07 stycznia 2012

The Brian Setzer Orchestra – Wolfgang’s Big Night Out


Po dzisiejszej płycie, kiedy miała ukazać się w 2007 roku spodziewałem się nieco więcej. Sam pomysł był wyśmienity. Adaptacje najbardziej ogranych przebojów muzyki zwanej zupełnie w sumie niezgodnie z jej charakterem „poważną” przez orkiestę Briana Setzera i jego neo-swingowej orkiestry powinny zabrzmieć świeżo i zostać zagrane ze znanym z innych płyt tego gitarzysty rozmachem. Niestety nie do końca się udało. Mimo tego, do tej płyty wracam zadziwiająco często…

Zabrkło nieco ognia, muzycznej energii, która zabrałaby muzyków, a wraz z nimi nas – słuchaczy gdzieś dalej, niż w obszar nieco zmienionych i okraszonych niespodziewanie niewielką dawką gitarowych solówek orkiestracji znanych melodii.

Więcej o samym liderze i jego dość unikalnej muzycznej stylistyce przeczytacie przy okazji recenzji innych jego płyt:


Po każdej płycie Briana Setzera spodziewam się sporej dawki gitarowych szaleństw. Po tej też się spodziewałem… i nieco się zawiodłem. Spodziewałem się też odkrywczych aranżacji wykorzystujących brzmienie jazzowego big-bandu do nowego odczytania mających nieraz już kilkaset lat kompozycji.

Na płycie umieszczono dość przypadkowo wybrane przeboje z katalogu kompozycji największych twórców z różnych epok. Znajdziemy więc tu fragment 5 Symfonii Ludwika Van Beethovena, fragmenty kompozycji Jacquesa Offenbacha, fragment opery Gioacchino Rossiniego, jak również „Taniec z szablami” i „Lot trzmiela”… Prawidłowości w wborze tych kompozycji wskazać nie potrafię…

Aranżacje są dość szablonowe i w zasadzie sprowadzają się do przedstawienia znanych wszystkim melodii przez sekcję dętą, smyczki, gitarę, lub, co już w wykonaniu zespołu Briana Setzera powinno być naganne – syntezatorów… Do tego od czasu do czasu krótkie gitarowe solo, albo nawiązujące luźno do melodii, albo zupełnie z nią nie związane… Trochę to za mało, żeby uznać tą muzykę za odkrywczą… Jak mogłoby być dowiadujemy się dopiero z zamykającego płytę „God Rest Ye Merry Gentlemen”, ale to też jedyna na płycie kompozycja co prawda stara, ale o nieznanym ludowym pochodzeniu, a nie mająca swoje źródła w salonowej twórczości wielkich kompozytorów europejskich.

Tak więc niby wszystko przemawia przeciwko tej płycie… A jednak często do niej wracam i zawsze jest ona źródłem dobrego nastroju, zakłóconego jedynie myślami, że mogło być lepiej... A ten dobry nastrój chyba był celem nagrania tej płyty, bo wnioskując z maskarady zespołu na okładce, muzycy nagrywając tą płytę bawili się świetnie…

The Brian Setzer Orchestra
Wolfgang’s Big Night Out
Format: CD
Wytwórnia: Surfdog
Numer: 64042499996

06 stycznia 2012

JazzPRESS - styczeń 2012

Z małym opóźnieniem związanym, jak nietrudno się domyśleć z okresem świąteczno-noworocznym ukazał się styczniowy numer naszego radiowego magazynu JazzPRESS.Jak zwykle zupełnie za darmo znajdziecie w nim wiele ciekawych informacji, wywiadów, recenzji płyt, kalendarium i podsumowanie grudniowych płyt tygodnia. Są też zapowiedzi koncertowe, świetna rozmowa Maćka Nowotnego z Agą Zaryan i sporo zdjęć.



Całość możecie ściągnąć w formacie pdf korzystając z linka: JazzPRESS styczeń 2012

Dostępna jest też po raz kolejny wersja przygotowana specjalnie dla czytnika Amazon Kindle, która w grudniu cieszyła się nadspodziewanie dużą popularnością.Tą wersję znajdziecie tutaj: 


Poniżej znajdziecie tekst z tego wydania, który jest dla mnie szczególnie ważny, będący zapisem ilustrowanej muzyką rozmowy z Grażyną Auguścik. Namawiam Was do lektury w towarzystwie płyt, których słuchaliśmy razem w czasie rozmowy...

Rafał Garszczyński: Słuchamy „Danny Boy” w wykonaniu Jacinthy z albumu „Here's To Ben - A Vocal Tribute To Ben Webster”. To nagranie czarujące, zaśpiewane z niesamowitym wyczuciem, intymne, świetnie zarejestrowane. Bywa używane jako test systemów audio, odtworzone na dobrym gramofonie brzmi niezrównanie. Dodatkowo polskim akcentem jest wyśmienita gra na kontrabasie Dariusza Oleszkiewicza. Utwór zaczyna się długim fragmentem zaśpiewanym a-capella. Głos Jacinthy nagrany jest w jakiś przedziwny sposób z bardzo bliskiego planu, zawiera w sobie dużo mikrodetali, które tworzą unikalną atmosferę tego nagrania.

Grażyna Auguścik: To wokal w stylu The Carpenters, których bardzo cenię, trochę w stylu lat siedemdziesiątych.

RG: To jest współczesne nagranie.

GA: Zawsze marzyłam o zaśpiewaniu piosenki a-capella i nie wiem dlaczego nigdy dotąd się nie odważyłam. Cały czas do tego dojrzewam. Być może zrobię to z moimi maszynami. Głos jest potęgą, w takich warunkach akustycznych brzmi wyśmienicie. Z drugiej strony przed takim mikrofonem nic się nie ukryje. To wielkie wyzwanie dla wokalistki.

RG: Śpiewa wokalistka z Singapuru, Jacintha, która na codzień śpiewa w Azji popowe utwory, a może nawet coś, co można nazwać chińską wersją disco-polo. Od czasu do czasu jedzie do Los Angeles i nagrywa takie wokalne perełki. Na kontrabasie gra Darek Oleszkiewicz.

GA: Śpiewa bardzo dobrze po angielsku. Nigdy bym nie powiedziała, że to Azjatka. Ma bardzo amerykański, nieco folkowy styl. Dlatego skojarzyło mi się to nagranie z The Carpenters. To ludowa amerykańska piosenka.

RG: Wykonanie niezwykle międzynarodowe. Wokal  z Singapuru, japoński pianista Kei Akagi, Amerykanie – Larance Marable na bębnach i Teddy Edwards na tenorze, no i nasz Darek Oleszkiewicz na kontrabasie.

GA: Bardzo mi się podobało. To znakomity pomysł, początek a-capella, tak jakby czekało się na instrumenty, ale nie musiało tak być, mogło pozostać wykonaniem wokalnym. Jednak wtedy utwór musiałby być krótszy. A tak powstało dłuższe opowiadanie o Danny Boy, zespół je pięknie rozszerzył.

RG: Śpiewasz czasem na koncertach dłuższe introdukcje solo.

GA: Tak, owszem, ale zawsze ktoś mi wejdzie z instrumentalistów, kontrabas, albo gitara. Ale to jest świetny pomysł, na pewno kiedyś go wykorzystam.

RG: Formuła klasycznego trio – fortepian, kontrabas i perkusja plus saksofon – dawno tak nie nagrywałaś

GA: No tak, mam jednak takie plany. Moje produkcje, to oprócz duetu z Bogdanem Hołownią-yo było dawno temu, w 1998 roku – płyta „Pastels”. Później było trochę world music, „River” z dwoma gitarzystami, kontrabasem i perkusją. Tak grałam dłuższy czas. Wyszło nieco przypadkowo, ale było też trochę zamierzone, bo ciągle denerwował mnie nieco stan fortepianów dostępnych w miejscach, gdzie mieliśmy grać koncerty. Były rozstrojone, albo źle brzmiące.  Nigdy nie było to to, co chciałam usłyszeć i dlatego zastąpiłam fortepian drugą gitarą. To był znakomity zespól. Dwóch znakomitych gitarzystów, grających w różnych stylach, którzy nigdy  ze sobą nie rywalizowali, uwielbiali się i respektowali  wzajemnie. Teraz wróciłam do śpiewania z fortepianem. Nagrałam kilka sesji tylko z fortepianem i gdzieniegdzie pojawia się kontrabas. Nie mam jednak płyty z klasycznym jazzowym triem plus ewentualny saksofon.

RG: To jest bardzo wyeksploatowana formuła. Wszystko już było.

GA: To muszą być wyśmienite aranże, tak jak robi to Patricia Barber. Ona ma właściwie od lat trio, ale też czasem dochodzi do tego gitara, lub saksofon. Sama jest pianistką.. Wykorzystuje potencjał instrumentów tak, jakby ich było więcej niż jest w rzeczywistości. Jej głos doskonale współbrzmi z instrumentami. Jej programy są bardzo ciekawe, mimo, że oszczędne. Nie ma elementu nudy, momentów, kiedy chce się przewinąć nagranie do przodu, do następnego utworu.

RG: To chyba cecha wokalistek i wokalistów, którzy potrafią w zaawansowany technicznie sposób grać na fortepianie…

GA: Tak, myślą wtedy inaczej o instrumentacji. Grałam nieraz z Patricią Barber. Ona nie jest do końca uznawana w środowisku muzyków jazzowych za jazzowa pianistkę , jest raczej singer-songwriter, kompozytorką. Ale tak jak ona akompaniuje, nie potrafi nikt inny. Kiedy grałam z nią pierwszy raz, była chora i nie mogła śpiewać, akompaniowała mi ze swoim zespołem. Powiedziałam jej, że nie rozumiem na czym to polega, ale śpiewało mi się komfortowo, mimo, że bez prób, to było bardzo to kompletnie inne granie. Odpowiedziała, że wie, jak grać za wokalem. To samo ma Norah Jones. Gra bardzo oszczędnie, ale to jest granie, które uzupełnia jej śpiewanie.

RG: Co do Norah Jones, to moim zdaniem ona ciągle sprawdza się lepiej jako gość specjalny u innych. Nie jest jeszcze w stanie udźwignąć ciężaru solowej płyty. Świetnie gra i śpiewa piosenki Boba Dylana, jest świetna u Raya Charlesa, Herbie Hancocka, czy Charlie Huntera. Śpiewa utwory Rolling Stonesów u Tima Riesa.

GA: Jeśli chodzi o cały koncert, zgadzam się, bywa nudny, ale świetnie sobie akompaniuje. Tak jak Diana Krall, świetnie gra na fortepianie.

RG: Diana Krall, owszem, świetnie gra, tylko żeby pożegnała się z Clausem Ogermanem. To dla mnie aranżer wyśmienity, ale wszystkie jego aranżacje brzmią tak samo, jak nikt inny potrafi pozbawić kompozycje ich charakteru. Włączam płytę i od razu wiem, że to jego, jaki utwór by nie był, wszystkie będą identyczne.

GA: To jest w sumie wada wielu aranżerów. Bardzo trudno tak zaaranżować program, żeby był urozmaicony. Wracam do Patricii Barber. Ona to potrafi. Ma ciekawe rozwiązania. Czasem nie do końca eksponuje swój fortepian, czasem śpiewa tylko z kontrabasem, dodaje gitarę, gitarę i kontrabas, czasem samą perkusję. A co do Dianny Krall, to rzeczywiście jest bardziej przewidywalne i rozpoznawalne smooth jazzowe granie.

RG: Słuchamy fragmentu debiutanckiej płyty „Girl Talk” Moniki Borzym – utworu „The Dry Cleaner From Des Moines”, to wyzwanie dla dykcji każdej wokalistki, w szczególności tych, dla których język angielski nie jest ich naturalnym językiem.

GA: To utwór Joni Mitchell. Zawsze podziwiałam wokalistki, które potrafią wyśpiewać tekst dokładnie, w szybkim tempie, z big-bandem i czysto. To świetny warsztat, świetne technicznie, wszystkie nuty na swoich miejscach. Brzmi znakomicie…

RG: To na pewno się ucieszy, jutro do niej spróbuję zadzwonić… Za muzykę odpowiedzialny jest Gil Goldstein.

GA: Czy to Monika Borzym? To jej nowa płyta?

RG: Tak. Jak na swój wiek, śpiewa wyśmienicie, z dobrym feelingiem.

GA: Powinna zmienić nazwisko, ze swoim będzie miała kłopot… Świetnie zaaranżowane.

RG: Na płycie oprócz Gila Goldsteina pojawia się też Aaron Parks, którego ostatnio wszędzie pełno.

GA: Tak, on gra też Kurtem Rosenwinklem. Ta płyta jest świetnie zrobiona.

RG: To nasza młoda polska nadzieja.

GA: Musi znaleźć swój styl. To jest pierwsza płyta. Pierwszą płytę nagrywa się całe życia, na kolejną masz tylko rok. Bardzo ważne jest mieć dobry debiut.

RG: To jest wyśmienity debiut. Płyta była u nas zasłużenie płytą tygodnia. Tak się sprzedaje, że ciągle nie można jej kupić.

GA: Monika Borzym ma świetny angielski, śpiewa jeszcze nieco w stylu szkolno-akademickim.

RG: Brakuje jeszcze w tym nieco emocji.

GA: Tak, to prawda, jest bardzo wycyzelowane, dokładne, ale brakuje nieco chropowatości.

RG: Do tego trzeba jeszcze jednak trochę w życiu przeżyć

GA: To po pierwsze. Poza tym dziś przy dostępnej technice nagrywania wszyscy koncentrują się na tym, żeby wszystko było technicznie perfekcyjna, bez błędów, dokładna zapominając o żywej muzyce i emocjach, które są w jazzie niezbędne. 

RG: Wybrałem „The Dry Cleaner From Des Moines”, bo to jeden z najbardziej jazzowych utworów, z tego co wiem, też jedna z ulubionych kompozycji Moniki na tej płycie. To też zdecydowanie najtrudniejszy wokalnie utwór tego albumu.  Tekst jest wręcz karkołomny.

GA: To jest bardzo trudny utwór i Monika poradziła sobie z tym zawodowo. Wspomniałeś o dojrzałości… Jest udowodnione naukowo, że wokal brzmi rasowo dopiero w okolicach czterdziestki. Monika ma więc jeszcze dużo czasu. Do tego czasu dużo przerobi emocjonalnie i repertuarowo. Od początku ma szczęście grać z czołowymi muzykami . Od razu doświadcza czegoś z najwyższej półki. Nie gra ze swoimi kolegami z klasy, z którymi poszukuje swojego brzmienia, tylko od razu czerpie z doświadczeń wielkich muzyków. To jest z jednej strony dobre, ale pytanie co dalej. Z pewnością nie zabierze tego zespołu w trasę, może na jakieś szczególne , pojedyncze koncerty, bo ci muzycy są zajęci i drodzy. Będzie musiała znaleźć sobie zespół koncertowy. Ja nie miałam możliwości w swojej długiej karierze nagrywać z tak wybitnymi muzykami. Zawsze zastanawiałam się jak to jest. Wielcy muzycy to na pewno świetne doświadczenie i przygoda muzyczna, ale wyobrażam sobie, że wielki stres, a dla mnie ważna jest chemia. Tutaj zapewne były przygotowane aranże, wchodzisz do studia i nagrywasz. Oni mają genialny warsztat…

RG: Monika opowiadała mi, że to trwało dwa dni i było wyśmienicie przygotowane. Powstał produkt perfekcyjny, ale tacy muzycy produkują tego rodzaju płyty nieco taśmowo…

GA: Tak, tak to w USA działa. Wszyscy przychodzą na czas, pracują szybko i efektywnie. Wszystko zrobią perfekcyjnie, mają dwie godziny, bo za chwilę grają koncert, albo wyjeżdżają. Doskonale czytają nuty, przygotowali się przed nagraniem, albo nawet niekoniecznie, bo nuty czytają doskonale w każdą stronę… Przychodzą do studia i grają… Dwa, trzy podejścia, nawet nie słuchają, wiedzą, że producent i Pro Tools załatwi resztę. Grają na sto procent. To udany debiut .Monika ma przed sobą długą drogę i na pewno zaskoczy nas nie raz ciekawymi rozwiązaniami muzycznymi. Życzę jej powodzenia i dużo szczęścia, bo ono jest niezbędne w tym trudnym zawodzie.

RG: Teraz pomyślałem sobie, że skoro Twoim tematem ostatnio jest The Beatles, to teraz będzie inny wielki zespół w wykonaniu mocno jazzowym… Dźwięki gitary należą do wokalistki…

RG: Słuchamy fragmentu płyty Terez Montcalm - Connection", utworu z repertuaru U2 - "When The Streets Have No Name".

GA: Wszystkie dźwięki gitary ?

RG: Tak

GA: Fajnie…  Bardzo lubię takie piosenki.

RG: U2 to taki samo jak The Beatles. Są lepsi jako kompozytorzy, niż jako zespół. Napisałem kiedyś o The Beatles, że to przede wszystkim George Martin w roli producenta, nieco dalej świetne kompozycje Johna Lennona i Paula McCartneya, a także nieco niedocenianego George’a Harrisona, który miał w życiu nieszczęście znaleźć się w zespole z Lennonem i McCartneyem… a potem długo, długo nic i kilka popowych przebojów… The Beatles bez George’a Martina nie byliby tym samym zespołem… Ich początki to covery amerykańskich przebojów. Później dopiero pojawiły się lepsze kompozycje i genialna realizacja, nowe techniki studyjne i cała reszta. To widać też w wyborze utworów na Twoją nową płytę To raczej kompozycje z późnego okresu The Beatles…

GA: To jest w sumie prosta popowa piosenka. Mam w swoim repertuarze inne proste piosenki jak „Pale Blue Eyes” Lou Reeda z The Velvet Underground. Uwielbiam to śpiewać i ludzie lubią tego słuchać

RG: To dziewczyna z Kanady…

GA: W Kanadzie ciekawie dzieje się od lat. Wspominaliśmy już dziś Joni Mitchell…

RG: No tak, Kanadzie zawdzięczamy nie tylko Terez Montcalm i Joni Mitchell. Kanada dałświatu Glena Goulda i Oscara Petersona. Mój syn ma imię po tym drugim…

GA: Kanadyjscy artyści są bardzo różnorodni…

RG: Mam taką teorię, którą sam wymyśliłem, ale w której wszystko pasuje. Kanada w zasadzie nie ma własnej muzyki ludowej…  Nie są uwiązani do własnej tradycji muzycznej. To widać w wielu krajach, we Francji, we Włoszech – choćby we włoskiej szkole jazzowej trąbki i fortepianu słychać wykształcenie klasyczne. W Polsce też często jazz bywa jednak słowiański…

GA: Ale jednak niedużo, nasza polska muzyka jest jakby pozbawiona korzeni, to słychać w każdym jej gatunku. Nie mamy się do czego odnieść. Niby jest słowiańska melancholia. Nie ma jednak dużo muzyków, o których można powiedzieć, że to jest polskie. Chopin…

RG: Chopin wpisuje się w klimat francuskiej kultury muzycznej.

GA: Jednak wiele jego kompozycji nawiązuje do polskiego folkloru i nawet niezbyt wprawni słuchacze rozpoznają Chopina.

