16 września 2012

Malia – Black Orchid


Kiedy ta płyta trafiła do mnie po raz pierwszy, nie umieściłem jej jakoś wysoko na liście nowości, z którymi trzeba natychmiast się zapoznać. Z mojego punktu widzenia wyglądało to mniej więcej tak:
  1. Repertuar złożony z utworów znanych z wykonań Niny Simone. To świetne numery, ale przecież śpiewała je już Nina, to po co próbować coś w nich zmieniać, a ulepszyć się raczej nie da… - w sumie to raczej mnie nie zachęciło.
  2. Malia była osobą, o której wcześniej nie słyszałem. Poprzednie jej nagrania nie są mi znane do dziś. Używanie pseudonimu zamiast nazwiska nie zachęca mnie do poznawania nowych wykonawców, to oczywiście być może zupełnie irracjonalne, ale zwyczajnie tak mam… Po co pseudonim, muzyka powinna bronić się sama, nawet jak ktoś ma trudne i nieatrakcyjne scenicznie nazwisko.
  3. Artystyczna okładka pokazująca świetnie wystylizowane i świetnie wykonane zdjęcie bohaterki albumu nie sugerowało kogoś zmęczonego życiem i po wielu przejściach. Jak więc taka dziewczyna może śpiewać Ninę Simone? Co ona może w tych tekstach zobaczyć i nam przekazać, oprócz niewątpliwie chwytliwego rozpoczęcia albumu od „My Baby Just Cares For Me”?
No i tak się zaczęło – w sumie 3 minusy, żadnych plusów i płyta wylądowała na półce w sporej kolejce nowości.

Trochę przypadkiem doczekała się swojej chwili. Dziś wiem, że „Black Orchid” to dobra płyta, pokazująca własne, autorskie i całkiem oryginalne podejście do twórczości Niny Simone. Wiem też, że to kolejny z niezliczonych przykładów tego, że przekaz marketingowy z okładki niekoniecznie zgadza się z tym co słychać z głośników. To nie jest smooth-jazzowe, czyli nijakie zaśpiewanie paru popularnych piosenek. To jest dobra płyta. I celowo sam to powtarzam, bo patrząc na okładkę ciągle w to nie wierzę.

Jeszcze zanim z głośników popłynęły pierwsze dźwięki „My Baby Just Cares For Me” dostrzegłem pierwszy plus. To płyta będąca z pewnością hołdem dla Niny Simone. W jej programie nie ma „Strange Fruit”. To dobry znak, tego nie powinno się dotykać, jeśli nie wie się z własnego życia o czym to jest… Abbey Lincoln, Nina Simone i Billie Holiday. Nie dotykajcie tej kompozycji. Malia tego nie zrobiła.

Wybrała za to zapewne te kompozycje, które są jej bliskie. Moje pierwsze wrażenie? To jest prawdziwe. To nie są beznamiętnie zaśpiewane covery znanych utworów. To nie jest próba kopiowania, czy udawania Niny Simone. A mieć własne zdanie na temat „I Love You Porgy”, czy „Four Woman” nie jest łatwo. W ogóle nie jest łatwo śpiewać znane standardy. Nasze umysły nawet jeśli tego nie chcemy, porównują z tym, co już słyszeliśmy.

A Malia wychodzi z tego wszystkiego obronną ręką. Choć tu znowu pojawiają się wątpliwości? Dla kogo jest taka płyta? Oprócz oczywiście tych, którzy mieli niewątpliwą satysfakcję z jej nagrania? Przecież wielu z potencjalnych klientów może sięgnąć na swoje półki po parę albumów Niny Simone nagranych dla Philipsa i znaleźć tam wersje oryginalne. A może ludzie nie mają na półce płyt Niny Simone? Może zechcą je mieć, jeśli posłuchają Malii? To miałoby sens…

A może warto w ogóle zapomnieć o tym, że w tle jest Nina Simone? Mnie nie jest łatwo, ale jeśli ktoś nie zna oryginałów, to może uznać, że to świetna płyta. Tak, to jest świetna płyta. Malia nie naśladuje Niny Simone. Korzysta ze swoich wielokulturowych korzeni związanych z Malawi i niezwykle inspirującym środowiskiem muzycznym Londynu.  Pokazuje nam swój własny świat, korzystając jedynie z narzędzi dostarczonych przez Ninę Simone. Jej głos ma głęboką barwę, potrafi być niezwykle silny, kiedy trzeba. Potrafi również czarować barwą w mniej dynamicznych fragmentach.

Mam swojego faworyta wśród piosenek na „Black Orchid”. To będzie dość niespodziewany wybór. Najbardziej podoba mi się rozluźnione „Feeling Good”. To jeden z krótszych utworów na płycie. Chętnie usłyszałbym inne utwory utrzymane w tym klimacie. Będę czekał na kolejny album Malii. Tak więc płyta „Black Orchid” spełniła swoje zadanie.

Malia
Black Orchid
Format: CD
Wytwórnia: Emarcy / Universal
Numer: -602527860596

Brak komentarzy: