06 marca 2012

JazzPRESS – marzec 2012 – wywiad z Michaelem Patches Stewartem


Wczoraj ukazał się kolejny numer JazzPressu. Kilkudniowe opóźnienie w stosunku do zwyczajowego i wnioskując z ilości maili do redakcji, również oczekiwanego terminu pierwszego dnia każdego miesiąca wynikało z planu zamieszczenia relacji z Bielskiej Zadymki, która zakończyła się nieco ponad tydzień temu. Plan udało się zrealizować i naszą redakcyjną relację przeczytacie w tym numerze. Za miesiąc to już byłoby opowiadanie o wydarzeniach historycznych, bowiem kolejny miesiąc jazzowych wydarzeń już się rozpoczął i choć nie ma w nim żadnego dużego festiwalu, z pewnością wydarzy się jak zwykle sporo. W numerze przeczytacie też dwa obszerne wywiady, które w lutym, mimo, że to najkrótszy miesiąc roku. Pozostałe materiały są równie ciekawe, a całość możecie pobrać sobie całkiem za darmo w formacie pdf tutaj:


Wersja przeznaczona na czytnik Amazon Kindle już wkrótce pojawi się na stronie www. RadioJAZZ.FM



Wywiad z Michaelem Patches Stewartem zamieszczony poniżej jest częścią marcowego JazzPRESSu.

Nie było łatwo grać na trąbce do mikrofonu, do którego przed chwilą grał Miles Davis…

Rafał Garszczyński: Na początek mała niespodzianka. Odrobina muzycznej prehistorii…

RG: Słuchamy i oglądamy (płyta DVD, choć pierwotnie z pewnością kaseta VHS, biorąc pod uwagę
jakość nagrania i okres rejestracji) fragmentów koncertu zespołu Marcusa Millera z 1994 roku z Baden-
Baden – płyta „Marcus Miller In Concert: Ohne Filter Music Pur”.

RG: Poznajesz tego trębacza z długimi włosami w dziś nieco niedzisiejszym ubraniu?

Michael Patches Stewart: Świetna niespodzianka. Pamiętam ten koncert. To była jedna z najlepszych edycji zespołów Marcusa. Wtedy liczyła się muzyka. W większości znana z płyt Milesa Davisa. Później często chodziło bardziej o show, granie bardziej pod publiczkę. Kierownikiem muzycznym był Morris Pleasure. Marcus, Kenny Garrett, Bernard Wright, Poogie Bell. To był naprawdę niezły band.

RG: Graliście wtedy w większości muzykę Milesa Davisa z okresu jego współpracy z Marcusem Millerem.

MPS: Tak, to prawda, to są ciągle niezwykle brzmiące, pełne energii kompozycje. Ten koncert został nagrany, z tego, co pamiętam, w studiu telewizyjnym w przerwie europejskiej trasy koncertowej. To 1994 rok, sporo czasu minęło.

RG: Później jeszcze długo grałeś z Marcusem Millerem. Grywasz z nim zresztą do dziś… Co z innymi muzykami z tego zespołu? Masz z nimi jakiś kontakt?

MPS: Z Kennym Garrettem rozmawiam częściej niż z Marcusem. Z Poogie Bellem gramy razem, ciągle mamy w głowie jakieś nowe pomysły. Z pozostałymi to raczej okazjonalne kontakty, spotkania w trasie…

RG: Twoja rola w tym zespole do łatwych nie należała. Każdy, kto będzie chciał zagrać kiedykolwiek na trąbce te melodie, zawsze będzie musiał zmierzyć się z legendą… Moim zdaniem dobrze sobie z tym radziłeś… Jest w Twoim brzmieniu dużo Milesa, ale z pewnością nie chodzi tu tylko o kopiowanie niedoścignionego wzorca...

MPS: Dzięki, dawno tej muzyki nie słuchałem, przyznaję, że całkiem nieźle się trzyma…

RG: Słuchamy „So What” Milesa Davisa z płyty „Four & More: Recorded Live In Concert”. Słuchamy w skupieniu… To ten rodzaj muzyki, która od pierwszych dźwięków przykuwa uwagę… Do tego dochodzi magia oryginalnego wydania analogowego z 1964 roku.

MPS: Słyszę Milesa Davisa, George’a Colemana, Herbie Hancocka. Wobec tego są też Ron Carter i Tony Williams. Ten ostatni był wtedy jeszcze prawie dzieckiem… To nagranie powstało zanim do zespołu dołączył Wayne Shorter. On wniósł do zespołu Milesa nie tylko niesamowite brzmienie saksofonu, ale też świetne kompozycje. To poprowadziło ich muzykę w zupełnie nową stronę… Czy to nagranie live?

RG: Tak, to koncert z Philharmonic Hall z Nowego Jorku z 1964 roku.

RG: Słuchamy mojego ulubionego nagrania Milesa Davisa – to ten sam koncert, wydanie rozszerzone
– „The Complete Concert 1964 My Funny Valentine + Four & More”. Pierwsza płyta CD zaczyna się od przedstawienia zespołu…

MPS: Kto zapowiada? To nie jest Miles, on tego nigdy nie robił…

RG: W roli konferansjera Mort Fega.

MPS: Tony Williams miał wtedy 19 lat. Szkoda, że odszedł tak niespodziewanie. Miał w szpitalu atak serca po jakiejś rutynowej operacji… Herbie Hancock też był wtedy młody.

RG: To nie był najlepszy zespół Milesa Davisa (Herbie Hancock, George Coleman, Ron Carter, Tony Williams). Ale to, co na tym koncercie zagrał sam Miles, to jedna z najlepszych rzeczy w jego karierze.

MPS: To jest intro do „My Funny Valentine”…

RG: Płytę rozpoczyna zapowiedź, później jest krótka introdukcja fortepianu Herbiego Hancocka…

MPS: Wow… Incredible, Amazing… Ale to brzmi.

RG: Dla mnie ta płyta jest jednym z najlepszych dowodów tego, że Miles Davis był nie tylko świetnym
kreatorem muzyki i liderem zespołów, ale też świetnym trębaczem. Wielu krytyków zarzuca mu często
brak techniki. Technika oczywiście pomaga, ale ważniejsze jest mieć coś do powiedzenia za pomocą
instrumentu…

MPS: Miles zawsze miał…

RG: Dźwięki nie muszą być perfekcyjne. Chet Baker grał „My Funny Valentine” zupełnie inaczej. Zbyt
perfekcyjnie…

MPS: Miles to Miles. Nikt tak nie potrafił. I młody Tony Williams.

RG: George Coleman to niezły muzyk, ale jego solo po tym zagranym przez Milesa wypada blado…

MPS: George Coleman ma niezły ton, ale kiedy zmienił go Wayne Shorter, wszystkie kawałki
układanki nagle zaczęły do siebie pasować. Kwintet z Johnem Coltranem był z pewnością
jednym z najlepszych zespołów Milesa, ten z Shorterem, Hancockiem i Williamsem był prawie tak samo dobry…

RG: Słuchamy „Autumn Leaves”. Na trąbce gra Piotr Wojtasik, nagranie pochodzi z albumu „Piotr Wojtasik” z 1990 roku.

RG: Tego nagrania raczej nie znasz… Nie próbuj rozpoznać. Powiedz, co o tym myślisz…

MPS: Podoba mi się, rasowe brzmienie, bardzo dobra trąbka. Czy to Woody Shaw?

RG: To Piotr Wojtasik…

MPS: Świetnie brzmi. To wielki talent. Przypomina trochę Woody Shawa. Podoba mi się też
fortepian.

RG: Na fortepianie gra Wojciech Niedziela.

MPS: Macie świetnych muzyków. Polska ma też swój udział w historii jazzu, to nie tylko to, co dzieje się współcześnie.

RG: Jakich polskich muzyków znałeś, zanim zamieszkałeś w Polsce? Kto z naszych jest rozpoznawany
z perspektywy amerykańskiego rynku?

MPS: Znam basistę z Los Angeles… Darek Oleszkiewicz. To ze współczesnych… Z tych
dawniejszych – Fryderyk Chopin (śmiech…).

RG: To posłuchajmy czegoś w jego wykonaniu…

RG: No i znowu pojawia się wyśmienicie nagrany wokal – Jacintha śpiewa „Danny Boy”, to nagranie
z płyty „Here's To Ben – A Vocal Tribute To Ben Webster” z udziałem Darka Oleszkiewicza.

MPS: Nie znam, ale to świetny głos. I świetna realizacja nagrania.

