieco poprawił widok przygotowanych instrumentów. W okolicach zestawu perkusyjnego nie odnalazłem ani elektroniki mającej imitować świąteczne odgłosy, ani prawdziwych dzwoneczków, ani żadnych etnicznych perkusjonaliów. Poczułem się zaintrygowany.

Zostałem też do końca koncertu, słuchając z zainteresowaniem. Lyambiko zaśpiewała zestaw jazzowych standardów w najlepszym, znikającym już nieco z estrad, klasycznym stylu. Oprócz dobrej techniki wokalnej, równie błyskotliwej w balladach jak i w śpiewanym w zabójczo szybkim tempie „I Got Rhythm” zobaczyłem na scenie wokalistkę, która z nieczęsto spotykaną łatwością nawiązuje kontakt z publicznością, opowiada historie z dzieciństwa, potrafi namówić pozostałych muzyków do dłuższych wypowiedzi. Lyambiko nie szuka na siłę oryginalności w swoich interpretacjach standardów. Jej wokalistyka, to klasyczne jazzowe śpiewanie odwołujące się czasem zupełnie bezpośrednio do tych największych – Elli Fitzgerald, Dee Dee Bridgewater, czy Abbey Lincoln. Zwykle takie podejście mi się nie podoba, bo uważam, że lepiej posłuchać wzorca, a nie kopii.

Lyambiko

Sceniczny urok i charyzma Lyambiko sprawiły, że tym razem na naśladownictwo nie będę narzekać. Jeśłi miałbym się do czegoś przyczepić, to na pewno nie do wokalistki. Na pewno jednak jej talent zasługuje na lepszego pianistę, grającego lżej, bardziej frywolnie, swingującego jak Oscar Peterson, jeśli to w ogóle realne, ale przede wszystkim takiego, którego nazywamy nie tylko pianistą, ale akompaniatorem. Pianisty, który na scenie słucha wokalistki, a nie tylko siedzi obok i gra swoje… I tu znowu wygląda na to, że ideałem byłby Oskar Peterson… Z pewnością nie najlepiej nagłośniony i gubiący nieco strój fortepian nie pomógł…

Lyambiko

Muzyka ożyła w dwu utworach zagranych bez fortepianu….

Z pewnością nie żałuję, że wybrałem się na ten koncert. Czy sięgnę po płyty Lyambiko? Pewnie tak, ale raczej będę szukał tych koncertowych, jeśli takie istnieją. Wiem jednak na pewno, że jeśli będzie występowała jeszcze kiedyś gdzieś obok mnie, następnego koncertu nie opuszczę, do czego i Was namawiam. 

07 grudnia 2012

Rod Stewart - Merry Christmas, Baby


Każdy kiedyś musi to zrobić. Często dla pieniędzy, czasem poddając się nastrojowi świąt. Pewnie często też za namową producentów i specjalistów od marketingu, albo zwyczajnie z artystycznej potrzeby popracowania z dużą orkiestrą. Płyty z kolędami zwykle nie udają się najlepiej, choć nagrywają je niemal wszyscy.

Ci najlepsi nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Tak samo często, a właściwie prawie zawsze to produkty, o których ich autorzy już kolejnego dnia chcieliby zapomnieć. Z pozoru wydaje się, że nie ma nic złego w takich albumach. Porównajcie je jednak z najlepszymi produkcjami ich autorów. Nie znam żadnego, powtarzam – żadnego, wykonawcy, którego płyta z kolędami byłaby najlepszą w jego dyskografii.

Jedynie nieliczne z takich produktów wyróżniają się muzyczną inwencją. W tym wypadku owa inwencja to brak dzwoneczków i odgłosów przejeżdżających od jednego do drugiego głośnika sań. Inwencją jest również w tym przypadku rezygnacja z ogromnej orkiestry z nieodłącznymi rzewnymi smyczkami, na rzecz jakiegoś mniejszego składu. W przypadku polskich produkcji ową inwencją jest również omijanie inspiracji lokalnym folklorem. O produkcjach zdatnych jedynie do sprzedaży po mszach w kościele nie wspomnę…

„Merry Christmas, Baby” Roda Stewarta, to typowy produkt swojego typu. W części utworów słychać w tle orkiestrę, pojawia się chór dziecięcy, sporo dodatkowych wokalistek, no i goście specjalni. Repertuar też składa się z absolutnie typowych kompozycji. Jest zatem „Silent Night” i „White Christmas” i wszystko inne.

Jest odpowiednia porcja beznamiętnego patosu i jeden z najlepszych aranżerów w branży – Frank Foster. Zatem hit murowany. Hit sprzedaży oczywiście, bo o hicie muzycznym nie ma tu w ogóle mowy. To produkt dla wszystkich, czyli dla nikogo…

Nawet goście specjalni, którzy zwykle ubarwiają takie produkcje i czynią choćby kilka utworów atrakcyjniejszymi od reszty, tu idealnie wpasowują się w konwencję i z równym liderowi brakiem pasji i jakichkolwiek emocji odśpiewują, pewnie w części z kartki, swoje zwrotki.

Szumnie reklamowany duet z Ellą Fitzgerald, to rodzaj jawnego oszustwa. Zawsze myślałem, że duet jest wtedy, kiedy wykonawcy spotykają się w studiu i razem śpiewają, albo choć rozmawiają przez telefon o tym, co nagrają, każdy w swoim domowym studiu. Producenci „Merry Christmas, Baby” pozwolili sobie duetem nazwać nagranie Roda Stewarta z wmontowanym komputerowo głosem Elli Fitzgerald z jakiegoś dawnego nagrania…

Tak to i ja sobie mogę nagrać duet… Może dziś z Jimi Morrisonem, a jutro z Milesem Davisem… Wystarczy komputer, trochę starych płyt, parę sprytnych programów… W moim wypadku oprócz tego, który pozwoli mi „wyjąć” jeden instrument,lub głos ze starego nagrania, potrzebny będzie jeszcze drugi, który utrzyma mój głos w odpowiedniej tonacji… A jak wygram na loterii, to nawet sobie taką płytę wydam, bo wystarczy mi pieniędzy na kupienie praw do sampli…

Może ta płyta to spełnienie marzeń Roda Stewarta o zaśpiewaniu kolęd. Może od dziecka marzył o duecie z Ellą Fitzgerald. Jak nie macie jeszcze płyty z kolędami, to świetny produkt, równie słaby jak większość takich albumów… Ja dalej wolę kolędy bez smyczków i dzwoneczków, za to z funkową gitarą basową, rasowym big bandem, albo chórem gospel, który ma coś do powiedzenia o emocjach, a nie odśpiewuje tekst z kartki…

Rod Stewart
Merry Christmas, Baby
Format: CD
Wytwórnia: Stiefel / Verve
Numer: 602537196142

06 grudnia 2012

Simple Songs Vol. 71

Czas kolędowania wypada zacząć. Jak co roku w RadioJAZZ.FM postaramy się zaproponować okazjonalną muzykę świąteczną pozbawioną banalnych dzwoneczków i odgłosów stukotu kopyt reniferów. Te wyznaczające wraz z nieodłącznymi wystawnymi, ociekającymi w przesłodzone smyczki orkiestrowymi aranżacjami nastrój świąt efekty specjalne mogą się co prawda na antenie trafić, ale raczej będą w mniejszości.

Inaugurując więc oficjalnie sezon w którym możemy odkurzyć nasze świąteczne melodie z różnych stron świata, pozwolę sobie na rodzaj podsumowania tego co nas czeka. Jak co roku od kolęd i innych okazjonalnych melodii nikt z nas nie ucieknie. Będą wszędzie- w radiu, telewizji, centrach handlowych, przestrzeniach biurowych, na dworcach i lotniskach. Nie uciekniemy od „White Christmas”, czy „Jingle Bells”. Uciekać zresztą nie warto. Z pewnością warto jednak, do czego Was co roku namawiam, zastanowić się, ile z tej muzyki nadaje się do słuchania w środku lata na plaży? Nie mam oczywiście na myśli plaży w Australii, bo tam teraz właśnie zaczyna się lato… Frank Sinatra, Tony Bennett, czy Ella Fitzgerald, to wielkie nazwiska. Mam też wielki szacunek do Roda Stewarta za to co robił z Jeffem Beckiem na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, za późniejsze rzeczy jakby lubię go nieco mniej… To on jest autorem chyba najlepiej sprzedającego się świątecznego albumu 2012 roku. Prawie każda z wielkich wokalistek i wokalistów ma na swoim koncie taki album. Czy w którymkolwiek przypadku jest on równie dobry, jak inne produkcje tych samych gwiazd???

Ja wciąż poszukuję takiej grudniowej muzyki, która będzie brzmiała równie dobrze w środku lata. W zeszłym roku zaproponowałem Wam na święta dwa takie albumy – „Jingle All The Way” Bela Fleck & The Flecktones i klasyczny album Jimmi Smitha „Christmas Cookin’”. O tych płytach przeczytacie tutaj:

W tym sezonie też będą dwie ciekawostki. Tą nowszą będzie album Briana Setzera  - „The Ultimate Christmas Collection”. Właśnie nagraniem z tego albumu oficjalnie niniejszym otwieram sezon śnieżynek, sań, reniferów i dzwoneczków…  Mam nadzieję, że w równie dobry muzycznie, co niezwyczajny sposób:

* Brian Setzer – The Nutcracker Suite – The Ultimate Christmas Collection

Dziś jeszcze nie pora na całą audycję w świątecznym nastroju. Posłuchamy kolejnego standardu – „(Back Home Again In) Indiana”. To bardzo stara kompozycja, napisana w 1917 roku przez duet kompozytorów, którzy tworzyli wtedy niemal taśmowo taneczne przeboje – Ballarda MacDonalda i Jamesa F. Hanleya. Melodia grywana była przez orkiestry rozrywkowe, ale już w tym samym, 1917 roku Columbia wybrała tą kompozycję na jedną z pierwszych płyt jazzowych – singiel zespołu Original Dixieland Jazz Band. Tak więc można tą kompozycję uznać za jeden z najstarszych, a na pewno najwcześniej nagranych na płytę jazzowych standardów.

Zaczniemy jednak od trochę nowszego wykonania. To będzie Joey DeFrancesco z koncertowego albumu „Incredible!” nagranego z gościnnym udziałem Jimmy Smitha, który dołączył na scenie nieco później, tak więc teraz usłyszymy jedynie jedne organy Hammonda…

* Joey DeFrancesco – (Back Home Again In) Indiana – Incredible!

Użyteczności i niebywałej elastyczności tej kompozycji dowodzili najwięksi muzycy jazzowi nie tylko tworząc często wyjątkowo długie improwizacje na bazie tej kompozycji, ale także pisząc własne utwory z wykorzystaniem akordów użytych w „(Back Home Again In) Indiana”. Przykłady takich kompozycji, to choćby „Donna Lee” Milesa Davisa, czy „Ju-Ju” Lennie Tristano. Dziś nie usłyszymy jednak tych kompozycji. Czasu ledwo wystarczy na te najważniejsze wykonania pierwowzoru. Posłuchajmy zatem solowego nagrania na fortepianie. Zagra Art Tatum.

* Art Tatum – (Back Home Again In) Indiana – The Complete Pablo Solo Masterpieces

Kompletując nagraniu do dzisiejszej audycji przypomniałem sobie o zupełnie niezwykłej płycie, na której można również znaleźć nasz dzisiejszy standard. Pierwotnie go tam nie było, ale dzisiejsza edycja równie krótkiego, co wybitnego albumu Lee Konitza – „Motion” ma już 3 płyty CD wypełnione po brzegi dodatkowymi nagraniami. W owych dodatkach co prawda Elvina Jonesa zastąpił Nick Stabulas, ale ta płyta, to przecież przede wszystkim zupełnie spontanicznie zagrane improwizacje Lee Konitza w towarzystwie jedynie skromnego wsparcia kontrabasu i perkusji…

* Lee Konitz – (Back Home Again In) Indiana – Motion

Mamy więc za sobą organy Hammonda i saksofon. Teraz pora na trąbkę. Milesa Davisa i jego wizji „(Back Home Again In) Indiana” w postaci utworu „Donna Lee” dziś nie usłyszymy. Będzie za to równie ważny trębacz wszechczasów – Louis Armstrong w wyjątkowo cennym nagraniu, w którym powstrzymuje się od śpiewania… To absolutnie gwiazdorska obsada. W 1957 roku powstał album „The Essential Louis Armstrong”. Grają oprócz mistrza trąbki, Oscar Peterson, Herb Ellis, Ray Brown i Louie Bellson.