RG:  Tak, ale to był taki okres, weźmy choćby Claude’a Debussy, brzmi dla laika podobnie. Z tego okresu większość słuchaczy zna tylko Fryderyka Chopina.

GA: Chopin jest bardzo melancholijny. Mazurki są bardzo polskie…

RG: To posłuchajmy jeszcze jednej artystki z Kanady…

GA: W Kanadzie jest mnóstwo fenomenalnych muzyków, szczególnie wokalistek. Są też świetne warunki do grania muzyki, mają bardzo dobre studia nagraniowe. To potężny ruch muzyczny, a mały kraj.

RG: Słuchamy fragmentu płyty „The Contradictor” Ndidi Onukwulu.

GA: Brzmi trochę jak Amy Winehouse. Trochę czarno, chociaż nie do końca... Trochę bluesa, niezła mieszanka wszystkiego…

RG: Podziwiam młodych, którzy wydają autorskie płyty z własnymi kompozycjami. To spora odwaga.

GA: Brzmi nieźle, ciekawa jestem całej płyty. Jest trochę big-bandu, rocka, nieco alternatywnej gitary, trochę jak Randy Crawford.

RG: Przyznam, że nie słucham często Randy Crawford, ani The Carpenters, o których wspomniałaś wcześniej. Mam wrażenie, że część muzyki nie najlepiej się starzeje… To samo dzieje się z muzyką fusion, której brzmienia elektroniczne brzmią dziś nieco tandetnie. Kompozycje są świetne, ale one są nieodłącznie związane z brzmieniami… To jest różnica między Jean-Michelem Jarrem i Czesławem Niemenem…

GA: Dobrze napisana muzyka obroni się zawsze.

RG: Tak to właśnie jest. Obaj posługiwali się podobnie wielką szafą sprzętu. Jednak to kompozycje Czesława Niemena można zagrać na fortepianie i sprawdzą się w każdej konwencji…

GA: Czyli to sprawa kompozycji. To muzyka. To świadczy o klasie kompozycji. To co muzykę zabija to fascynacja współczesnym brzmieniem. To tak jak z modą w każdej dziedzinie życia. Są rzeczy modne i ponadczasowe. Są płyty, które nigdy się nie zestarzeją. Tak jest z instrumentami akustycznymi. Z lat siedemdziesiątych moogi i Fendery są już klasyką. Ale sa ciagle ciekawe, bo analogowe.

RG: To tak jak z późniejszej dekady Yamaha DX-7… Na przykład to co grał Janusz Skowron w String Connection.

GA: Fender i Wurlitzer… Świetny, ciepły sound.

RG: To teraz będzie coś bez wokalu… Słuchając Twoich ostatnich koncertów (w duecie z Paulinho Garcią – w repertuarze z płyty „The Beatles Nova”) w niektórych utworach brakuje mi na dole nieco kontrabasu… Dlatego pomyślałem o kolejnym nagraniu…

RG: Słuchamy fragmentu płyty „Moonlight Serenade” Raya Browna i Laurinho Almeidy – czyli duetu gitary klasycznej w stylu brazylijskim i kontrabasu.

GA: Bardzo naturalny dźwięk gitary, bez pogłosu, bez kompresji, gitara w małym pomieszczeniu.

RG: To nagranie o zdecydowanie audiofilskiej jakości…

GA: Czy to Charlie Haden?

RG: Ray Brown… Historia tej płyty jest prawdopodobnie taka, że muzycy mieli gdzieś 3 dni wolnego i zrelaksowani nagrali taką perełkę

GA: Brzmi pięknie, świetna muzyka. Poza tym analogowa płyta to skończone dzieło, okładka, dźwięk. Muszę wydać coś na analogu. Trochę tęsknię za kontrabasem. Kontrabas to serce muzyki. Paulinho Garcia nauczył się grać sam i potrzebuje naprawdę dobrego kontrabasisty, który nie będzie przeszkadzał jego muzyce. To jest muzyka brazylijska… Brazylijczycy grają prosto, dwie nuty, emocje, tak jak blues…

RG: To znowu korzenie ludowe, w muzyce ze społecznych nizin. Tak jest w Brazylii, taki jest też blues. W Europie mamy muzykę salonową z wyższych sfer. W związku z tym nie ma emocji. Blues to opowieść o prawdziwym życiu…

GA: To zupełnie różne światy. Historycznie, w Europie muzycy mieli mecenatów i wchodzili na salony, sale koncertowe nie były dla biednych. W Ameryce śpiewali z potrzeby serca. To czego Słuchamy (Ray Brown i Laurinho Almeida) to jest muzyka klasyczna z jazzowym feelingiem Raya Browna.

RG: To ja teraz proponuję piosenkę

RG: Słuchamy fragmentu płyty „For the Stars: Anne Sofie Von Otter Meets Elvis Costello” Annie Sofie Von Otter i Elvisa Costello.

GA: To jest Elvis Costello.

RG: Ten mariaż szkolonego głosu klasycznego z rockowym, ale jednak nieco stonowanym tutaj brudem całkiem nieźle się udała. Powstała przebojowa płyta.

GA: Nie przepadam za takim graniem, choć dobrze ze sobą brzmią. Pochodzą z różnych światów i to z pewnością nie było łatwe nagranie. Jednak klasyczne śpiewaczki dopasowują się do każdej konwencji… Von Otter nie śpiewa tu tak jak Sarah Brightrman.

RG: To nie jest takie koloraturowe śpiewanie…

GA: Całkiem nieźle się udało, ale to nie moja muza. (Oglądając okładkę) lubię takie zdjęcia z sesji nagraniowej, tu są emocje, zmęczenie, to nie jest tak, że ludzie przychodzą do studia na chwilę

RG: Słuchamy „Take Five” w wykonaniu Azizy Mustafy Zadeh z płyty „Jazziza”.

GA: Niezbyt mi się podoba. Gra świetnie na fortepianie, i to tyle.

RG: Kiedyś bardzo mi się to podobało, teraz jakby mniej… Może powinna pozostać przy pianistyce klasycznej i ewentualnie klimatach z Azerbejdżanu.

GA: Ona nie jest prawdziwa w tym co słyszę. Pewnie lubi jazz, ale to nie jest prawdziwe. To jest udawane. To nie jest spójne.

RG: Masz rację, dawno tego nie słuchałem. Teraz będzie kolejna egzotyczna śpiewająca pianistka.

RG: Kolejny fragment muzyczny to płyta Keiko Lee „Day Dreaming” i utwór „Human Nature” znany z repertuaru zespołów Milesa Davisa, a pierwotnie skomponowany przez Steve’a Porcaro z zespołu Toto z przeznaczeniem dla albumu Michael Jacksona „Thriller”. To jednak jest zdecydowanie jazzowa interpretacja.

GA: W trąbce słychać echa Milesa Davisa…

RG: Całość pochodzi z Japonii.

GA: Zdjęcie z okładki zupełnie nie pasuje do głosu…  To mocno inspirowane Milesem Davisem. Jest tu Gil Goldstein i jego aranżacje. To musiała być droga produkcja. Ale jakoś do mnie nie trafia. Monika Borzym mnie przekonuje, Keiko Lee niekoniecznie.

RG: Mam też przygotowaną płytę, którą pewnie znasz, nie będzie dziś na nią czasu, a szkoda… To Tony Bennett  i Bill Evans – „Together Again”. Dla mnie to jeden z wzorców współpracy wokalisty z pianistą.

GA: Tak, to piękna płyta.

RG: Słuchamy duetu Jeffa Becka i Imeldy May z koncertu „Rock 'N' Roll Party Honoring Les Paul” naśladujących stare nagranie Les Paula i Mary Ford – „How High The Moon”.

GA: To Les Paul?

RG: Nie, to Jeff Beck i Imelda May. Brzmi bardziej jak Les Paul niż sam Les Paul…

GA: Fajne…

RG: Imelda May znalazła się w zasadzie nie wiadomo skąd… To kolejne odkrycie Jeffa Becka.

GA: Wokal jest oczywiście wcześniej zwielokrotniony. Bardzo mi się podoba. Jeff Beck jest super.

RG: Płyta została nagrana w Irydium w Nowym Jorku.

GA: Jak to fajnie znaleźć taki talent…

RG: Czy to zdarza się, że idziesz do małego klubu i słyszysz jakiś wielki talent?

GA: Wielu muzyków znalazło w ten sposób pracę. Wielcy szukają inspiracji. W innych krajach, ale nawet w USA.

RG: To się ciągle zdarza? Nawet w USA? To nie są legendy z lat pięćdziesiątych?

GA: Tak, oczywiście.

RG: Słuchamy fragmentów płyty Gilberto Gila „Kaya N'Gan Daya” z muzyką Boba Marleya.

GA: Opowiadał Harry Connick Jr., który jest w Ameryce megagwiazdą, jak wszedł do jakiegoś klubu w Teksasie i po prostu wyjął z niego perkusistę i kontrabasistę. Widziałam jego koncert kilka lat temu w Green Mill w Chicago. Przyjechał zagrać w trio i miał kontraktowy zakaz śpiewania. Zagrał instrumentalny koncert. Nikt nie wiedział, że on przyjeżdża… Chcieli sobie pograć w klubach, bo ciągle śpiewa w wielkich salach…To był rewelacyjny koncert. Grał na fortepianie i miał wyśmienitą sekcję.

RG: Bruce Springsteen jest znany z takich gościnnych i niespodziewanych występów… Ciągle potrafi przyjść z gitarą do Stone Pony w New Jersey…

GA: To rodzynek. A to co grało fajne…

RG: To był Gilberto Gil.

GA: Naprawdę? To on?

RG: Tak, Gilberto Gil pojechał na Jamajkę i z muzykami Boba Marleya nagrał płytę z jego kompozycjami.

GA: Gilberto Gil to potęga. Jego koncerty są wyśmienite. Często grają go w Stanach w radio. Ma świetne pomysły, energię, wspaniały gość.

RG: To jeden z nowych muzyków brazylijskich młodszego pokolenia.

GA: Jest bardzo brazylijski, ale otwarty na nowości. Tak jak mój ulubiony Caetano Veloso. To muzyczna potęga, widziałam go raz na żywo i rzucił mnie na kolana, jest genialny. On jest już po sześćdziesiątce, ale wygląda i gra genialnie. Jego syn też ma swój zespół. Caetano Veloso wyrósł na jazzowych standardach, mieszkał wiele lat w Anglii. Nagrał płytę rockową, ma też album z jazzowymi standardami.

RG: Słuchamy płyty analogowej albumu Harry’ego Bellafonte „Belafonte At Carnegie Hall – The Complete Concert” z 1959 roku. Niezależnie od wyśmienitej muzyki to nagraniu poraża realizmem rejestracji i realizacji dźwięku.

GA: Wyśmienity dźwięk, mam w domu gramofon i taki ulubiony sklep w małej miejscowości pod Chicago w La Porte pełen starych płyt analogowych, który często odwiedzam. Mają tam pewnie z 15 tysięcy płyt. Spędzam tam wiele godzin. Znalazłam tam między innymi mój ulubiony koncert Ala Jarreau z Londynu. Znalazłam też tam koncertowe nagrania duetu Paul Simon i Art Garfunkel.

RG: Oni są jakimś fenomenem. Prawie dwa lata temu, pod koniec listopada 2009 roku, w Madison Square Garden w Nowym Jorku odbył się koncert „The 25th Anniversary: Rock & Roll Hall Of Fame” Tam grali wszyscy. Fenomenalnie jak zwykle Jeff Beck, absolutnie niedościgniony Stevie Wonder. No i po raz pierwszy, za wyjątkiem jakiś specjalnych okazji w Emiratach Arabskich, o ile wierzyć komentarzom do filmu HBO z tego wydarzenia, po wielu latach samodzielnego istnienia na scenie spotkali się właśnie Paul Simon i Art Garfunkel. Zagrali te same proste piosenki i brzmiało to tak, jakby czas się zatrzymał. W ich akurat przypadku ten upływ czasu zupełnie im nie zaszkodził. To już przecież jakieś 40 lat minęło, a oni brzmią dokładnie tak samo.

GA: Na Youtube znajdziesz klip w którym śpiewają Peggy Lee, Sarah Vaughan, Aretha Franklin i Roberta Flack. Trzy czarne wokalistki i bieluteńka Peggy Lee. Uwielbiam ją, śpiewała w ich towarzystwie wyśmienicie. To był koncert pamięci Duke Ellingtona.

RG: Jeśli lubisz Peggy Lee, polecam Dorothy Dandridge, to też śpiewająca aktorka… Jest w niej blues, ale też niewinność i elegancja.

GA: Peggy Lee to potęga. Ona też napisała sporo przebojów. Przecież „Fever” to w części jej  kompozycja. Pisała też dużo dla programów telewizyjnych. Skoro już rozmawiamy o analogach, to chciałabym wydać mój nowy projekt z kompozycjami Nicka Drake’a w wersji analogowej. To świetnie zagra. Nagranie, którego słuchamy jest wyśmienite, słychać w nim pomieszczenie, słychać jelitowe  struny kontrabasu.

RG: W swoich czasach nagrania RCA z serii Living Stereo były najlepsze, do dzisiaj brzmią wyśmienicie, szczególnie z płyt analogowych. W tych starych i w nowych dobrych tłoczeniach.

GA: Takie realistyczne nagrania pozwalają pomagają muzykom podzielić się ze słuchaczami emocją. Warto dbać o dobra jakość nagrań.

RG: To nagranie zostało prawdopodobnie zarejestrowane pojedynczą parą mikrofonów zawieszonych gdzieś ponad sceną. Do dziś można znaleźć nagrania zarejestrowane prostymi środkami, tak jak Twoja nowa płyta "The Beatles Nova". To najlepszy sposób. Niektórzy nagrywają nawet bez użycia jakiejkolwiek elektroniki a nawet bez prądu w ogóle – akustycznie przez tubę prosto na woskową matrycę

GA: Tak Bela Bartok nagrywał muzykę ludową na Węgrzech. Harry Belafonte brzmi pięknie. Dziś zachowanie balansu, odpowiedniej proporcji instrumentów często wymaga wielu godzin pracy w studio, a tutaj nagranie z koncertu i od razu brzmi bezbłędnie…

RG: Słuchamy „A Song For You” Leona Russella  w wykonaniu Christiny Aguilery i Herbie Hancocka z płyty “Possibilities” Herbie Hancocka.

GA: To mój ulubiony utwór, szczególnie w wykonaniu Donny Hathawaya. Czy to Christina Aguilera?

RG: Tak.

GA: Ona śpiewa rewelacyjnie. To jest jedna z nielicznych gwiazd pop, którą lubią muzycy. Jak ona śpiewa…Bosko.

RG: Jest też taki koncert The Rolling Stones sfilmowany przez Martina Scorsese – „Shine A Light”. Christina Aguilera wychodzi tam żeby zaśpiewać “Live With Me” i zwyczajnie kradnie show takim rutyniarzom…

GA: To jest wokalistka, która wychodzi na scenę i już po dwu taktach zdobywa publiczność. To jedna z moich ulubionych wokalistek, jest niesamowita. Widziałam ją w „Saturday Night Live” w telewizji, śpiewała z Tony Bennettem jazzowe standardy, to było wybitne śpiewanie. Brak mi słów. Jak ona to robi?

RG: Dlaczego ona marnuje czas na tandetny pop.

GA: Ona może śpiewać wszystko. Gdyby śpiewała tylko jazz, prawie nikt by o niej nie usłyszał.

RG: To trochę smutna prawda…

GA: Nikt tak nie śpiewa jak ona, nawet żadna czarna wokalistka, ona nie gubi się w tych ozdobnikach, w których często przesadzają czarne wokalistki… Potrafi zaśpiewać każdy standard tak, że spadają buty. Ma siłę w głosie, może śpiewać rockową piosenkę i zrobi z tego arcydzieło. Dodaje do tego emocje i panuje nad  nimi, co jest wielka  sztuka. Ma wyśmienite warunki wokalne… Tej piosenki nie słyszałam w jej wykonaniu, pamiętam wykonania Donny Hathawaya i Raya Charlesa. Żadna dziewczyna nigdy tego tak dobrze nie zaśpiewała…

RG: Cała płyta jest niezła, ale ten utwór jest jej absolutnym przebojem.

GA: Mogłaby śpiewać nawet „Hush, Hush”. Ona ostatnio bardzo dojrzała. Jeden z niewielu talentów tej klasy. Świetnie, że Herbie ją zaprosił. Ma nosa.

RG: Na kolejnej płycie Herbie Hancocka śpiewa !Pink.

GA: To nie ta klasa, ale też jest dobra.

RG: Mam jeszcze przygotowaną płytę Abbey Lincoln – „A Turtle’s Dream”, ale nie zdążymy jej dziś posłuchać

GA: To świetna płyta. Lubię Abbey Lincoln.

RG: Przygotowałem też płytę Patti Scialfa – „23rd Street Lullaby”… To żona Bruce’a Springsteena… Ale też świetna wokalistka…

GA: Tak, znam jej nagrania.

RG: Przygotowałem też taki biały kruk, niełatwo znaleźć tą płytę, chyba nigdy nie ukazała się żadna reedycja, to „Vocal Summit - Live At The New Jazz Meeting Baden-Baden” – Lauren Newton, Urszula Dudziak, Jeanne Lee, Jay Clayton i Bobby McFerrin.

GA: Oczywiście, że znam „Vocal Summit”, to były świetne koncerty. Bardzo dobra płyta.

RG: Na koniec posłuchamy „Little Wing” Jimi Hendrixa w wykonaniu Czesława Niemena z płyty Tomasza Kciuka Jaworskiego pod tym samym tytułem.

RG: Nie wiem, jak udało się Tomkowi Jaworskiemu namówić Czesława Niemena do takiego nagrania… Na gitarze gra Marek Zefir Wójcicki.

GA: Kiedy to zostało nagrane?

RG: Na płycie daty nie ma, ale myślę, że to koniec lat osiemdziesiątych… Niemen nie udaje tutaj niczego. To blues, ale Niemen pozostaje Niemenem…

GA: Kto gra na perkusji?

RG: Adam Lewandowski…, na klawiszach Jarosław Zawadzki. No i moglibyśmy tak pewnie godzinami… Może kiedyś powtórzymy sobie taką sesję?

GA: Wielkie dzięki i na pewno kiedyś do takiej formuły wrócimy.

RG: Opowiedz nam na koniec o swoich najbliższych planach. Kiedy doczekamy się płyty z muzyką Nicka Drake’a?

GA: W przyszłym roku może koniec maja lub czerwiec. Jeszcze nie zdecydowałam. Materiał jest już gotowy. Chciałabym zagrać jesienią kilka koncertów z jego muzyka, z udziałem muzyków amerykańskich, z którymi nagrałam ten materiał. Wcześniej w marcu zagram kolejne koncerty z Paulinho Garcia i jest w planie nagranie koncertowe DVD właśnie z muzyką z „The Beatles  Nova".


RG: Dziękuję firmie Audioforte z Warszawy (www.audioforte.pl) za pomoc w realizacji materiału. W tym sklepie znajdziecie wyśmienite urządzenia audio i większość naszych płyt tygodnia, a w szczególności te, które nie są dostępne w powszechnej dystrybucji. To także mój osobisty dostawca wielu wyśmienitych płyt analogowych.