RG: Saksofonista nie jest szczególnie wyróżniającym się członkiem zespołu…

MPS: To Teddy Edwards, znam go osobiście, to całkiem niezły muzyk sesyjny z Los Angeles. Widzę na okładce, że gra tu też Kei Akagi. Znowu jakiś ślad Milesa… No tak, rzeczywiście ten saksofon jest być może zbyt przewidywalny. Tedy Edwards gra dużo różnej muzyki w Los Angeles. Ma tam dobre nazwisko. Taki charakterystyczny, nieco staromodny sound i wibrato.

RG: Posłuchajmy teraz chyba najczęściej wymienianego przez muzyków polskiego jazzmana…

RG: Słuchamy fragmentu płyty „Passion” Zbigniewa Seiferta…

MPS: Świetna muzyka i doborowy skład. John Scofield, Jack DeJohnette, Eddie Gomez…

RG: Zostawmy na chwilę innych i porozmawiajmy o Twojej muzyce. Jakie masz najbliższe plany? Jak
trafiłeś do Full Drive?

MPS: Jak zwykle, tak jakoś wyszło, usłyszałem gdzieś o zespole, posłuchałem, spotkaliśmy się w Tygmoncie z Henrykiem Miśkiewiczem i Dorotą Miśkiewicz na imprezie urodzinowej.
Zagrałem z Henrykiem i jego zespołem jako niespodziewany gość w Jazz Cafe w Łomiankach…

RG: Za kilka dni wyruszacie w trasę. Kiedy nasi czytelnicy ten tekst przeczytają, będziecie już zapewne
po serii koncertów. Planujecie wspólne nagrania?

MPS: Teraz gramy koncerty. Zobaczymy jak się uda. Jak będzie dobrze brzmiało na scenie,
nagrania są logicznym następstwem dobrych koncertów.

RG: Z Twoimi nagraniami łatwo fani nie mają. Ostatnią płytę solową wydałeś wiele lat temu. Czy powinniśmy zorganizować jakąś publiczną demonstrację domagającą się nowej płyty? Transparenty pod Twoim domem? Petycję w internecie?

MPS: Ciągle pracuję nad nowym materiałem. Sporo muzyki jest już nagrane. Niedawno grałem na statku pływającym na Karaibach z Marcusem Millerem. Ludziom się podobało, chcieli kupować płyty, a ja w sumie nic dla nich nie miałem. To dało mi dodatkowy impuls do przyspieszenia pracy nad nowym albumem solowym. Chciałbym wydać go w tym roku.

RG: No tak, jakieś 5 lat temu czytałem gdzieś wywiad z Tobą i powiedziałeś to samo…

MPS: W tym roku to już musi się wydarzyć. Przez ten czas dużo pracowałem, grałem z różnymi muzykami. W sumie to nie leniłem się za bardzo…. W głowie mam wiele pomysłów.

RG: Może nagrasz jakieś koncerty?

MPS: Mam kilka nagrań koncertowych, które są świetne, ciągle leżą w archiwach. Może nie
są doskonałe technicznie, ale z pewnością warte wydania. Pewnie ten materiał potrzebowałby trochę pracy w studiu…

RG: Czasem lepiej zostawić dźwięk tak jak jest. Wtedy masz poczucie uczestnictwa w rzeczywistym wydarzeniu. Często po obróbce dochodzi się do wniosku, że to co było na początku jest najlepsze…

MPS: To prawda, muszę o tym pomyśleć.

RG: Wracając jeszcze na chwilę do Milesa Davisa… Niektórzy mówią, że jego poszczególne okresy to
nie były zmiany stylu, to były okresy Gila Evansa, Tony’ego Williamsa, Johna Coltrane’a, a także Marcusa Millera… Trochę Gunthera Schullera… Może właśnie Kind Of Blue było najbardziej autorskim okresem w jego karierze…?

MPS: Miles był niezwykły, nigdy z nim wspólnie nie grałem, ale kilka razy z nim rozmawiałem, graliśmy tego samego dnia na tych samych estradach. To było niezwykłe. Może masz rację, ale on był duchem całej tej muzyki. Spróbuj wyobrazić sobie te wszystkie płyty bez Niego. Czy to byłaby ciekawa muzyka? Mam sporo wątpliwości…

RG: Pewnie kwintety z Johnem Coltrane’m wytrzymałyby to najlepiej…

MPS: Prawdopodobnie, ale to i tak nie byłoby to samo. Wystarczy kilka dźwięków trąbki Milesa, żeby zmienić dobrą muzykę w doskonałą. Nikt inny tego tak nie potrafił. To była magia, w studiu i na scenie. Mimo tego, że jego dźwięki nie były prawie nigdy perfekcyjne technicznie, ale były takie jak trzeba i dokładnie w tych momentach, kiedy muzyka ich potrzebowała.

RG: No tak, ten ton prawie cały świat bezbłędnie rozpoznaje. To zdumiewające, że trębacze dużo lepsi
technicznie nie potrafią go imitować.

MPS: On miał coś do powiedzenia. Nawet gdyby zagrał „Mary Had A Little Lamb”, to byłoby coś niezwykłego. Nawet jak się mylił, robił to we właściwych miejscach, nawet kiedy miał słabszy dzień, a przecież każdy miewa takie dni.

RG: W każdym okresie jego kariery był lepszy trębacz… Na początku Dizzy Gillespie, później Clifford
Brown, Lee Morgan…

MPS: Opowiem ci prawdziwą historię. Któregoś dnia, dawno, dawno temu Clifford Brown grał koncert z Maxem Roachem w pewnym klubie w Detroit. Zapomniałem już, od którego z muzyków usłyszałem tę opowieść… Tego wieczoru było bardzo zimno i padał straszny deszcz. Klub był wypełniony po brzegi. Clifford Brown i Max Roach dawali z siebie wszystko. To było prawdziwe bopowe granie. Ze sceny wylewała się wręcz muzyczna energia.  Publiczność szalała… Ściany klubu niemalże drgały w takt muzyki. Nagle w klubie pojawił się Miles Davis… Nie miał nawet trąbki. Pożyczył trąbkę od Clifforda Browna. Zagrał fragment jakiejś prostej ballady… Ludzie oniemieli. Choć to zupełnie nie pasowało do tego, co słyszeli ze sceny jeszcze przed chwilą, byli zachwyceni. To potrafił tylko Miles… Tyle było w tym emocji. Nie było dużo dźwięków. Kiedy grałem z Alem Jarreau w Los Angeles, to było w Universal Amphitheater, tego samego dnia grał Miles Davis. Al. Jarreau uznał, że powinien grać pierwszy, tak, żeby Miles Davis był główną gwiazdą wieczoru, która zwykle zamyka koncert. Miles się nie zgodził. Chciał grać pierwszy. Tak też się stało. Były trzy koncerty, dzień po dniu. Każdego dnia Miles grał coś zupełnie innego, może dwa utwory się powtarzały. Każdy kolejny koncert był lepszy od poprzedniego. To było niesamowite. Kiedy miałem wychodzić na scenę i grać na trąbce, stanąć w miejscu, gdzie przed chwilą, kilkana ście minut wcześniej, pewnie do tego samego mikrofonu grał Miles… To nie było łatwe…

RG: Wierzę, ale słysząc, jak przez wiele lat radziłeś sobie z rolą trębacza grającego numery znane z płyt
Milesa w zespole Marcusa Millera wiem, że potrafisz to wyśmienicie. Grać muzykę Milesa i zachować
własny ton.

MPS: Dziękuję. Wracając do tych koncertów… Byłem wtedy mocno zdenerwowany, ale udawało się. Miles Davis był wielkim fanem Ala Jareau.

RG: Miles słyszał więcej. Zawsze przewidywał, kto zostanie wielkim muzykiem. To dotyczy wielu ludzi
z jego zespołów, ale też tych, o których wypowiadał się z wielkim szacunkiem. To właściwie on pierwszy zaczął chwalić Ahmada Jamala w czasach, kiedy było wielu innych, bardziej znanych i wtedy pewnie dużo lepszych artystów. To samo można powiedzieć o Betty Carter…

RG: Słuchamy fragmentów płyty Barney Wilena – „Barney – Barney At The Club Saint-Germain (Paris 1959) – The Complete RCA Victor Recordings”.

MPS: To prawda. Miles słyszał między nutami. Miał też niesamowitą wiedzę muzyczną. Zawsze opowiadał historię. Nie chciał nikomu zaimponować, był sobą i w związku z tym był prawdziwy i uczciwy. Herbie Hancock powiedział mi kiedyś, że kiedy grał z Milesem Davisem, on nigdy nie ćwiczył, nigdy nie rozgrywał się przed koncertem…

RG: Trębacze zwykle potrzebują małej rozgrzewki przed koncertem…

MPS: No właśnie. Pewnie chciał zachować wszystko, co miał do powiedzenia na scenę… Kogo słuchamy?