* Louis Armstrong – (Back Home Again In) Indiana – The Essential Louis Armstrong

Teraz będzie instrument w jazzie nie wykorzystywany szczególnie często – steel guitar – instrument w zasadzie nie posiadający polskiej nazwy, a będący rodzajem gryfu gitary umieszczonego na podstawie pozwalającej na grę w pozycji poziomej – zwykle lewą ręką wyposażoną w cylinder tłumiący w jednym miejscu wszystkie struny – kiedyś bywała to szyjka butelki, stąd tradycyjna nazwa bottleneck, a prawą przy pomocy dodatkowych pazurków. Jazzowa historia zna jednak co najmniej jednego wybitnego muzyka używającego tego instrumentu – Buddie Emmonsa. To właśnie on zagra „(Back Home Again In) Indiana”.

* Buddie Emmons – (Back Home Again In) Indiana – Steel Guitar Jazz

Na zakończenie wykonanie zespołowe – fragment muzyki z filmu Roberta Altmana „Kansas City”. Muzyka z tego filmu ukazała się na dwu płytach – najpierw podstawowa ścieżka dźwiękowa jako „Kansas City: A Robert Altman Film”, a później pozostałe motywy muzyczne na dodatkowym krążku – „KC After Dark, More Music From Robert Altman's Kansas City”. Posłuchajmy fragmentu tego drugiego albumu – zagrają David Fathead Newman na saksofonie altowym, Geri Allen na fortepianie, Ron Carter na kontrabasie i Victor Lewis na perkusji.

* Kansas City Band – (Back Home Again In) Indiana - KC After Dark, More Music From Robert Altman's Kansas City

05 grudnia 2012

JazzPRESS – grudzień 2012

Biegnie czas nieubłaganie. Sam jestem stałym czytelnikiem kilku miesięczników. Zdarzają się takie miesiące, kiedy zanim sięgnę po najnowsze wydanie już pojawia się następne. Tak dzieje się z kilkoma tytułami. Czasem zastanawiam się, czy fakt, że przez miesiąc ciągle mam coś ciekawszego do przeczytania bierze się z nadmiaru tekstów najciekawszych, braku czasu, czy być może tego, że pismo, które czytam od lat już mnie tak nie interesuje, jak kiedyś.

Mam nadzieję, że dla wielu z Was, tych, którzy JazzPRESS systematycznie pobierają i zapisują w pamięci swoich komputerów i czytników ebooków to tylko brak czasu. Ja czytam każdy numer d pierwszej do ostatniej strony nie tylko z ciekawości, ale przede wszystkim w związku z niesłychanie ciekawymi tekstami moich redakcyjnych koleżanek i kolegów.

Pisuję do JazzPRESSu, czasem trochę więcej, czasem mniej, to zależy od wolnego czasu, pojawiających się tematów i pewnie jeszcze wielu innych czynników. Dla osoby piszącej do miesięcznika okres między wydaniami jest jeszcze krótszy niż dla Was – czytelników. Już dziś pracuję nad pomysłami na numer styczniowy i lutowy. No i nad tym, żeby na napisanie odpowiedniej ilości tekstów znaleźć czas…


Będąc myślami przy numerze styczniowym polecam Wam ten najnowszy – grudniowy, w którym znajdziecie mój okładkowy wywiad z Czarkiem Konradem, z którym rozmowę z pewnością będę już niedługo kontynuował, a także tradycyjnie – garść relacji z koncertów, wśród których zabrakło niestety tego, na który w tym roku czekałem najbardziej – wrocławskiego występu Ornette Colemana, który został niespodziewanie odwołany z zupełnie niezależnych od nikogo oprócz sił natury przyczyn zdrowotnych… Jest też skrót z płyt tygodnia z ostatnich tygodni. Poza tym wiele innych ciekawych materiałów redakcyjnych, w tym w szczególności wywiad z Grzegorzem Grzybem, a także rozmowy z Dorotą Miśkiewicz i Krystyną Stańko.

Grudniowy, najnowszy numer JazzPRESSu znajdziecie tutaj: JazzPRESS - Grudzień 2012

02 grudnia 2012

Antykwintet – Antykwintet

Debiutancki album zespołu wydany ponad 30 lat po zakończeniu stałej działalności to wydawniczy ewenement. To jednak jest nowość i to nowość w pełni zasługująca na miano Płyty Tygodnia. Antykwintet grywa co prawda od czasu do czasu jakiś koncert, ale de facto zakończył swoją działalność, jeśli dobrze pamiętam w okolicach roku 1980. Wszyscy jego członkowie jednak do dziś w mniej lub bardziej intensywny sposób z muzyką są związani, więc jeśli jest okazja, grywają razem, choć mnie nie udało się żadnego z koncertów zespołu usłyszeć.

Tym bardziej ucieszyło mnie wydanie albumu „Antykwintet”, bowiem zespół to legendarny, szczególnie na Wybrzeżu i opisywany w wielu publikacjach jako historycznie ważny i wręcz kultowy. Osobiście z tym kultem nie mam wiele wspólnego, ale obszerny materiał muzyczny zawarty na debiutanckim albumie w pełni owe osądy osób, które słyszały zespół w końcu lat osiemdziesiątych uzasadnia.

Muzyka, wydobyta gdzieś w cudowny sposób z archiwów pochodzi z koncertów we Wrocławiu, które odbyły się w ramach Jazzu Nad Odrą w 1978, 1979 i 1980 roku. Zespół i jego członkowie zdobyli tam sporo nagród i zostali zapamiętani, są wspominani przez lokalnych słuchaczy do dziś jako jedno z objawień tej imprezy.

W istocie mogło tak wtedy być, bowiem kompozycje nawet dziś brzmią oryginalnie. Skład Kwartetu nazwanego Antykwintetem, z fletem w roli jedynego w podstawowym składzie instrumentu dętego oraz sensownym użyciem w kilku utworach instrumentów perkusyjnych sprawia, że brzmienie jest łatwo rozpoznawalne i jedyne w swoim rodzaju. Większość repertuaru zespołu to kompozycje pianisty – Leszka Kułakowskiego.

