14 stycznia 2012

Otwarcie nowego studia RadioJAZZ.FM


Stało się… Wczoraj, w piątek trzynastego, w obecności władz dzielnicy Mokotów, telewizyjnych kamer, muzyków, wielu przyjaciół radia, a także sporej części radiowego zespołu otworzyliśmy hucznie i oficjalnie naszą nową podziemną siedzibę. Obiekt składa się z 3 studiów, a przynajmniej tak planujemy, pomieszczeń redakcyjnych i socjalnych.

Podziękowaniom za ostatnie lata nie było końca, choć całość z założenia optymistycznej uroczystości rozpoczęliśmy minutą ciszy związaną z nagłą wczorajszą śmiercią Zbigniewa Wegehaupta…

Na inaugurację w miejscu, w którym planujemy już niedługo rozpocząć cykl transmitowanych na żywo prosto ze studia koncertów krótki set zagrali na żywo Artur Dutkiewicz i Henryk Miśkiewicz. Po raz kolejny okazało się, że nic nie może zastąpić żywej muzyki, takiej zagranej dla słuchaczy, bez superprodukcji, nagłośnienia i wszystkiego innego, co tworzy techniczną, dźwiękową i emocjonalną barierę między muzykami i fanami.

Jako, że impreza miała charakter garażowy, zdjęcie też będzie garażowe…

Artur Dutkiewicz, Henryk Miśkiewicz

Studio urządziliśmy w ramach naszych skromnych funduszy i mamy w nim w zasadzie już wszystko, co potrzebne do codziennego funkcjonowania… za wyjątkiem internetu, na którego podłączenie ciągle czekamy, co umożliwi w najbliższych dniach powrót do audycji nadawanych na żywo z nowego studia, które również, co bywalcy poprzedniej siedziby wiedzą… zapewni więcej przestrzeni i komfortu dla gości…

Było wiele rozmów o planach na nowy rok, nowych pomysłach na audycje i teksty, nowych muzycznych odkryciach i wszystkim co dotyczy muzyki, którą kochamy. Tak to już jest kiedy spotka się kilkadziesiąt osób połączonych wspólną pasją…

Już wkrótce, po pokonaniu wszystkich problemów technicznych powrócą audycje na żywo…w tym Simple Songs. Na 2012 rok zaplanowałem cykl prezentacji jazzowych standardów w bardzo różnych stylistycznie wykonaniach. Nie zabraknie więc ani muzycznych nowości, ani muzyki, którą słuchaliśmy już wiele razy. Nie wykluczam oczywiście odstępst od tej reguły związanych z obecnością gości specjalnych, czy wydarzeń, których zapewne trochę czeka nas w nowym jazzowym roku 2012…


... I jeszcze jedno ... głosujcie... Głosowanie - konkurs na Blog Roku

Wayne Shorter feat. Minton Nascimento – Native Dancer


Chciałbym mieć kiedyś okazję zapytać Wayne Shortera o tą płytę. Ciekawe, czy ją pamięta i co skłoniło go do nagrywania takich rzeczy.  Był rok 1974.  Lider jeszcze niedawno nagrywał przełomowe płyty elektrycznego jazzu z Milesem Davisem. W tym samym mniej więcej czasie nagrał „Mysterious Traveller” z Weather Report, zespołem, z którym koncertował w pełnych salach na całym świecie. Dlaczego więc powstał „Native Dancer”? Może chciał spróbować czegoś nowego? Albo odpocząć od dźwiękowego chaosu Weather Report? Może poszukiwał nowego stylu? Z pewnością tym nwym stylem nie stała się taka muzyka, jaką znajdziemy na dzisiejszej płycie.

Spora część nagrań z lat siedemdziesiątych nie wytrzymuje zbyt dobrze próby czasu. Większość z nich w związku z fascynacją nowymi wtedy,  dziś brzmiącymi archaicznie barwami instrumentów elektronicznych. Tak jest z Weather Report. Kompozycje Wayne Shortera i Joe Zawinula pozostaną w naszych głowach na zawsze, zresztą są grywane do dziś przez wiele zespołów elektrycznych.

Na dzisiejszej płycie nie znajdziemy zbyt wielu kompozycji lidera. To właściwie płyta Miltona Nascimento. To jego kompozycje i jego styl. Pewnie w Ameryce Łacińskiej ta płyta sprzedawała się w swoich czasach wyśmienicie. To przecież wyśmienity skład zaimportowany do świata południowoamerykańskiego smooth jazzu. Na płycie znajdziemy, oprócz lidera również grającego na różnych instrumentach elektronicznych Herbie Hancocka.