RG: To Barney Wilen, taki francuski saksofonista mało znany fanom jazzu, ale często wspominany
przez muzyków…

MPS: Znam go. Świetny muzyk.

RG: To taki muzyk muzyków, tak jak Herbie Nichols, czy Phineas Newborn Jr., no i Pat Martino.

MPS: Masz rację. Phineas Newborn Jr. to był niezwykły pianista o klasycznym wykształceniu. A Pata Martino znają wszyscy gitarzyści, on jest niesamowity. Choć wszyscy pamiętają raczej Wesa Montgomery’ego i George’a Bensona.

RG: Ze wszystkimi wielkimi muzykami jest tak, że nie da się zapisać tego, co grali przy pomocy nut. Jak masz coś do powiedzenia, to nie grasz tylko nut, grasz między nutami… To jest właśnie jazz… Wiele jest historii tego, co działo się na sesjach. Zapisu emocji nuty w sumie nie przewidują.

MPS: Tak, to jedna z najlepszych definicji. To żywa, emocjonalna muzyka. Marcus Miller nigdy nie gra z nut. To brzmi zbyt sztywno. Jesteś przywiązany do nut, nie ma w muzyce nastroju, to może zagrać komputer. Oczywiście czasem trzeba coś zapisać na pięcioliniach, ale to tylko pomoc dla muzyka. Rodzaj przewodnika, reszta to talent i dużo ćwiczeń. Zobacz – właściwie każda inna muzyka oprócz jazzu takiej twórczej swobody nie zapewnia. Praktycznie cała muzyka klasyczna polega na odtwórstwie, o muzyce rozrywkowej, popie nie wspominając. Pamiętam taką sesję, były cztery instrumenty dęte i chyba sześć smyczków. Jeden z muzyków miał problem z pewnym fragmentem muzyki. Próbowaliśmy zagrać wiele razy. Nasza sekcja dęta, to byli muzycy jazzowi, smyczki – jak łatwo się domyśleć pochodziły z orkiestry klasycznej… Nam wystarczyło zanucić temat, oni wczytywali się w nuty i któryś z nich czegoś tam nie dostrzegał… To inne światy. Każdy ma swoje miejsce…

RG: Wiesz, to trochę tak, że większość dzieł muzyki poważnej powstało w czasach, kiedy jeszcze nie nagrywało się niczego, więc gwiazdami byli kompozytorzy, a nie wykonawcy. Ludzie przychodzili na koncerty słuchać Bacha, czy Beethovena, a nie orkiestry. W cenie było zagranie dokładnie tak, jak zapisał kompozytor. To były czasy kompozytorów. Czas wykonawców zaczął się wraz z  wynalezieniem fonografu, kiedy wirtuozerią instrumentalną można było podzielić się z całym światem…

MPS: Tak, to prawda. Choć obserwacja zderzenia tych dwu światów zawsze mnie zdumiewa,
to często zdarza się w studiu na różnych sesjach nagraniowych. Jazzmanom wystarcza tylko pokazać kierunek…

RG: No tak, to mi przypomina historię wspólnego nagrania Stephane Grapelly’ego i Yehudi Menuhina. Nikt nie kwestionuje, że Menuhin to jeden z największych skrzypków w historii tego instrumentu. Kiedy mieli nagrywać razem okazało się, że w ogóle nie potrafi improwizować. Za to perfekcyjnie zagrał transkrypcje improwizacji, które dla niego napisano. O tym opowiada w świetnym filmie dokumentalnym sam Grappelly („A Life In The Jazz Century”). Mimo tego, że zagrał perfekcyjnie, każdy fan jazzu rozpozna z pewnością, które dźwięki należą do obu skrzypków.

MPS: Z tego wszystkiego wynika oczywista prawda, że jazz to absolutnie wyjątkowa forma sztuki… Na płycie pojawiła się trąbka…

RG: Ciągle słuchamy Barney Wilena – „Barney – Barney At The Club Saint-Germain (Paris 1959) – The Complete RCA Victor Recordings”.

MPS: Brzmi jak Kenny Dorham…

RG: Tak, to Kenny Dorham.

MPS: To bardzo rozpoznawalny ton. To był wyjątkowy muzyk, czasem brakowało mu muzycznej energii, ale brzmiał tak lirycznie, jak mało kto. Łagodnie, ale nie banalnie.