„Antykwintet” to trzecia pozycja w serii nazwanej przez jej producenta – Marcina Jacobsona, Swingujące 3-Miasto, dokumentującej dokonania tamtejszej sceny muzycznej z dawnych lat. Wcześniej ukazały się albumy zespołów Rama 111 i Baszta. Te poprzednie albumy miały jednak w mojej ocenia więcej wartości archiwalnej niż muzycznej. Dokumentowanie czasów minionych jest również ważne i do takich płyt należy podchodzić również jak do ważnych archiwaliów i muzycznych ciekawostek. „Antykwintet” gra w trochę innej lidze. Ta muzyka broni się do dziś. Od najlepszych współczesnych produkcji dzieli ją jedynie jakość dźwięku, która wcale nie jest zła, nawet zdumiewająco dobra, biorąc pod uwag okoliczności, miejsce, oraz rejestrację nie nastawioną wtedy z pewnością na wydanie płyty.

Zdążyłem już pochwalić kompozycje Leszka Kułakowskiego, jednak przyznać muszę, że moim faworytem na tej płycie jest jedyny utwór, który nie jest skomponowany przez Leszka Kułakowskiego – „Minor Mode” Barneya Kessela. Dlaczego akurat ta kompozycja znalazła się w repertuarze zespołu? Nie wiem, choć przy pierwszej nadarzającej się okazji spróbuję się dowiedzieć… To utwór pochodzący z raczej mało znanego albumu „Barney Kessel” wydanego w 1970 roku. Możliwe scenariusze są dwa. Być może akurat ta płyta była w posiadaniu któregoś z członków zespołu. W Trójmieście w owym czasie o zagraniczne płyty było nieco łatwiej, przywozili je marynarze… Mam też drugi, bardziej prawdopodobny scenariusz. W połowie lat siedemdziesiątych ukazała się, trudno powiedzieć z perspektywy lat, że piracka, ale z pewnością wydana bez wiedzy Barney Kessela przez wytwórnię z NRD – Amiga płyta „Barney Kessel In Rome”. To album koncertowy na którym można „Minor Mode” znaleźć. Stawiam na to, że właśnie tą płytę znali członkowie zespołu…

Z wydawniczego punktu widzenia – w składzie dopisałbym, że Leszek Kułakowski w części utworów gra na fortepianie elektrycznym, to informacja dość ważna dla wyobrażenia o brzmieniu zespołu dla potencjalnych Klientów, którzy w sklepie zastaną na półce zafoliowaną płytę zespołu, którego mogą już nie pamiętać, albo który istniał w czasach, kiedy ich nie było na świecie…

Muzyka z 1980 roku – dwa ostatnie utwory na płycie są wyraźnie inne, dojrzalsze, bardziej dynamiczne, przemyślane. Dodanie trąbki Mariusza Stopnickiego dodaje sporo nowych możliwości brzmieniowych, to jednak intensywność i słyszalna pewność siebie bardziej ogranego składu i muzyków, którzy mają za sobą kolejne lata muzycznych doświadczeń zmieniła charakter muzyki. Wielka szkoda, że pewnie w dużej części z przyczyn politycznych zespół został krótko po występach na Jazzie Nad Odrą w 1980 roku przestał właściwie istnieć…

Tak, czy inaczej to wyśmienita, pełna emocji muzyka, zagrana z pasją, ale też przemyślana i przygotowana. Ja z pewnością będę do tej płyty wracał, to nie jest tylko dokument, to jest ponad 75 minut wyśmienitej muzyki.

Antykwintet
Antykwintet
Format: CD
Wytwórnia: Solition
Numer: 5901571092317

01 grudnia 2012

Maria Neckam – Unison

Zanim w moje ręce trafił album „Unison” nie miałem pojęcia o istnieniu Marii Neckam. Jednak już z lektury opisów na okładce można wywnioskować, że to materiał godny uwagi. Mimo, że Aaron Parks jest jednym z bardziej ostatnio aktywnych sidemanów, to raczej nie słyszałem ewidentnie słabego nagrania z jego udziałem. Sear Sound w Nowym Jorku to studio znane z wielu świetnych realizacji. Mimo tego, zupełnie nieznana mi wokalistka i autorka tekstów i kompozycji musiała trochę na swoją kolej poczekać…

No i doczekała się. Trochę żałuję, że „Unison” trafiła do mojego odtwarzacza po kilku tygodniach, straciła bowiem atut zupełnej nowości, a to w dzisiejszych czasach ma dla sprzedaży wielkie znaczenie. Wierzę jednak, że muzyka, jeśli dobra broni się sama, czego dowodem ciągłe istnienie w katalogach tych większych i tych nieco mniejszych wytwórni pozycji archiwalnych.

W sumie to nie wiem, czy album „Unison” można kupić w polskich sklepach, ale nawet jeśli nie, to namawiam Was do poszukania nieco głębiej w czeluściach internetowych sklepów za Wielką Wodą, bo muzyka zdecydowanie jest tego warta.

Jeden z moich muzycznych przyjaciół, równie jak ja zaangażowany słuchacz spędzający codziennie co najmniej dwie godziny na uważnym słuchaniu płyt, tych nowych i tych, które mamy na półce od lat, po wysłuchaniu kilku pierwszego z utworów, które mu zaprezentowałem z płyty „Unison” zapytał, czy to aby nie jest Gaba Kulka… I to być może mogłaby być najkrótsza recenzja tego albumu . Jeśli czujecie się zaintrygowani nietypowym sposobem budowania frazy przez Gabę Kulkę, to spodoba się Wam Maria Neckam. Dodam tylko, że oprócz warstwy wokalnej, to też wyśmienite kompozycje i świetni instrumentaliści. Aaron Parks jak zwykle łatwo rozpoznawalny i wpasowujący się w dowolną muzyczną konwencję nie gubiąc łatwo rozpoznawalnego stylu i Nir Felder – zupełnie mi wcześniej nieznany gitarzysta, który zaskoczył mnie w kilku utworach jak najbardziej pozytywnie.

Odwołałem się do przykładu Gaby Kulki jako najbardziej bliskiej charakterem muzyki celowo. Mam bowiem kłopot ze znalezieniem właściwego określenia dla muzyki Marii Neckam. To jest z pewnością dobra muzyka, jednak nie potrafię włożyć jej w całości do żadnej znanej mi kategorii, co samo w sobie jest intrygujące…

„Unison” to album na który trzeba mieć dzień, którego trzeba wysłuchać w skupieniu, tu ważne są teksty, w czasie kolejnego wieczoru z tą muzyką odnajdziecie w niej choćby nieco schowaną na drugi muzyczny plan, jednak wartą wydobycia z cienia gitarę…

Instrumentacje wielu utworów wykorzystują dość niespodziewane rozwiązania muzyczne, często od siebie bardzo odległe. Mimo tego, a w dużej części dzięki barwie głosu Marii Neckam, która niczym klamra łączy jazzowe solówki Aarona Parksa, barokową wiolonczelę Mariel Roberts i wytrawny akompaniament gitary wspomnianego już Nira Feldera w spójny brzmieniowo produkt, trudno znaleźć jedno określenie stylistyczne dla albumu.