Znajdziemy też niestety bezbarwne kompozycje Miltona Nascimento i równi banalne partie wokalne. No i całą masę definiujących klimat tej płyty instrumentów perkusyjnych. A także niezbyt dziś świeżo brzmiące instrumentarium Herbie Hancocka. Tego wszystkiego nie jest w stanie uratować kilka zgrabnych solówek lidera, głównie w jego własnych kompozycjach.

I pomyśleć, że Wayne Shorter nagrał tą płytę w czasie, w którym grał w będącym u szczytu sławy Weather Report… Może gdyby przyłożyć do tego albumu miarkę ludowej muzyki brazylijskiej, zabrzmiałby lepiej? Nie wiem, choć na muzykę nie powinno patrzeć się w ten sposób. Jest albo dobra, albo słaba. Ta jest słaba…

Wayne Shorter

„Native Dancer” to płyta dla kolekcjonerów, tych, którzy chcą mieć wszystkie nagranie Wayne Shortera. Tak też traktuje tą płytę wydawca. Dziś chyba nawet managerowie wytwórni Columbia nie wierzą w możliwość sprzedaży tej płyty jako samodzielnego wydawnictwa. Album wznowiono jako część boxu „The Complete Columbia Albums Collection”. To dostępne za przyzwoitą cenę i starannie, choć dość lakonicznie opisane wydawnictwo zawiera cztery album, które Wayne Shorter nagrał dla Columbii w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych oraz jako dodatek, którego sens trudno pojąć… wszystkie kompozycje lidera, które zostały zarejestrowane na płytach Weather Report. Innego sensu takiego zestawienia, oprócz roli wypełniacza pudełka z płytami nie rozumiem. Akurat niekoniecznie kompozycje Wayne Shortera były przebojami Weather Report, więc to chyba tylko chęć skorzystania z dostępnego materiału w celu rozmnożenia zawartości pudełka z 4 do 6 płyt… Naprawdę nie udało się znaleźć żadnego nieopublikowanego wcześniej koncertu, albo innego rarytasu dla fanów?

Wayne Shorter
Native Dancer
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 886979202429

12 stycznia 2012

Głosowanie w konkursie Blog Roku

Pewnie zauważyliście zielony znaczek na górze strony...

W zeszłym roku dzięki Waszym głosom udało się przejść do etapu oceny blogu przez jury konkursu. W tym roku blog jest bogatszy o jakieś 250 tekstów, i kilkadziesiąt autorskich zdjęć. Pozwalam sobie więc zwrócić się do wszystkich czytelników, tych stałych, jak również tych, którzy trafiają tu wpisując w internetowe wyszukiwarki różne, czasem bardzo przedziwne słowa kluczowe z prośbą o udział w głosowaniu. W zasadzie to prośba do każdego z Was osobno, a nie do wszystkich razem...

Jeśli lubicie czytać mój blog, jeśli robicie to często, wiem, że niektórzy z Was robią to prawie codziennie, czym czuję się zaszczycony, pomóżcie wygrać... Z pewnością każdy z Waszych głosów, niezależnie od wyniku i od późniejszej oceny jury sprawi, że znajdę jeszcze więcej energii do pracy nad nowymi tekstami...

Jeśli więc macie ochotę, głosujcie do 19 stycznia, wysyłając SMS o treści E00198 (bez spacji, koniecznie zera, a nie litery O) na numer 7122. Niestety można to zrobić tylko raz z każdego telefonu i tylko za pośrednictwem polskich operatorów. Koszt jednego SMSa to 1,23 zł. Dochód z SMSów trafia do organizatora... Nie zbieram tą drogą funduszy. O szczegółach dowiecie się na stronie www.blogroku.pl. Jeśli macie ochotę oddać więcej głosów, szukajcie telefonów w rękach znajomych i rodziny... Z każdego telefonu można oddać tylko jeden głos.

Za wszystkie głosy z góry dziękuję.