RG: No tak, zgadzam się, dla mnie wczesny Chet Baker był zbyt łagodny, taki przewidywalny… W swoim czasie był takim Kennym G… W latach pięćdziesiątych wiele jego nagrań przybliżało jazz tym, którzy się go bali. To był wtedy taki smooth jazz, choć ten termin wymyślono dużo później. Ja wolę późne nagrania Cheta Bakera. Jego życiowe doświadczenia, to, co przeżył, nałogi, emocje, to wszystko możesz usłyszeć w jego ostatnich nagraniach. Wtedy miał do zagrania coś więcej, niż tylko perfekcyjnie odegrać i zaśpiewać balladę. Całe jego życie słychać i w barwie głosu i tonie trąbki…

MPS: Czasem też niekoniecznie perfekcyjne brzmienie jest zwyczajnie prawdziwsze… Tak łatwiej wyrazić emocje… Z tym porównaniem do Kenny’ego G masz rację. Przypomnij sobie Harry Jamesa, też był w swoim czasie supergwiazdą, modnie się ubierał, grał z Benny Goodmanem, był rodzajem celebryty. Ale z drugiej strony, mało kto o tym wie, ale był wzorem dla młodego Milesa Davisa.

RG: Niedawno pisałem tekst o muzyce nagranej przez Louisa Armstronga w składach Hot Five i Hot
Seven. Kilka lat nie słuchałem tych nagrań. Trochę o nich zapomniałem… Okazało się, że brzmią dziś
świetnie. Były jednak dla Louisa Armstronga ciężarem przez kolejne dziesięciolecia. Wszyscy oczekiwali, żeby do tych korzeni jazzu powrócił, a on chciał dawać ludziom rozrywkę.

MPS: To przecież jedne z najważniejszych nagrań w historii jazzu, ale mogły powstać właśnie
wtedy. Muzyka ciągle się zmienia… Nigdy nie widziałem Louisa Armstronga na żywo. Kiedy dorastałem w Nowym Orleanie, dixieland z jednej strony otaczał mnie każdego dnia, ale wydawał mi się nieco staromodny i nudny…

RG: Słyszałem jak grasz dixie… Jesteś w tym dobry…

MPS: Wyrosłem w tej tradycji… Zaczynałem od grania R&B. To było na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wtedy wszyscy grali R&B. No ale usłyszałem Milesa Davisa. Choć wtedy wszyscy grali R&B w zespołach z organami Hammonda, takie granie wymyślili Jimmy Smith, Jack McDuff i inni. Muzyka Milesa sprawiła, że chciałem grać jazz. Wychowałem się w Nowym Orleanie. Tam muzyka była wszędzie, słyszałeś ją na każdym kroku, oczywiście różne style, setki zespołów. W dzielnicy francuskiej grały wielkie sławy – Pete Fountain, Doc Cheatham, Red Allen…

RG: Pamiętasz wspólne nagranie Doca Cheathama i Nicholasa Paytona?

MPS: Tak, to niezwykła płyta, którą Doc Cheatham nagrał krótko przed śmiercią… Miał wtedy ponad 90 lat…

RG: Wróćmy do Twoich planów… Jak już wspominałem, nie rozpieszczasz fanów nowymi nagraniami… Jesteś bardzo uniwersalnym muzykiem, pewnie nagrywasz dużo sesji z innymi?

MPS: Tak, nagrywałem dużo z innymi, często niekoniecznie to były jazzowe sesje. Pracowałem też sporo w telewizji, grając w takich zespołach, które ilustrują swoją muzyką programy telewizyjne typu talk-show. Czasem grasz z jakąś gwiazdą, która przychodzi do programu, czasem dla publiczności w czasie przerw na reklamy, krótkie jingle, takich programów w USA jest bardzo dużo w każdym kanale telewizyjnym, których też jest sporo. To daje dużo pracy muzykom… Są też ścieżki dźwiękowe do filmów. Te sesję pozwalają sporo zarobić. Są lepiej opłacane niż sesje jazzowe. Poza tym dostajesz jakieś pieniądze za każdą powtórkę programu… A sesje, wiesz, dostajesz pieniądze za czas. Nie ponosisz ryzyka związanego z tym, czy to, co grasz ludzie kupią. Własną muzykę nagrywasz za własne pieniądze i ryzykujesz, że płyta się nie sprzeda… To zupełnie inny biznes. Grałem w telewizji przez wiele lat…

RG: Kilka dni temu po raz kolejny rozdano Grammy…

MPS: Nie oglądałem. Ale tę imprezę znam dość dobrze. Grałem na rozdaniu nagród Grammy wiele razy, pewnie około 12 tych imprez widziałem ze sceny. To było z różnymi muzykami, z Alem Jareau, Back Street Boys, Whitney Houston, różnymi gwiazdami pop, czasem byłem członkiem takiego dyżurnego zespołu, który grał ze wszystkimi, którzy występowali danego wieczoru… Z Whitney grałem wiele razy. To bardzo smutne, że odeszła. To była wielka artystka, choć miała też ze sobą sporo problemów. Gdyby nie to, z pewnością byłaby jeszcze lepsza… Sporo tej muzyki nie było transmitowane przez telewizję, te mniej ważne kategorie, w tym jazzowe… Te nagrody rozdawane są zanim rozpoczyna się wielka gala i telewizja włącza kamery. Nawet teraz, kiedy po raz kolejny zredukowano liczbę kategorii cała impreza jest za długa dla telewizji. Tak więc, jeśli nie jesteś na sali, jazzowych laureatów nie zobaczysz, przeczytasz o nich dopiero po uroczystości. To zresztą nie tylko dotyczy jazzu, ale muzyki poważnej, latynoskiej, country i wielu innych…

RG: Ja w tym roku wypatrywałem, czy Bruce Springsteen dostanie nagrodę za monumentalne wydanie
jubileuszowe The Promise: The Darkness On The Edge Of Town Story. I udało się. W jazzowych kategoriach
królował Chick Corea…

MPS: Bruce Springsteen przyjeżdża do Europy, stracił niedawno saksofonistę. Big Man był naprawdę wielkim muzykiem…

RG: Wybieram się do Berlina na koncert…

MPS: Grammy to nagrody dla największych nazwisk. Zawsze jest Wynton Marsalis, Herbie
Hancock, albo Pat Metheny…

RG: W tym roku Pat Metheny też dostał jedną Grammy – za akustyczny album solowy What’s It All About. W sumie dobra płyta, choć ja wolę One Quiet Night. Może to płyta warta nagrody, ale kategoria, w której ją przyznano to zupełnie kuriozalne wydarzenie – według krytyków to jest Best New Age Album w roku 2011…. (śmiech).

MPS: W USA ciągle silne jest country, to są ważne kategorie. W każdym gatunku można zrobić dobrą muzykę. Nawet pop może być dobry… Ciągle słyszę Kenny Dorhama. Spotkałem niedawno jego córkę. Była pasażerem na statku, na którym grałem na Karaibach, Yvette Dorham. Ona nie zajmuje się muzyką. Spodobało się jej to co graliśmy z Marcusem, opowiadała mi sporo historii o tym jak Miles Davis bywał u nich w domu, pamięta Theloniousa Monka grającego na fortepianie w salonie w domu jej rodziców, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Na takich jazzowych rejsach przed południem często zapraszamy pasażerów do wspólnego muzykowania. To w sumie wielka okazja dla muzyków-amatorów. Na rejsie, na którym niedawno byłem, gwiazdą był David Sanborn. Oczywiście dla takich okazji wybiera się nieco lżejszy repertuar. W sumie wszyscy mają się dobrze bawić…

RG: Smooth jazz też można zagrać dobrze – Randy Brecker, Joe Sample… Randy Brecker często bywa
w Polsce… W zeszłym roku grał w Łazienkach.
85
MPS: Słyszałem o tym koncercie, chyba muzyka była zbyt intymna na taką dużą scenę, choć miejsce do grania niewątpliwie piękne.

RG: Tak, byłem na tym koncercie i muszę się zgodzić, że to co grali, sprawdziłoby się dużo lepiej w małym klubie. Teraz będziesz grał z Full Drive. Masz jakieś dalsze plany koncertowe?

MPS: Lecę na jeden koncert z Marcusem Millerem do Cape Town, później trochę popracuję nad płytą, a w marcu i kwietniu gram trasę z Poogie Bellem w Europie, to będą klubowe sale i będziemy też grali prawdopodobnie we Frankfurcie na Music Messe. Jestem więc dość mocno zapracowany…

RG: Czego ostatnio słuchasz najczęściej?

MPS: Wróciłem do Freddie Hubbarda, często sięgam po Johna Coltrane’a…

RG: Freddie Hubbard – to ciekawe, raczej podejrzewałbym cię o to, że słuchasz Lee Morgana…

MPS: Jego oczywiście też, no i Clifforda Browna… To czego on dokonał w czasie krótkiej kariery było niesamowite.