Jakby komuś mało było jazzu, może zacząć choćby od  kompozycji „You And I”, gdzie pojawia się dodatkowo ze świetną solówką również wcześniej mi nieznany saksofonista – Samir Zarif, albo improwizowanej zapewne wokalizy w duecie z Aaronem Parksem w „January 2011 (Dedicated to David Kasahara)”.

Dalej mam z tą płyta sporo kłopotu, bo dawno nie trafiłem na tak spójny, a jednocześnie różnorodny album, o którym w sumie nie potrafię napisać więcej niż to, że podoba mi się i często gości w moim odtwarzaczu.

I jeszcze jedno, szukając stylistycznej paraleli, przychodzą mi jeszcze do głowy dwa nazwiska – Anja Garbarek i Silje Nergaard, jeśli to Wam jakoś pomoże. Jeśli nie, to uwierzcie na słowo – Warto… Jeśli szukać porównania z „dużymi” nazwiskami, to blisko będzie Joni Mitchel i Laurie Anderson.

Maria Neckam
Unison
Format: CD
Wytwórnia: Sunnyside
Numer: 016728132121

26 listopada 2012

Joe Zawinul – The Rise And Fall Of The Third Stream


W całej liczącej niemal 50 lat karierze Joe Zawinul wydał niecałe 20 płyt solowych. Miał też w swojej solowej działalności długa przerwę. Nie wynikała ona z lenistwa, ani tym bardziej z braku muzycznych pomysłów. To był okres działalności zespołu Weather Report, któremu muzyk poświęcił ponad 15 lat życia.

Czy spośród albumów solowych można wybrać ten najbardziej reprezentatywny dla muzycznej osobowości Joe Zawinula? Ja się nie podejmuję. Pierwszy z jego solowych albumów ukazał się w 1959 roku – „To You With Love”, a ostatni w 2008 – „75”. Nie sposób grać to samo przez niemal 50 lat. Dla mnie jednak Joe Zawinul był przede wszystkim genialnym kompozytorem i twórcą wspomnianego już Weather Report na spółkę z Wayne Shorterem.

Nie sposób jednak pominąć jego kariery solowej. W katalogu nagrań opatrzonych nazwiskiem Joe Zawinula znajdziemy pieczołowicie zaaranżowane suity, zabawy technologiczne z nowoczesnymi instrumentami, spotkania z muzyką klasyczną zagrane na akustycznym fortepianie i parę innych ciekawostek. Często mam wrażenie, że w swojej karierze wybitnego sidemana i wielkiego lidera Weather Report swoje własne projekty traktował jako odskocznię od jazzowej codzienności w stronę muzycznych eksperymentów…

Wielu fanów jazzu znając Joe Zawinula z Weather Report i jego płyt wydanych po rozwiązaniu zespołu, zapomina, że przed nagraniem pierwszej płyty – „Weather Report”, Joe Zawinul miał już na swoim koncie pięć płyt solowych, w tym „The Rise And Fall Of The Third Stream”, współpracę z Milesem Davisem w ważnych projektach w rodzaju „Bitches Brew” czy „In A Silent Way”, a także takie jazzowe klasyki – jak „Mercy, Mercy, Mercy – Live At The Club” Juliana Cannonballa Adderleya, kilkunastu innych płyt z braćmi Adderley, czy wspólnych nagrań z Yusefem Latifem, czy Dinah Washington.

„The Rise And Fall Of The Third Stream”, to album tak zwanego trzeciego nurtu, tym terminem, wymyślonym przez Gunthera Schullera (tego samego, który grał na waltorni na „Birth Of The Cool” Milesa Davisa), od połowy lat pięćdziesiątych określano próbę łączenia muzyki klasycznej i jazzu. W tym nurcie mieściła się zarówno elegancko zaaranżowana muzyka The Modern Jazz Quartet, jak i bardziej szalone pomysły Dona Ellisa, czy George’a Russela. Koncepcja „The Rise And Fall Of The Third Stream” mieści się gdzieś pomiędzy…

Muzyka nagrana przez jazzową sekcję dętą i rytmiczną oraz muzyków klasycznych grających na instrumentach smyczkowych niewątpliwie była muzycznym eksperymentem w 1967 roku. Teraz też pozostaje raczej poza klasyfikacją stylistyczną.

Sam Joe Zawinul gra praktycznie cały czas na akustycznym fortepianie, sięgając po elektrycznego Rhodes’a jedynie w „Soul Of A Village”. Świetnie spisuje się grający na saksofonie tenorowym kompozytor większości materiału – William Fischer. Autorem jednego utworu – „From Vienna, With Love” jest Friedrich Gulda – wieloletni przyjaciel lidera, z którym po wielu latach nagra na dwa fortepiany jeden ze swoich najbardziej zaskakujących albumów zawierających muzykę Johannesa Brahmsa („Music For Two Pianos: Recorded May 20 & 21, 1988 At The Philharmonie, Cologne”), ale to już inna historia.

Być może partie jazzowe instrumentów dętych nie zintegrowały się do końca ze smyczkami, ale eksperymenty łączenia gatunków do łatwych nie należą, jednak Joe Zawinul wybrnął z tego trudnego zadania ze sprawnością godną największych mistrzów…

Na płycie znajdziemy wszystkie możliwe pomysły kompozycyjne – starannie zaaranżowane partie smyczków, klasyczne hard-bopowe improwizacje, free-jazzowe granie wolne od jakichkolwiek ograniczeń i modalne, skupione partie fortepianu. Znajdziemy też nietypowe skale, i preparowany fortepian.

To co usłyszycie w „Lord, Lord, Lord”, czy „Soul Of A Village” można uznać za prehistorię fusion. Już dla tych dwu utworów fani gatunku powinni uznać ten album za kultowy i ważny dla historii ich ukochanej muzyki.

Mimo faktu, że „The Rise And Fall Of The Third Stream” napisał muzyk raczej niekoniecznie jazzowy  - William Fischer, to muzyka leży raczej po jazzowej stronie trzeciego nurtu, będąc dobrym początkiem przygody z tym gatunkiem dla ortodoksyjnych fanów jazzu i muzyczną ciekawostką dla tych, którzy Joe Zawinula uwielbiają za Weather Report. Mimo upływu lat album ciągle brzmi ciekawie i jest z pewnością wart zainteresowania…

Joe Zawinul
The Rise And Fall Of The Third Stream
Format: CD
Wytwórnia: Vortex / 32 Jazz
Numer: 604123213325

25 listopada 2012

Fusionator – Kung Fu


Od mniej więcej roku mam wrażenie, że w Polsce powraca moda na niemodne ostatnio fusion w postaci pierwotnej, takiej jaką znamy z najlepszych czasów tej muzyki, czyli mnie więcej przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Zespół Fusionator ma szansę być liderem tego ruchu. Czy zechce z tej szansy skorzystać? Po wysłuchaniu debiutanckiego albumu „Kung Fu” wiem, że muzycy, którzy ten krążek wymyślili mają wszelkie ku temu możliwości.

W zasadzie nie mam żadnych uwag do warsztatu wszystkich członków zespołu. Liderem składu złożonego, jak w wielu klasycznych zespołach gatunku z gitary, basu, perkusji i klawiszy wydaje mi się być grający na gitarze basowej Łukasz Jan Jóźwiak. Kompozytorem większości materiału jest gitarzysta zespołu – Krzysztof Lenczowski. Jego pomysły brzmią całkiem interesująco, w muzyce zespołu jest lekkość, której w porywie szału demonstracji wirtuozerii instrumentalnej brakuje wielu zespołom tego rodzaju. Gitarzyście brawa należą się za powściągliwość, w muzyce trzeba poszukiwać przestrzeni, nawet jeśli gra się taką jej formę, która wymaga większej ilości dźwięków. Wtedy to nawet większa sztuka. Jakże wielu muzyków elektrycznego jazzu zaginęło gdzieś bezpowrotnie nagrywając płyty, które podobają się tylko niezrealizowanym życiowo basistom i gitarzystom, temu rodzajowi muzyków – amatorów, którzy wizytę na koncertach rozpoczynają i właściwie praktycznie kończą zrobieniem przy pomocy telefonu komórkowego zdjęcia pedal boardu swojego idola… Takiego rodzaju wirtuozerii na płycie „Kung Fu” nie usłyszycie. I dobrze, że jej tam nie ma.

Wytrawni znawcy gatunku oczywiście szybko dostrzegą, że Krzysztof Lenczowski – kompozytor to nie Wayne Shorter, czy Joe Zawinul, a przecież siłą fusion są chwytliwe, przebojowe melodie… No cóż, Weather Report był tylko jeden, a miejsce na muzycznej scenie dla dobrych kompozycji zagranych przez sprawny zespół zawsze się znajdzie. Dla Fusionatora warto je znaleźć…

Zatem „Kung Fu” omija rafy niepotrzebnej i nudnej już po kilku chwilach instrumentalnej wirtuozerii. Oferuje sporo przestrzeni i pogodne brzmienie. Gitara basowa Łukasza Jana Jóźwiaka daje muzyce wiele energii, a niektóre solówki gitary Krzysztofa Lenczowskiego są naprawdę na wysokim poziomie. Obsługujący instrumenty klawiszowe Wawrzyniec Prasek unika skutecznie nadmiaru elektronicznego kombinowania i wybiera brzmienia z umiarem i z sensem, współtworząc wspomnianą już przeze mnie pogodną aurę albumu.

W dwu utworach, w tym tytułowym pojawia się jako gość specjalny Adam Bałdych. Brrzmieniem swoich skrzypiec. Doskonale uzupełnia brzmiącą odrobinę dalekowschodnio kompozycję tytułową. Skrzypce do fusion pasują, są integralną i dla mnie nieodzowną częścią tej muzyki, choć w Weather Report ich nie było… Moi stali czytelnicy i słuchacze znają mój sentyment do tego instrumentu i wielkie uznanie dla talentu Adama Bałdycha. To świetne uzupełnienie dobrego materiału.

Trochę żalu mam do realizatorów nagrania, którzy postanowili wykreować (a może tak wyszło przypadkiem?) zupełnie nierzeczywistą dźwiękową przestrzeń oddzielając od siebie instrumenty i tworząc dla nich całkowicie oddzielone od siebie plany, nie pozostawiając niczego poza ich syntetycznym brzmieniem. Nie przepadam za takimi nagraniami, dla mnie brzmią sztucznie. Nie słyszę w jakim pomieszczeniu powstało nagranie. Jest oderwane od dźwiękowej rzeczywistości. Znam jednak osoby, które takie brzmienie cenią i lubią słyszeć, że każdy instrument ma swoje miejsce.

Zespół Fusionator stoi nieco na rozdrożu. Oferuje świetną rytmicznie i całkiem ciekawie napisaną muzykę. Dysponuje wyśmienitym gitarzystą basowym i powściągliwymi, co jest godne najwyższej pochwały, gitarzystą i klawiszowcem. O perkusiście mogę napisać tylko tyle i aż tyle, że spełnia swoje zadanie jak należy, taka bowiem rola bębnów w przyjętej przez zespół muzycznej formule. Mam nadzieję, że ta powściągliwość nie sprawi, że zespół przekroczy granicę, która dzieli fusion od smooth jazzu i następna płyta będzie miała nieco więcej drapieżności. Ja się na smooth jazz nie piszę, bo dla mnie to muzyka bez emocji… Z przyjemnością też wybiorę się na koncert zespołu, żeby posłuchać, mam nadzieję, że tak to będzie wyglądało – dobrych kompozycji z „Kung Fu” w nieco bardziej rozbudowanych o energetyczne solówki wersjach i może paru klasyków fusion, bo nie wierzę, że Łukasz Jan Jóźwiak nie grywa na koncertach „Teen Town”, Wawrzyniec Prasek „Birdland”, Krzysztof Lenczowski „A Love Supreme”, a Szymon Linette choćby „Noonward Race”…

Fusionator
Kung Fu
Format: CD
Wytwórnia: Fonografika
Numer: 5903292102993

24 listopada 2012

Agnieszka Hekiert E-Jazz Quartet – Podziemia Kamedulskie, Warszawa, 22.11.2012

To drugi w dość krótkim czasie koncert Agnieszki Hekiert na którym byłem. Tym razem udało mi się na koncert nie spóźnić, choć mało brakowało… O tym pierwszym, w Studiu im. Agnieszki Osieckiej przeczytacie tutaj: Agnieszka Hekiert - Studio im. Agnieszki Osieckiej

Podziemia Kamedulskie to miejsce magiczne. Przychodzi tu specyficzna publiczność, trzeba trochę więcej niż zwykle ochoty, żeby tu dotrzeć. To nie jest oczywiste miejsce na jazzowej mapie Warszawy, jednak koncerty udają się tu znakomicie. Szczególnie te, które grane i śpiewane są w przyjaznej, luźnej atmosferze przez muzyków, którym zależy na bliskiej relacji z publicznością.

Agnieszka Hekiert

Tak więc po szybkim wypiciu herbaty i zjedzeniu tradycyjnego dla tego miejsca ciastka znalazłem jeszcze jakimś cudem miejsce w wypełnionej po brzegi sali i słuchałem…

Repertuar koncertu w zasadzie w całości wypełniły utwory znane z płyty „Stories”, o której możecie przeczytać tutaj: Agnieszka Hekiert - Stories

Ten koncert był zupełnie inny, niż wspomniany już, transmitowany na żywo przez Polskie Radio kilka tygodni wcześniej. Transmisja ma swoje prawa… Nie można sobie za dużo pogadać, a Agnieszka lubi o muzyce opowiadać… Swoimi opowieściami zbliża się w magiczny sposób do publiczności.

Agnieszka Hekiert

Konstantin Kostov

Paweł Pańta

Cezary Konrad

Utwory znane z albumu „Stories” w luźnej atmosferze klubowego koncertu nabierają nowego wymiaru. Brak ograniczeń czasowych pozwala na rozbudowane improwizacje wokalne, dialog z publicznością, a także rozbudowane solówki instrumentalistów, wśród których po raz kolejny muszę wyróżnić posiadającego łatwo rozpoznawalną frazę pianistę – Konstantina Kostova.

Występy Agnieszki przypominają nieco te, które bywalcy salonów znają z częstych pobytów w Polsce Bobby McFerrina, tylko że tu mamy do czynienia z równie interesującą muzyką, która jest na wyciągnięcie ręki, tuż obok nas, a nie gdzieś daleko w świecie i tylko raz na rok w wielkiej Sali Kongresowej patrzy na nas z góry z za dużej sceny…

Agnieszka Hekiert

Agnieszka Hekiert

Takiej wokalistyce potrzeba kontaktu z ze słuchaczem. Z każdym z nas, nie tylko wybrańcami z pierwszego rzędu. Taką niezwykłą nicią porozumienia i wspólnego przeżywania potrafi połączyć się z każdym ze słuchaczy Agnieszka Hekiert. Udaje jej się to nie tylko dlatego, że dysponuje wręcz niewiarygodną techniką wokalną, ale przede wszystkim dlatego, że jest prawdziwa. Niczego nie udaje, jeśli śpiewa jakiś tekst, niezależnie od tego, czy swój własny, napisany specjalnie dla niej, czy jazzowy standard, brzmi tak, jakby to była dla niej najważniejsza piosenka w życiu. I tak w tym momencie jest, przez te parę chwili… Później następuje następna i następna. I tak można by słuchać bez końca, ale oczywiście koncert kiedyś się kończy i to w zasadzie, oprócz tego, że chciałbym usłyszeć coś więcej, niż znam z płyty „Stories” moje jedyne zastrzeżenie… Było super i tyle…

22 listopada 2012

Simple Songs Vol. 70

Historia zespołu The Modern Jazz Quartet zaczyna się w roku 1952, a kończy w zasadzie w 1993, a już definitywnie w 2005, kiedy zmarł ostatni z członków zespołu, uniemożliwiając tym samym definitywnie wskrzeszenie po raz kolejny zespołu w choćby odrobinę oryginalnym składzie.

The Modern Jazz Quartet to również zespół o chyba najbardziej stabilnym składzie w historii gatunku. W czasie nieco ponad 40 lat istnienia w zespole nastąpiła jedna zmiana personalna. Od 1952 do mniej więcej połowy 1955 roku perkusistą zespołu był Kenny Clarke, którego wtedy właśnie zastąpił Connie Kay. I tak już zostało do końca. Dla porządku należy wymienić, że oprócz wspomnianych już perkusistów członkami zespołu byli pianista John Lewis, wibrafonista Milt Jackson i kontrabasista Percy Heath.

Spora aktywność koncertowa i nagraniowa zespołu nie przeszkadzała jego członkom w uczestnictwie w wielu innych sesjach nagraniowych i projektach solowych. Tych najdoskonalszych nagrań zespołu wystarczyłoby na co najmniej kilka godzinnych audycji, a w całej karierze zespołowi nie udało się nagrać ewidentnie nieudanej płyty.

Spróbujmy jednak przynajmniej rozpocząć opowieść o historii tego niezwykłego zespołu. Zacznijmy więc od pierwotnego składu, jeszcze z perkusistą Kenny Clarke’iem, który po opuszczeniu zespołu w zasadzie na stałe przeniósł się do Paryża.

Pierwsza oficjalna płyta w dyskografii zespołu, to album „The Modern Jazz Quartet” nagrany i wydany przez Prestige w 1952 roku, choć czasem uważa się płytę „The Quartet” wydaną pierwotnie przez Savoy i zawierającą zbiór nagrań z przełomu 1951 i 1952 roku. Posłuchajmy zatem fragmentu tego albumu:

* The Modern Jazz Quartet – Vendome – The Modern Jazz Quartet

Kolejne płyty były już w zasadzie tylko lepsze… Jedną z najbardziej znanych z tych z pierwszych lat działalności zespołu jest album „Django”, który trafił już do naszego radiowego Kanonu Jazzu. Jego recenzję znajdziecie tutaj: The Modern Jazz Quartet - Django


* The Modern Jazz Quartet – Delannay’s Dilemma – Django

Kolejna równie wybitna płyta w bogatej dyskografii zespołu to nagrany w 1955 roku album „Concorde”. Posłuchajmy fragmentu tej płyty – nieśmiertelnego standardu „Softly, As In The Morning Sunrise”. To również pierwszy album, na którym usłyszymy Connie Kay’a.

* The Modern Jazz Quartet – Softly, As In The Morning Sunrise - Concorde

Sięgnijmy teraz po jedną z pierwszych płyt koncertowych zespołu, zarejestrowany w 1956 roku album „The Modern Jazz Quartet At Music Inn”. Album nagrano w miejscu, w którym niezbt często rejestrowano w celu wydania na płytach występy wielkich jazzowych gwiazd – w Lenox w stanie Massachusetts. Gościem specjalnym tego koncertu był grający na klarnecie w kilku utworach Jimmy Giuffre.

* The Modern Jazz Quartet feat. Jimmy Giuffre – Fun – The Modern Jazz Quartet At Music Inn

Kolejne nagraniu pochodzi z zupełnie zapomnianego, niesłusznie zresztą, a często nawet nie uwzględnianego w oficjalnych dyskografiach zespołu, też zresztą niesłusznie, bowiem to całkiem oficjalne nagraniu, albumu “Third Stream Music’. W kilku nagraniach, między innymi tym, które usłyszymy zespołowi towarzyszy rozbudowana sekcja dęta złożona z muzyków na co dzień grających muzykę klasyczną.

* The Modern Jazz Quartet – Exposure – Third Stream Music

Kolejne nagraniu pochodzi z roku 1960 – z koncertowego albumu „European Concert”. Nagranie zrealizowana w czasie jednego z koncertów zespołu w Sztokholmie. W tamtych czasach wiele dobrych koncertowych płyt nagrywano w Szwecji.

* The Modern Jazz Quartet – I Remember Clifford – European Concert

Pomijając wiele znaczących płyt udało się w godzinę dobrnąć do 1966 roku. Na koniec posłuchamy fragmentu nagrania koncertowego z 1966 roku z Tokio, wydanego na płycie „Concert In Japan ‘66”.

* The Modern Jazz Quartet – For Someone I Love – Concert In Japan ‘66

20 listopada 2012

Marc Johnson & Eliane Elias – Swept Away


Gwiazdorski skład może oznaczać wszystko. To może być sympatyczne spotkanie znajomych z wielu sesji nagraniowych i wspólnych koncertów. Często to też pomysł na marketingowy sukces, który niekoniecznie musi oznaczać wartościową muzykę. Takie płyty zbyt często powstają tylko po to, żeby umieścić wszystkie nazwiska razem na okładce. ECM jednak na takie artystyczne kompromisy raczej się nie godzi, a ten rok jest dla zasłużonej dla jazzu wytwórni szczególnie owocny, czego dowodem sporo nowości na naszej liście płyt tygodnia.

Dwójka liderów mogłaby właściwie zagrać podobny album bez udziału Joeya Barona i Joe Lovano. Poćwiczyliby sobie w domu wieczorami… Eliane Elias i Marc Johnson to bowiem jedno z najbardziej kreatywnych, choć oszczędnie dawkujących słuchaczom swoje pomysły współczesnych muzycznych małżeństw. Każdy z nich mógłby również zagrać solo, zresztą takie nagrania mają na koncie. Solowe nagranie Marca Johnsona amerykańskiego evergreena – „Shenandoah” zamykające płytę pokazuje, że takie nagranie byłoby interesujące.

Marc Johnson zapewnił sobie stałe miejsce wśród moich ulubionych kontrabasistów już w późnych latach siedemdziesiątych, kiedy rozpoczął wielką karierę grając z Billem Evansem w jego ostatnim zespole. Od tego czasu jak dla mnie mógłby właściwie już tylko grać to samo… Jednak Billa Evansa zastąpić się nie da…

Trzeba więc próbować czegoś innego. Wydaje się z pozoru, że w jazzowym kwartecie zagrano już wszystko. Czasem zadaję sobie pytanie, po co pojawiają się takie płyty, jak „Swept Away”. Trudno przecież odmówić muzykom prawa do wyrażania emocji, w końcu to ich zawód, a niektórzy twierdzą, że wiele więcej niż tylko codzienna ciężka praca…

W sumie każdy z nas decyduje, czy ma ochotę na kolejną perfekcyjnie napisaną i świetnie zagraną mainstreamową płytę… Ja mam, choć czasem staram się zrobić sobie przerwę i uciekam do zupełnie innych klimatów, ale zawsze wracam. A do takich płyt jak „Swept Away” wracać warto.

Na tej płycie każdy dźwięk ma swoje miejsce. To jest elegancja w najlepszym gatunku, prawdziwa, nie udawana. Na salonach od razu widać, kto jest stałym bywalcem, a kto wszedł przypadkiem i na chwilę. Joe Lovano, Joey Baron, Marc Johnson i Eliane Elias to wyśmienity zespół. Cały materiał autorstwa liderów nadaje się na jazzowe standardy, ale takich się już dziś w zasadzie nie komponuje, bowiem to raczej zamknięty katalog melodii z przeszłości. Z czasów kiedy jazz dawał światu przeboje, a nie piękne, ale znane tylko garstce fanów melodie.

Urzeka mnie delikatność gry Joeya Barona i miękki ton Joe Lovano. Momentami zaskakuje różnorodność środków wyrazu Eliane Elias. Dla mnie najbardziej utytułowany muzyk w tym zestawieniu – Marc Johnson został nieco skrzywdzony przez realizatorów. Jego kontrabasowi brakuje nieco najniższych rejestrów, ale to dość typowe dla brzmienia płyt ECM. Może mój sprzęt nie lubi tego brzmienia? A może czepiam się szczegółów pozostających na granicy percepcji dla większości potencjalnych nabywców tego albumu?

Niezależnie od tego na czym płyt słuchamy, ważne, żeby ich słuchać i je kupować, dokonując dobrych wyborów. „Swept Away” to z pewnością dobry wybór. To także jeden z tych jazzowych albumów, który spodoba się wszystkim, nawet tym, którzy na hasło jazz uciekają do drugiego pokoju. Wystarczy tylko posłuchać. Nie wolno przechodzić obok muzyki obojętnie. Artyści zasługują na szacunek. Dajcie tej płycie godzinę swojego czasu, a będziecie do niej wracać. Tak jak każdej dobrej muzyki nie warto jej słuchać przy okazji, wtedy będzie jedynie trochę bardziej uporządkowanym hałasem, który zawsze przeszkadza.

Marc Johnson & Eliane Elias
Swept Away
Format: CD
Wytwórnia: ECM
Numer: 602527945743