Miles Davis Sextet – Jazz At The Plaza


Na pierwsze oficjalne wydanie tego koncertowego nagraniu zarejestrowanego w 1958 roku trzeba było poczekać 15 lat. W 1997 roku ukazała w Japonii zremasterowana edycja, która zawiera całkiem dobrze poprawiony dźwięk i jest do tej pory prawdopodobnie najlepszym wydaniem tej unikalnej muzyki. Dźwięk nie jest oczywiście idealny, jednak we współczesnych wydania akceptowalny i jeśli pominąć to, że dźwięk trąbki lidera czasem oddala się nieco od mikrofonu to jakość nie utrudnia kontaktu z historycznie ważną, a przede wszystkim zwyczajnie piękną muzyką. Historia jazzu zna co najmniej kilka płyt uznanych powszechnie za wybitne, których jakość dźwięku w zasadzie nie umożliwia usłyszenia tego, co grali muzycy – jak choćby nagrania Theloniousa Monka z Johnem Coltrane’a znane jako „Live At The Five Spot Discovery!”, czy „Jazz At Massey Hall” Charlie Parkera występującego pod pseudonimem i grającego na plastikowym saksofonie….

Koncert zarejestrowano pewnie dość przypadkowo, przynajmniej pierwotnie Columbia nie zamierzała tego materiału wydać w czasie jego rejestracji. Jednak taśmy spoczęły gdzieś na półkach w archiwum i doczekały się wydania wiele lat później, kiedy po jednym z najważniejszych zespołów Milesa Davisa nie było już śladu. Było też wiadomo, że skład, w którym nagrano „Kind Of Blue”, dla wielu najważniejszą płytę jazzową w kategorii absolutnej nie zarejestrował wiele muzyki. Z nagrań studyjnych to bodaj oprócz już wspomnianego albumy chyba tylko część dość enigmatycznego albumu „Jazz Track”. Oczywiście z czasem pojawiło się trochę nagrań koncertowych, a nawet znalazły się nagrania telewizyjne, które umieszczono na jubileuszowym wydaniu „Kind Of Blue”, ale to już zupełnie inna historia. Tak, czy inaczej, Sextet Milesa z przełomu 1958 i 1959 roku nie nagrał wiele i już samo to sprawia, że „Jazz At The Plaza” to płyta ważna.

Przy okazji też bardzo dobra. Nie mogło być zresztą inaczej w takim składzie muzyków, którzy w owym czasie byli w życiowej formie. Dla porządku przypomnijmy, że zespół tworzyli oprócz lidera Julian Cannonball Adderley (saksofon altowy), John Coltrane (saksofon tenorowy), Bill Evans (fortepian), Paul Chambers (kontrabas) i Jimmy Cobb (perkusja). W temacie saksofonów więc to najlepszy z możliwych składów Milesa Davisa. Co do pianisty – zdania mogą być podzielone, niektórzy wolą u jego boku Wyntona Kelly, albo Reda Garlanda. Każdy z nich grał inaczej. Jednak bez szerokich muzycznych horyzontów i klasycznej wiedzy Billa Evansa nie byłoby „Kind Of Blue”…

Pewnie gdyby w hotelu Plaza w Nowym Jorku stał lepszy fortepian, Bill Evans potrafiłby to wykorzystać. Jednak dyskusje o wyższości Reda Garlanda nad Billem Evansem pozostawmy tym, którzy koniecznie muszą ustalić kto był lepszy… Każdy z nich był inny. W tym okresie pewnie Bill Evans pasował lepiej do wizji Milesa Davisa. Nawet na niezbyt dobrze działającym fortepianie Bill Evans potrafił zagrać „My Funny Valentine” w zupełnie niezwykły sposób.

W tym czasie „Kind Of Blue” pewnie gdzieś w głowie Milesa już kiełkowało. Zespół jednak grał wypróbowany repertuar – „Oleo”, „Straight, No Chaser”, czy „My Funny Valentine”.

Cóż… To był koncert w sali bankietowej dla dziennikarzy. Tamte czasy nie wrócą. Mimo wrodzonej awersji do bankietów… na tym bardzo chciałbym się znaleźć… Tym bardziej, że tego samego dnia zagrał tam również zespół Duke Ellingtona. To dlatego płyta Milesa Davisa jest oznaczona jako Volume 1. Druga część z podobną okładką zawiera nagrania orkiestry Duke Ellingtona i również ukazała się pierwszy raz w 1973 roku.       

Miles Davis Sextet
Jazz At The Plaza
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: SRCS 9302

10 stycznia 2012

Chet Baker – Baby Breeze


Złośliwi twierdzą często, że Chet Baker nie wymyślił niczego nowego. To samo można powiedzieć inaczej – on doprowadził do perfekcji to, co wymyślili inni. Niczym mistrz kuchni, który przygotowuje swoje potrawy z tego, co każdy z nas może kupić w sklepie. Jednak nie każdy z nas zostaje Hestonem Blumenthalem i to wcale nie dlatego, że nie chcemy i brak nam determinacji. Tą różnice nazywamy talentem i jakoś przez setki lat nikt lepszego sława nie znalazł, ani nie potrafił zdefiniować, co to słowo w zasadzie oznacza.

Czasem można też spotkać opinie, że Chet Baker robi wszystko tak samo, tylko dwa razy wolniej niż inni. W dzisiejszych czasach to jednak w sumie zaleta. Wszystko gdzieś pędzi, a każde nagranie w tempie wolniejszym od powiedzmy 130 uderzeń na minutę dzieciaki uznają za przynudzającą balladę.

A ja lubię się zastanowić nad kolejną nutą. Lubię ją sobie wyobrazić, zanim ją usłyszę. A że nie jestem iluśtam rdzeniowym komputerem, a zwyczajnym wiadrem wody z niewielką domieszką nadających owemu wiadru kształt ludzki substancji organicznej, za tempem 130 zwyczajnie nie nadążam.

To prawda, że Chet Baker z wiekiem nabierał szlachetności. Doświadczenie życiowe, a w jego przypadku raczej zużycie organizmu sprawiło, że to co wolne stało się jeszcze wolniejsze, a głos nabrał bardzo unikalnej barwy, podczas, gdy w latach sześćdziesiątych – okresie powstania dzisiejszej płyty brzmiał … zwyczajnie.

Tak więc Chet Baker tym lepszy, im późniejszy. I to właśnie problem dzisiejszej płyty, która powstała w 1965 roku. Poza tym „Baby Breeze” jest bardzo nierówna. Partie wokalne brzmią poprawnie, ale momentami ocierają się o balladowy banał. 20 lat później będą zawierały w sobie zdecydowanie większy ładunek emocjonalny. Będą prawdziwsze.

Kornet do ballad pasuje i jak to u Cheta Bakera, im mniej zbędnych dźwięków snuje się obok jego instrumentu, tym lepiej.

Z pewnością da się z tej płyty wyłowić dwa, może trzy ciekawe nagrania. To będą utwory instrumentalne. Każdy wybierze inne, kierując swoje ucho w stronę tych melodii, które będą mu bliższe, a nie sposobem gry lidera, czy towarzyszących mu muzyków.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie czepiam się. To nie jest zła płyta. Ona jest nawet bardzo dobra. Trochę może dziś już zapomniana. Trochę zwyczajna. Jej jedynym problemem jest to, że Chet Baker nagrał co najmniej kilka dużo lepszych, szczególnie w końcowym okresie swojej długiej muzycznej drogi. A to wcale nie jest takie oczywiste, szczególnie wśród muzyków zajmujących się nieco bardziej komercyjnymi niż jazzowy mainstream formami muzycznymi. Oni zwykle tworzą dzieło życia w okresie młodzieńczego buntu, a potem już przez całe życie zamieniają na duże pieniądze swój ból związany ze zdumiewającą obserwacją, że się starzeją… Bez nazwisk, każdy z nas potrafi wymienić ich wiele… Chet Baker jak wiele innych spraw w życiu, zrobił wszystko na odwrót…

Chet Baker
Baby Breeze
Format: CD
Wytwónia: Verve
Numer: 731453832824

08 stycznia 2012

Lee Konitz feat. Frank Wunsch – Insight


Lee Konitz nagrał jakiś milion płyt. Pomimo tego, że już kilka lat temu przekroczył osiemdziesiątkę, ciągle pozostaje w pełni aktywnym muzykiem, co w przypadku saksofonisty nie jest zbyt łatwe. W 2011 roku ukazała się płyta dokumentująca jego koncert z Birdland w towarzystwie Brada Mehldaua, Charlie Hadena i Paula Motiana – „Live At Birdland”. Ta płyta jeszcze do mnie nie dotarła, choć mimo tego, że staram się nie czytać o płytach, których nie mam w swojej kolekcji, więc i o tej nie czytałem, coś mi mówi, że już niedługo ta płyta również zostanie naszą płytą tygodnia…

Wróćmy jednak do wyśmienitej muzyki z „Insight”. Nagrania pochodzą z połowy lat dziewięćdziesiątych, jednak biorąc pod uwagę fakt, że 3 płyty, na których się wtedy ukazały należą dziś do delikatnie mówiąc… trudno dostępnych (wytwórnia West Wind), i nigdy oficjalnie w Polsce nie sprzedawanych (według mojej pamięci), to niedawno wydaną przez wytwórnię Jazzwerkstatt płytę można uznać za nowość w Polsce.

W latach dziewięćdziesiątych Lee Konitz często koncertował w Europie z niemieckim pianistą Frankiem Wunschem. Pamiętam jeden z tych koncertów, który w zupełnie przypadkowych okolicznościach obejrzałem w Hanowerze. Pamiętam z tego koncertu dość długą introdukcję solową Lee Konitza i zupełnie mi wtedy nieznanego pianistę, którego usłyszałem wtedy po raz pierwszy. Pianista, o którym pomyślałem, że musi mieć za sobą klasyczne wykształcenie i sporo grania muzyki współczesnej. Później okazało się, że intuicja mnie nie zawiodła. Na tym koncercie kupiłem jedną z 3 płyt wytwórni West Wind – „Frank-Lee Speaking”, która jest dawcą materiału na „Insight”. Pozostałych dwu zdobyć mi się do dziś nie udało.

Tak więc „Insight” to składanka z 3 albumów koncertowych, zachowuje jednak strukturę koncertów, które obaj muzycy grali w latach dziewięćdziesiątych. Album otwierają trzy kompozycje zagrane solo przez Lee Konitza. Pozostała część muzyki to nagrania duetów z Frankiem Wunschem.

Jeszcze kilka lat temu, częściowo w związku z prywatnymi sprawami Lee Konitz często gościł w Polsce, a nawet przez chwilę mieszkał tu na stałe. Występował w różnych składach, grywał na festiwalach, często w małych salach z polskimi muzykami. Za każdym razem kiedy go słyszałem moja pierwszą myślą był podziw nad absolutną kontrolą, jaką miał nad każdym dźwiękiem, który wydobywał ze swojego instrumentu. Czy jeszcze dla nas zagra ? Nikt tego nie może być pewien, ciągle bowiem dochodzi do siebie po kłopotach zdrowotnych, jakie spotkały go latem 2011 roku w czasie jednego z jazzowych festiwali w Australii. Na razie więc pozostają nam płyty i trzymanie kciuków za powrót do zdrowia.

„Insight” rozpoczyna się do kompozycji solowych i dla mnie od tej samej myśli… Kontrola. Absolutna kontrola nad instrumentem i niezwykła muzyczna inwencja. Lee Konitz zawsze był raczej oszczędnym muzykiem. Tak było w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych i tak pozostało do dziś. Spora część nawet tych najlepszych saksofonistów w szaleństwie improwizacji skupia się na właściwych dźwiękach, często przedkładając muzyczną myśl nad barwę i brzmienie, albo rozpoczynając kolejne dźwięki bez zakończenia poprzednich. Lee Konitz gra zupełnie inaczej, w sposób unikalny, właściwy tylko jemu. Zna tyle sposobów na zakończenie dźwięku, że mógłby pewnie zagrać utwór na jedną nutę i słuchalibyśmy jego z wielką uwagą. Ma swój rozpoznawalny po kilku dźwiękach ton, pomimo tego, że potrafi zagrać melodyjną balladę równie pięknie, jak improwizowane kadencje w szybkich tempach.

Jego współpraca z Frankiem Wunchem zaowocowała rozszerzeniem muzycznych horyzontów w stronę muzyki współczesnej, francuskiej awangardy kojarzonej najczęściej z Erikiem Satie (jedną z kompozycji Frank Wunsch nazwał nawet „Echoes D’Erik Satie”) i twórczości Igora Strawińskiego. Frank Wunsch gra dźwiękiem, który określiłbym jako zimny, co w przedziwny sposób pasuje do brzmienia altowego saksofonu Lee Konitza, który z kolei do zimnych z pewnością nie należy.

Wiem, że to składanka, jednak złożona z praktycznie niedostępnych albumów. Brzmi jednak jakby wszystkie utwory pochodziły z jednego koncertu. I brzmi zwyczajnie wybitnie. Muzyka jest wciągająca, posiada ową zadziwiającą cechę zmuszającą słuchacza do oczekiwania na kolejne dźwięki, które z pozoru są oczywiste, ale zwyczajnie piękne. Zarówno te zagrane solo na saksofonie, jak i razem z fortepianem.  A do „Live At Birdland” jeszcze wrócimy…

Lee Konitz feat. Frank Wunsch
Insight
Format: CD
Wytwórnia: Jazzwerkstatt
Numer: 4250079758784