RG: Słuchamy fragmentów płyty Sonny Stitta i Pata Martino – „Night Letter”. Na płycie ważnym instrumentem są też organy Hammonda…

MPS: Ten saksofon brzmi znajomo… To jest stare nagranie, pewnie z końca lat sześćdziesiątych. Czy to Jimmy McGriff?

RG: Nie, to dużo większe nazwisko…

MPS: Nie znam tej płyty, ale to chyba Sonny Stitt… Podoba mi się. Mam sentyment do grania
z Hammondem…

RG: Dokładnie… Płytę nagrano w 1969 roku, na organach Hammonda gra Bob Ludwig, na gitarze Pat
Martino.

MPS: To jest właśnie właściwe granie smooth. Tak to się powinno grać!

RG: Bob Ludwig jest słabszym ogniwem na tej płycie. Brak mu energii Jimmy’ego Smitha, czy Jacka
McDuffa.

RG: Słuchamy fragmentów albumu „Down In New Orleans” zespołu The Blind Boys Of Alabama.

RG: Oprócz trzech największych wydarzeń koncertowych zeszłego roku – wrocławskiego koncertu
Sonny’ego Rollina, bydgoskiego Pata Martino i występu Jeffa Becka w Warszawie, to właśnie concert
The Blind Boys Of Alabama był dla mnie największym zaskoczeniem. Znam ich muzykę od lat, nie wydają słabych płyt, obawiałem się o ich formę koncertową, szczególnie tych mocno już wiekowych członków zespołu, no i o to, czy na ten koncert przyjdą ludzie… Okazało się, że klub Palladium był wypełniony po brzegi, a koncert wypadł wyśmienicie…

MPS: To świetny zespół, a ta płyta to ich projekt inspirowany muzyką Nowego Orleanu… Oni istnieją od lat trzydziestych. Słuchałem ich muzyki jeszcze jako dziecko… Ciągle mają w składzie wokalistów, którzy są w zespole od samego początku… A ta płyta ma wiele z  brzmień Nowego Orleanu.

RG: Oni na scenie są niesamowici. Jest taki całkiem dobry wokalista młodego pokolenia – Ben Harper.
Wydaje się, że jest świetny… Jednak kiedy znalazł się na scenie z The Blind Boys Of Alabama brzmiał,
jakby dopiero uczył się śpiewać. Nagrali concert w Apollo Theather. Członkowie zespołu wspominali,
że grali tam jeszcze w latach pięćdziesiątych… Zobaczmy to.

RG: Słuchamy i oglądamy „Satisfied Mind” z płyty DVD „Live At The Apollo” Bena Harpera i The Blind Boys Of Alabama…

MPS: No tak… Wspólne występy z wielkimi gwiazdami są czasem ryzykowne… Mimo, że są marzeniem każdego muzyka. Być na scenie razem ze swoimi idolami z dzieciństwa, to jest coś. Miło popatrzeć, że Apollo Theatre w Nowym Jorku ciągle istnieje… Finał tego koncertu przypomina mszę w kościele baptystów, gdzieś na południu USA.

RG: Takie sceny, jakie znamy choćby z filmu The Blues Brothers dzieją się naprawdę? Nawet teraz, współcześnie?

MPS: Absolutnie tak. W każdą niedzielę. Te nabożeństwa skupiają oczywiście lokalną społeczność, ale każdy może przyjść. To jest niezwykłe muzyczne przeżycie. Z pewnością warto to zobaczyć i poddać się atmosferze takiej chwili. W takich nabożeństwach jest coś hipnotyzującego. Byłem w takich miejscach wiele razy. Dziś najwięcej takich miejsc jest w Missisipi, Luizjanie, Alabamie, na południu USA. Musisz to zobaczyć. Są zwykle organy Hammonda albo organy kościelne, niezwykle charyzmatyczny pastor, chórek, paru muzyków…

RG: Tak moglibyśmy pewnie całą noc… Ale wiem, że masz sporo pracy, przygotowujesz się do koncertów z Full Drive…

MPS: Na pewno jeszcze kiedyś się spotkamy i posłuchamy czegoś razem. Cieszę się, usłyszałem dziś sporo nowej muzyki, której wcześniej nie znałem… To było inspirujące.

RG: Nie zapominaj o tym, że na Twoją nową płytę czeka sporo ludzi…

MPS: Pracuję nad nią intensywnie.

Brak komentarzy: