03 marca 2012

The Intuition Orchestra feat. Grażyna Auguścik & Zdzisław Piernik – Fromm


Przypomniała mi się taka historia, związana co prawda dość luźno z dzisiejszą płytą, ale jednak przypominająca to, co zapewne wydarzy się w paru sklepach z płytami… Dawno, dawno temu, gdzieś w Warszawie… do nieistniejącego już sklepu z płytami, takiego, których już niewiele zostało, czyli miejsca, gdzie sprzedawca wie co sprzedaje… przyszedł nieco rozzłoszczony Klient z pewną płytą, którą w owym sklepie zakupił parę dni wcześniej. Ową płytą był album, który, co jest zupełnie inną historią, bardzo lubię. To była płyta Pata Metheny „Zero Tolerance For Silence”. Ów Klient płytę chciał zwrócić, ponieważ, jak twierdził, nie spełniała ona jego oczekiwań, bowiem umieszczono na nim omyłkowo coś co z pewnością muzyką nie jest, a już z pewnością nie jest muzyką Pata Metheny, co to to nie…

Historia jest mocno prawdopodobna, bowiem trzeba przypomnieć, że wspomniana płyta ukazała się w kilka miesięcy po „The Road To You” i „I Can See Your House From Here”. Wielu Klientów kojarzyło wtedy Pata Metheny, tak jest też i dziś, przede wszystkim z Pat Metheny Group. Całkiem niesłusznie, ale to też materiał na inną opowieść.

Co to wszystko ma wspólnego z „Fromm”? Całkiem sporo, jeśli przypomnimy sobie, że jednym z instrumentów na tej płycie i to instrumentów istotnych jest głos Grażyny Auguścik, której ostatnie wydawnictwo to „The Beatles Nova”, płyta, o której pisałem tutaj:


Potrafię wyobrazić sobie minę fana Grażyny, albo wielbiciela The Beatles, który właśnie został fanem Grażyny i postanowił kupować sobie wszystkie nowe wydawnictwa z jej udziałem, kiedy będzie usiłował zwrócić do sklepu „Fromm”.

Do wszystkich, którzy będą takie myśli mieli apeluję… Odłóżcie tą płytę na półkę na parę lat, słuchajcie i słuchajcie dobrej muzyki, gwarantuję, że kiedy sięgniecie po album „Fromm” za jakieś 1.000 wysłuchanych w uwadze płyt, spojrzycie na nią zupełnie inaczej.

A teraz do wszystkich tych, którzy już ten etap przeszli, dla których muzyka nie ma etykietek, gatunków rodzajów i innych tworzących bariery zupełnie niepotrzebnych nazw i kryptonimów… To jest fantastyczna płyta, która Wam się spodoba. Kupcie ją koniecznie, bowiem kiedyś z pewnością, będąc dziś wydawnictwem raczej niszowym, będzie białym krukiem dostępnym za jakieś astronomiczne pieniądze na rynku wtórnym….

To muzyka łamiąca wszelkie bariery, magiczny artystyczny tygiel w którym wymieszano wszystko ze wszystkim i wyszło coś nowego, może niekoniecznie zmieniającego światową muzykę na kolejne dziesięciolecia, ale z pewnością wartego najwyższego skupienia i uwagi…

W niektórych utworach usłyszycie echa indyjskich mantr pomieszane z kościelną muzyką barokową, w innych wokalizy przypominające najlepsze lata fusion na tle free jazzowych, pewnie w dużej części improwizowanych partii wykonanych na preparowanej, przekonstruowanej tubę na której Zdzisław Piernik gra z użyciem saksofonowych ustników. Kiedy indziej usłyszycie słowiański folklor zmieszany z klezmerskimi brzmieniami jazzowymi. Usłyszycie też nieszablonowo traktowaną wiolonczelę, za której dźwięki odpowiedzialny jest Bolesław Błaszczyk.

Część dźwięków, jak to zwykle bywa z awangardową muzyką jest dość niewiadomego pochodzenia. Prawdopodobnie te, które przypominają nieistniejący instrument dęty pochodzą z przekonstruowanej tuby Zdzisława Piernika. Inne sugerują użycie nietypowych instrumentów perkusyjnych. Jeszcze inne być może zostały zaśpiewane przez Grażynę Auguścik, która na co dzień nie stosuje raczej tak szerokiej palety technik wokalnych. Jej głos jest na tej płycie równoprawnym instrumentem, nie znajdziecie tu tekstów, to raczej scat, krzyk, wokalizy w stylu znanym z najlepszych nagrań Lauren Newton, czy Urszuli Dudziak, niekiedy nawet techniki klasycznego śpiewu operowego.

To wszystko właściwie nie powinno się udać… Ale udało się doskonale. Muzyka jest nieprzewidywalna, w tym całe jej piękno. Co bowiem mogło pewnego wieczora w studiu połączyć Zdzisława Piernika, Ryszarda Wojciula, Bolesława Błaszczyka, Jacka Alka i Grażynę Auguścik i paru innych muzyków? Co łączy rockmanów, twórców muzyki współczesnej i awangardowej, z jazzową wokalistką? Muzyka, taka przez duże M.

Kiedy muzyczny eksperyment pozbawiony jest formalnej struktury kompozycji, melodii i czytelnego rytmu z odrobiną swingu, musi być dobry. Kiedy jest zły, staje się jedynie niepokojący i chaotyczny. Kiedy jest dobry, sprawia, że wnikliwy słuchacz stara się odgadnąć kolejne dźwięki zanim je usłyszy, wczuć w chwilę i nastrój muzyków. To rodzaj głośnikowego magnetyzmu przykuwającego otwartego na nowe doznania słuchacza do jego kolumn lub słuchawek na długie godziny.

Muzyka proponowana przez Intuition Orchestra jest zadziwiająco spójna, blisko jej do wzorców gatunku, do niedoścignionego zdawałoby się wzorca integracji zespołu i wspólnej improwizacji dwu kwartetów Ornette Colemana, faktur dźwiękowych i nagłych zwrotów akcji Cecila Taylora, czy skomplikowanych, choć minimalistycznych harmonii Theloniousa Monka. To najlepsze z możliwych rekomendacji.

O płycie pisałem już w styczniu, wtedy jednak słuchałem wersji przedprodukcyjnej i zgodnie z umową nie mogłem ujawnić zbyt wielu szczegółów…:


Dla wszystkich innych, którzy zechcą w 2012 roku nagrać w Polsce free-jazzową płytę mam przykrą wiadomość. Płyta roku już się ukazała… Macie jeszcze do dyspozycji dwa pozostałe miejsca na podium. Choć free-jazz, to w zasadzie tylko jedno z określeń, które można przypisać tej nietuzinkowej i zupełnie niespodziewanej płycie.

The Intuition Orchestra feat. Grażyna Auguścik & Zdzisław Piernik
Fromm
Format: CD
Wytwórnia: MTJ
Numer: 5906409113370

01 marca 2012

Simple Songs Vol. 47


Encyklopedia Standardów: "Body And Soul"
Gość Specjalny: Grażyna Auguścik

Działo się wczoraj w audycji, oj działo… Jednorazowo, tylko wczoraj audycja trwała nieco dłużej, choć słowo nieco jest może nieco nie na miejscu. Tak się rozgadaliśmy, że audycja trwała prawie 3 godziny. Konkurencja z meczem Polska – Portugalia pewnie nie była łatwa, ale wnioskując z ilości elektronicznej poczty   , przynajmniej część z Was wytrzymała do końca…

Pierwsza część audycji była kolejnym odcinkiem Encyklopedii Standardów. Tematem była kompozycja „Body And Soul”. W drugiej części gościem specjalnym była Grażyna Auguścik.

„Body And Soul” to kompozycja dość już wiekowa, nawet jak na jazzowy standard. Powstała w 1930 roku, w zasadzie do tzw. szuflady. Tak często w owych czasach wyspecjalizowane spółki kompozytorów i tekściarzy pisały, a można nawet powiedzieć „produkowały” przeboje niemal taśmowo. Najczęściej bez upatrzonego wykonawcy, nie na konkretne zamówienie, ale z nadzieją przekonania któregoś ze znanych wykonawców do pierwszego wykonania, wykreowania przeboju i skasowania odpowiednio wysokiego honorarium za prawa autorskie.

Tak więc „Body And Soul” skomponował Johnny Green, a tekst napisali Edward Heyman, Robert Sour i Frank Eyton. Taka zbiorowa forma autorstwa tekstu nie jest niczym nadzwyczajnym, jednak dla mnie zespołowy proces twórczy w zakresie rymowanego tekstu pozostaje do dziś dość zagadkowy. Być może w istocie większość tekstów powstawała w zeszycie jednego z członków takiego zespołu, ale zgodnie z umową ustanawiali wspólnotę w zakresie wzajemnego współautorstwa….

Tak, czy inaczej, wszystkie osoby zaangażowane w napisanie „Body And Soul” to wielkie nazwiska w dziedzinie kompozycji filmowych i teatralnych przebojów. Wszyscy autorzy, a w szczególności Johnny Green, mają na swoim koncie szereg Oskarów i wiele innych nagród branżowych, a także pokaźny dorobek twórczy. Z pewnością już wkrótce również inne kompozycje autorów dzisiejszego standardu trafią do „Simple Songs”…

Pierwsze wykonanie „Body And Soul” jest dziś najczęściej przypisywane angielskiej aktorce Gertrude Lawrence. Jednak piosenka stała się popularna i trafiła do świata jazzu dzięki filmowi „Body And Soul” z 1947 roku, wcześniej melodia była też wykorzystana w jednym z przedstawień na Broadwayu. Pierwszym stricte jazzowym wykonaniem wspominanym do dziś jest nagranie Colemana Hawkinsa z 1939 roku. Tego nagrania niestety w swoich zbiorach nie udało mi się odnaleźć, więc dziś go nie usłyszymy.

Na początek posłuchajmy zatem wersji wokalnej pochodzącej z 1958 roku. To jest „Body And Soul”, które według mnie jest kwintesencją tej kompozycji. Wyśmienity skład instrumentalny i świetny wokal. W dodatku to niezbyt znane nagranie więc z pewnością warte przypomnienia. Na fertepianie zagra Oscar Peterson, na gitarze Herb Ellis, na kontrabasie Ray Brown, na bębnach Alvin Stoller. Zaśpiewa znana światu przede wszystkim z roli Bess w filmowej wersji „Porgy And Bess” Dorothy Dandridge.

* Dorothy Dandridge – Body And Soul – Smooth Operator

Jak każdy jazzowy standard, „Body And Soul” jest również kompozycją, którą można zagrać we właściwie dowolnym składzie instrumentalnym. To także utwór, którego struktura umożliwia łatwe konstruowanie improwizacji. Posłuchajmy zatem takiego dość nietypowego składu instrumentalnego… Fortepian i diatoniczna harmonijka w roli podstawowych instrumentów. To może być tylko „Affinity” Billa Evansa i Tootsa Thielemansa. O płycie przeczytacie tutaj:


A dziś gramy „Body And Soul”…

* Bill Evans & Toots Thielemans – Body And Soul – Affinity

„Body And Soul” pojawia się w różnych składach instrumentalnych, jednak w przypadku tej kompozycji z pewnością instrumentem wiodącym jest saksofon. Do znanych wykonań saksofonowych przejdziemy za chwilę. Na razie oddajmy scenę na dłuższą chwilę gitarzystom. Pierwszy w kolejce jest Larry Coryell, który często gra „Body And Soul” na koncertach. Takiego właśnie solowego nagrania live dziś posłuchamy. Nagranie pochodzi z 1998 roku.

* Larry Coryell – Body And Soul – Privat Concert

Kolejnym gitarzystą, który zagra dziś dla nas „Body And Soul” będzie Wes Montgomery. Na cyfrowym wydaniu płyty „Movin’ Alone” umieszczono dwie wersje. Ta dodatkowa, rozszerzona jest z pewnością ciekawa, ale podstawowa też nie jest krótka – trwa ponad 7 minut, alternatywna ponad 11. Chcąc pozostawić nieco czasu dla innych wykonawców, bowiem „Body And Soul” jest standardem nagrywanym prawdopodobnie tysiące razy (sam odnalazłem parę setek wykonań w swojej kolekcji płytowej), więc z oszczędności czasu, zagramy dziś wersję krótszą… Na gitarze i gitarze basowej zagra Wes Montgomery, na flecie James Clay, na fortepianie Victor Feldman, na kontrabasie Sam Jones, na perkusji Louis Hayes.

* Wes Montgomery – Body And Soul – Movin’ Alone

Jak już wspomniałem „Body And Soul” często uważane jest za standard saksoonowy. Pora więc na jedno z najbardziej znanych wersji saksofonowych. Tak jak już wspomniałem, nagrania Colemana Hawkinsa z 1939 roku nie udało mi się odnaleźć w moich zbiorach, do często wspominanych, wyśmienitych wersji Johna Coltrane’a sięgniemy nieco później. Teraz posłuchamy Dextera Gordona ze ścieżki dźwiękowej do filmu „’Round Midnight”. Saksofoniście towarzyszy wyśmienity zespół – na fortepianie Herbie Hancock, na kontrabasie Pierre Michelot, na bębnach Billy Higgins, a na gitarze John McLaughlin. Taki zespół powstał tylko na potrzeby tego filmu…

* Dexter Gordon – Body And Soul – ‘Round Midnight: Original Motion Picture Soundtrack

Wróćmy na chwilę do tekstu „Body And Soul”. Na przestrzeni lat był one wielokrotnie modyfikowany, często przystosowywano go gramatycznie do żeńskich, lub męskich wykonań. Oprócz Dorothy Dandridge, której już słuchaliśmy, dla mnie najważniejsze są wykonania Billie Holiday. Posłuchajmy dwu jej wykonań. Pierwsze pochodzi z 1945 roku. Wokalistce towarzyszy zespół złożony z samych wielkich nazwisk – to między innymi Howard McGhee, Illinois Jacquet, Wardell Gray, Charlie Ventura i Charles Mingus. Drugie wykonanie pochodzi z 1957 roku. W tym wykonaniu Billie Holiday towarzyszą Harry Sweets Edison (trąbka), Ben Webster (saksofon tenorowy), Jimmy Rowles (fortepian), Barney Kessel (gitara), Red Mitchell (kontrabas) i Alvin Stoller (perkusja). Przy okazji, w telegraficznym skrócie można prześledzić ewolucję barwy głosu i ekspresję Billie Holiday. Oba nagrania pochodzą z zestawu „The Complete Billie Holliday On Verve 1945 – 1959”.

* Billie Holiday – Body And Soul – The Complete Billie Holliday On Verve 1945 – 1959: Disc 1
* Billie Holiday – Body And Soul – The Complete Billie Holliday On Verve 1945 – 1959: Disc 9

W ciągle młodej formule naszej Encyklopedii Standardów przyszła pora na ustanowienie kącika polskiego. Bowiem również w Polsce muzycy standardy grywają i często robią to wyśmienicie. W kolejnych odcinkach będę się starał zawsze odnaleźć jakieś ciekawe wykonanie z udziałem polskich muzyków. „Body And Soul” zagra więc dwójka gitarzystów – Jarosław Śmietana i John Abercrombie.

* Jarosław Śmietana & John Abercrombie – Body And Soul – Extra Cream

W nagraniach Billie Holiday pojawiła się trąbka. W szczególności w tym późniejszym Harry Sweets Edison pokazał, że również trębacze mają coś do powiedzenia w „Body And Soul”. Posłuchajmy więc jednego z moim zdaniem najciekawych wykonań na trąbce. W dodatku zespół jest naprawdę z najwyższej możliwej półki. Na trąbce zagra Freddie Hubbard, a towarzyszyć mu będą Wayne Shorter (saksofon tenorowy), Cedar Walton (fortepian), Reggie Workman (kontrabas) i Philly Joe Jones (perkusja). Nagranie pochodzi z jednej z wyśmienitych sesji ze studia Rudy Van Geldera z 1962 roku, wydanej na płycie „Here To Stay”.

* Freddie Hubbard – Body And Soul – Here To Stay

A teraz prawdziwy rarytas. Zespół właściwie nie ma formalnego lidera, nagranie pochodzi z radiowej transmisji z koncertu z Los Angeles z 2 lipca 1944 roku i ukazało się na płycie Les Paula – „The Jazman”. W ponad 10 minutowej wersji dzisiejszego standardu zagrają – na gitarze Les Paul, na fortepianie Nat King Cole, na saksofonach tenorowych Illinois Jacquet i Jack McVea, na puzonie J. J. Johnson, na kontrabasie Johnny Miller i na perkusji Lee Young.

* Les Paul – Body And Soul – The Jazzman

Dość niespodziewany jest fakt, że tak z pozoru prostą melodię, jak „Body And Soul” często grywał i nagrywał Thelonious Monk. Posłuchajmy jednej z takich solowych fortepianowych improwizacji. Nagranie pochodzi z płyty „Monk’s Dream” z 1962 roku. Jeśli tej płyty nie macie, a Monk solo się Wam spodoba, poszukajcie bardzo obrze wydanego i skomentowanego podwójnego w wersji CD albumu „Monk Alone: The Complete Columbia Solo Studio Recordings 1962 – 1968”.

* Thelonious Monk – Body And Soul - Monk Alone: The Complete Columbia Solo Studio Recordings 1962 – 1968: Disc 1

Nasz specjalny gość – Grażyna Auguścik już zbliża się do naszego studia, więc pora zamknąć dzisiejszy odcinek Encyklopedii Standardów. Tego nagrania zabraknąć dziś nie może… Tradycyjnie przyniosłem do studia więcej płyt, niż udało się wykorzystać, mimo przedłużonej dziś audycji. Jednak Johna Coltrane’a i jego wizji „Body And Soul” nie możemy zostawić na inną okazję… Zagramy więc dwie wersje – pierwsza pochodzi z płyty „Coltrane’s Sound”, a druga, alternatywna z albumu „Alternate Takes”. Skład zespołu ten sam: John Coltrane (saksofon tenorowy), McCoy Tyner (fortepian), Steve Davis (kontrabas) i Elvin Jones (perkusja). Oba nagrania znajdziecie również w zestawie „The Heavyweight Champion: The Complete Atlantic Recordings”.

* John Coltrane – Body And Soul - The Heavyweight Champion: The Complete Atlantic Recordings Disc 4 - Coltrane’s Sound
* John Coltrane – Body And Soul - The Heavyweight Champion: The Complete Atlantic Recordings Disc 4 - Alternate Takes

A co słychać u Grażyny Auguścik? Czyli o czym rozmawialiśmy? O najbliższych planach – kolejnej serii koncertów z materiałem głównie, ale nie wyłącznie, z najnowszej płyty „The Beatles Nova”. O kolejnej płycie, która, niestety dopiero w październiku z wierszami i muzyką Nicka Drake’a, o projekcie „Fromm” The Intuition Orchestra, którego premiera już za kilka dni, a jeden jedyny koncert zaplanowany jest na 14 marca w Warszawie w Centrum Sztuki Współczesnej. O muzykach z Chicago, w tym o Robie Clearfieldzie i o kompozycjach Matta Ullery. O nowej płycie Paula McCartneya nagranej z triem Dianny Krall – „Kisses On The Bottom”. O dolach i niedolach samodzielnego wydawania własnych płyt…

Grażyna nuciła słowacką kołysankę po słowacku i obiecała, że do koncertu w Bratysławie zamierza nauczyć tego tekstu Paulinho… Słowacki z pewnością jest łatwiejszy dla Polaków niż dla Brazylijczyków… I pewnie jeszcze o wielu innych rzeczach… To była rozmowa improwizowana, może wprowadzę do użytku termin „Free-Interview”.

Kto nie słuchał, niech żałuje. Kto będzie miał okazję, niech koniecznie wybierze się na któryś z koncertów. Ich listę znajdziecie w kalendarium koncertowym na stronie RadioJAZZ.FM. Już od poniedziałku absolutnie rewelacyjna, choć z pewnością dla wielu fanów Grażyny Auguścik zaskakująca płyta  „Fromm” zespołu The Intuition Orchestra z pewnością znajdzie należyte miejsce na naszej antenie. W czasie naszej rozmowy mogliście usłyszeć między innymi:

* Grażyna Auguścik & Bogdan Hołownia – Willow Weep For Me – Pastels
* The Intuition Orchestra feat. Grażyna Auguścik & Zdzisław Piernik – Fromm: tytuły ciągle pozostają zagadką…
* Grażyna Auguścik & Paulinho Garcia – When I’m 64 – The Beatles Nova
* Matt Ulery’s Loom – Snow And Awake – Music Box Ballerina

O muzyce Matta Ulery z pewnością już niedługo dowiecie się więcej na antenie RadioJAZZ.FM.

Na wszystkie koncerty Grażyny Auguścik zapraszam Was wszystkich jej i swoim własnym imieniu. Naprawdę warto…

Na koniec słuchaliśmy:

* Dorothy Dandridge – Smooth Operator – Smooth Operator

A już za tydzień w Simple Songs kolejny odcinek Encyklopedii Standardów jazzowych – zapowiedziana w audycji kompozycja, której słuchaliśmy w wykonaniu Grażyny Auguścik I Bogdana Hołowni – „Willow Weep For Me”.

29 lutego 2012

Nigel Kennedy – The Four Elements


To nie jest płyta, która zachwyciła mnie od pierwszego wejrzenia. To nie jest również płyta jazzowa, najlepiej takie wątpliwości rozwiać jest od razu na początku. Może ta muzyka potrzebowała odpowiedniego dnia, albo zwyczajnie musiała poczekać na swoją kolej. Nie wiem, wiem jednak, że nie jest to muzyka bez wyrazu, co było moim pierwszym wrażeniem, kiedy usłyszałem „The Four Elements” pierwszy raz krótko po wydaniu.

Chcąc znaleźć właściwy przymiotnik, jakim wypada określić muzykę Nigela Kennedy (przynajmniej tą z dzisiejszego albumu), powiedziałbym, że to muzyka ilustracyjna. To jednak z pewnością nie jest statyczna ilustracja, ten termin często kojarzony jest z dziełem bez wyrazu, czyli takim obrazkiem, który pasuje wszędzie prawie dobrze, czyli najczęściej nie pasuje nigdzie. Wiele o dzisiejszym albumie można napisać, jednak na pewno nie to, że jest nijaki.

„The Four Element” jest w każdym swoim momencie jakiś… Bardzo określony, ale jednocześnie pobudzający wyobraźnię. Bardzo różnorodny, w czym pomaga struktura formalna .kompozycji. Ta bowiem wzorowana jest na „Czterech Porach Roku” Antonio Vivaldiego. Tym razem mamy cztery żywioły. Łatwo je zidentyfikować, choć z każdym z nich kojarzy mi się inna muzyka. Każdy z fragmentów, którego nieco podświadomie oczekiwałem słuchając po raz pierwszy „The Four Elements” jest lepszy od wizji żywiołu Nigela Kennedy. Trudno bowiem nie przyznać, że choćby to co napisał Eric Serra jako ilustrację wodnego żywiołu do filmu „Le Grand Bleu” („Wielk Błękit”) jest bardziej wodne i muzycznie ciekawsze niż „Water” Nigela Kennedy. Podobny przykład można znaleźć również w przypadku pozostałych fragmentów kompozycji.

Wiele rzeczy na tej płycie udało się znakomicie. Mimo okazjonalnego składu zespół brzmi spójnie. Aranżacje równoważą brzmienia elektroniczne i te pochodzące z akustycznego instrumentarium. Realizacja jest dobra, a potęga brzmienia osiągnięta często niezbyt niewielkimi środkami wyśmienita.

To muzyka zbyt angażująca ucho, żeby mogła być ścieżką do fabularnego filmu. „The Four Elements” to raczej projekt Nigela Kennedy – kompozytora, niż skrzypka. Co prawda lider gra na wielu różnych instrumentach, a nawet śpiewa, jednak dźwięk jego skrzypiec nie dominuje nad całością, a czasem pozostaje jedynie jednym z rozlicznych instrumentów obecnych w studio.

Osobiście wolę Nigela Kennedy – skrzypka i to grającego raczej kompozycje klasyczne, czasem jazzowe, jednak ten album dziś nie jest tak przeciętny, jak wydawał mi się kilka miesięcy temu. W związku z tym nie mogę nazwać go przebojowym, jest raczej dobrze dojrzewającym winem, które nabiera wartości z czasem i wymaga nieco więcej koncentracji od tego, kto chce się nim cieszyć. W sumie ciągle nie potrafię tej płyty ocenić jednoznacznie, ale już sam fakt, że się nad taką oceną zastanawiam, biorąc pod uwagę ilość nowości, które czekają na swoją kolej, jest dobrą oceną… Z pewnością do tej płyty wrócę, a to kolejny plus podnoszący jej wartość.

Nigel Kennedy
The Four Elements
Format: CD
Wytwórnia: Sony Classical
Numer: 886979271524

27 lutego 2012

Project G-7 – A Tribute To Wes Montgomery


Pisałem ostatnio o nieudanym gitarowym szczycie z udziałem wielu sław, zorganizowanym przez Lee Ritenoura tutaj:


W celu małego odreagowania postanowiłem więc sięgnąć po płytę z podobnej kategorii, ale zdecydowanie bardziej udanego, a nawet wyśmienitego.

Tak właśnie powinno wyglądać spotkanie na szczycie gitarowych sław. Spotkanie w celu twórczego uczczenia pamięci Wesa Montgomery. Spotkanie, w czasie którego nikt nikomu nie chciał, ani nie musiał udowadniać, że jest lepszy. Spotkanie, w czasie którego z szacunku dla mistrza Wesa Mongomery każdy z muzyków zagrał coś więcej i nieco inaczej niż na swoich własnych płytach.

Nagrania albumu dokonano w czasie kilku ssji od 11 marca do 2 kwietnia 1992 roku. Nie było ani żadnej równej rocznicy śmiercu, czy urodzin Wesa Montgomery. To nie okazja, żeby zaistnieć, a szacunek do muzycznej tradycji sprowadził muzyków do studia. Liderem projektu był Kenny Burrell i choć album uznano za „Volume I”, z tego co wiem, wydana została jeszcze część druga, nagrana w czasie tych samych sesji, ale dla mnie pozostaje wydawnictwem niedostępnym. Nigdy owej części drugiej nie widziałem, ani nie słyszałem.

W nagraniu wzięła udział stała sekcja rytmiczna – wyśmienity w swojej roli basista Rufus Reid i często z nim w owych czasach grywający perkusista Akira Tana. Przybyły też sławy jazzowej gitary różnych pokoleń. Oprócz Kenny Burrella usłyszymy zatem Gene’a Bertoncini, Teda Dunbara, Kevina Eubanksa, Rodneya Jonesa, Jacka Wilkinsa i Williama Asha. Jeśli nie znacie tych nazwisk, z pewnością poznać powinniście, w szczególności mistrza Gene’a Bertoncini. Ale to już zupełnie inna historia.

Repertuar płyty to kompozycje znane z płyt Wesa Montgomery, w tym własny, ważny dla jego dorobku  utwór, możnaby powiedzieć przebój swoich czasów – „Road Song”. Są też kompozycje napisane specjalnie na tę płytę, w tym przepiękna ballada autorstwa Rodneya Jonesa – „Serena”. Płytę otwiera jeden z gitarowych hitów wszechczasów, no przynajmniej w jazzowym wszecświecie to był i jest hit – „Impressions” Johna Coltran’a.

Płyty słucha się wyśmienicie. Każdy z gitarzystów ma swój sound, ale wszyscy grają w sposób, który ma pokazać, jak wiele jazzowa gitara zawdzięcza Wesowi Montgomery. Ten album, to oprócz dwu płyt, które z podobnego powodu pokazania jak wiele jazzowa gitara zawdzięcza Wesowi Montgomery nagrał Pat Martino („Footprints” i „Remember: A Tribute To Wes Montgomery”) najlepszy projekt przypominający dorobek niezwykłego, jak wielu takich niezwykłych… przedwcześnie znarłego muzyka.

Na tej płycie nie znajdziecie zbyt wielu dźwięków. To nie jest szkółka niedzielna dla gitarzystów. To płyta z muzyką, a nie ze wskazówkami technicznymi. W części utworów usłyszymy 2 lub 3 gitary, ale większość to jedna gitara plus kontrabas i perkusja. I unoszący się nad wszystkim niepowtarzalny i niesamowity duch Wesa Montgomery.

Project G-7
A Tribute To Wes Montgomery
Format: CD
Wytwórnia: Evidence
Numer: 730182204926

26 lutego 2012

Christian McBride Big Band – The Good Feeling


Big Band Christiana McBride’a to orkiestra nowoczesna. On nie chce być kustoszem historii jazzu. On chce ją rozwijać. Chce pokazywać wszystkim słuchaczom, że formuła big-bandu jako doskonała jest wiecznie żywa i że można ją rozwijać, dostosowując do dzisiejszych realiów.

„The Good Feeling” to album doskonale wyważony. To połączenie kompozycji własnych lidera i kilku znanych orkiestrowych przebojów. To płyta przyrządzona według najlepszych wzorców, według których na płycie powinna znaleźć się doskonale brzmiąca orkiestra, ale również powinno być miejsce dla dobrych solistów. Podkreślę to słowo – dobrych, ale nie wybitnych. Nie może mieć bowiem słuchacz poczucia, że chciałby słuchać dalej solówki, a nie brzmienia orkiestry. Oczywiście, co zrozumiałe, miejsce dla Christiana McBride’a znajduje się prawie w każdym utworze. Jednak większość instrumentalistów ma swoją chwilę.

Jest też wokalistka, która śpiewa całe utwory, co odchodzi trochę od big-bandowej konwencji zatrudniania refrenistek, które śpiewały w orkiestrach lat czterdziestych nieco krótsze partie. W ten sposób otrzymujemy jednak piosenki, które mogą żyć własnym życiem, choć zapewne singli radiowych o wysokiej rotacji z nich nie będzie… Od czasu, kiedy miałyby na to szansę minęło co najmniej pół wieku.

„The Good Feeling” to jednak przede wszystkim doskonałe brzmienie orkiestry dowodzonej przez lidera, który napisał też większość aranżacji. To orkiestra zdominowana przez sekcję instrumentów dętych, co było w latach świetności takich zespołów typowe. Christian McBride Big Band złożony jest z raczej mało znanych muzyków, za wyjątkiem lidera i trębacza Nicholasa Paytona to muzycy zdecydowanie drugiego planu, czasem zupełnie nieznani, w szczególności nie posiadający dorobku w postaci własnych solowych nagrań. To jednak dla orkiestry korzystne. Każdego sprawnego warsztatowo muzyka stać na krótkie kompetentne solo, a ci, którzy potrafią więcej dostają po prostu nieco więcej czasu. Wybór owych najważniejszych solistów wydaje się być dokonany przez Christiana McBride perfekcyjnie.

Na „The Good Feeling” nie znajdziemy armady smyczków, które opanowały w ostatnich kilkunastu latach większość dużych orkiestr jazzowych. Czasem myślę, że dowodzenie armadą zupełnie nie jazzowych muzyków jest marzeniem każdego jazzmana, tak jak kiedyś było choćby Charlie Parkera, czy Johna Coltrane’a. Wtedy to było trochę związane z formą społecznego awansu w świecie muzyki, wejścia na salony. Dziś to tylko kwestia budżetu. Christiana McBride’a z pewnością byłoby stać na cały autobus skrzypków, uzupełniony drugim z większymi instrumentami smyczkowymi. Dla niego jednak ważny jest styl i nowoczesne rozumienie orkiestrowej tradycji. A potęge brzmienia równie dobrze, a nawet lepiej można osiągnąć poprzez ciekawe aranżacje oraz perfekcyjne zestrojenie sekcji instrumentów dętych.

Godne wyróżnienia są nie tylko wszystkie solówki lidera, ale także gra Todda Bashore’a w „Science Fiction”, Nicholasa Paytona w „The Shade Of The Cedar Tree”, a także solo perkusji i partia puzonów w zamykającym album „In A Hurry”.

Christian McBride pokazuje tym albumem wszystkim fanom jazzu, że wyczerpane z pozoru formuły zawsze można twórczo rozwijać i że niekoniecznie trzeba być nowatorem, żeby nagrywać wyśmienite płyty.

Christian McBride Big Band
The Good Feeling
Format: CD
Wytwórnia: Mack Avenue
Numer: 673203105324

Michael Patches Stewart Trio – Jazzarium Cafe, Warszawa, 25.02.2012


Trzeba mieć naprawdę wyśmienitą technikę i wiele odwagi, żeby zagrać na jednym koncercie „My Funny Valentine”, „Love For Sale”, „What A Wonderfull World” i jeszcze kilka innych standardów w sposób pokazujący jednocześnie wielki szacunek dla największych trębaczy, których wykonania tych utworów wszyscy mamy w głowach i własny styl i pomysł na te utwory.

Michael Patches Stewart

Czerpanie z tradycji i jej twórcze przetwarzanie z jednoczesnym zachowaniem własnego brzmienia, to cecha największych artystów. Tak gra Michael Patches Stewart. Wczorajszy koncert był nie tylko kameralny z racji na wielkość sali, ale również absolutnie wyjątkowy w związku z tym, że tej klasy muzycy zwykle grają dla nas w wielkich salach, w których słuchaczy od muzyków oddziela większa przestrzeń, a także nagłośnienie, które nawet w najlepszej postaci mocno w brzmienie ingeruje. W Jazzarium Cafe muzycy są w zasięgu ręki, a nagłośnienie ograniczono do absolutnie niezbędnego minimum. Przy tej wielkości sali ma ono jedynie pomagać wyrównaniu poziomów instrumentów.

Michael Patches Stewart

Michael nie rozpieszcza nas dużą ilością własnych nagrań. O jego ostatniej płycie przeczytacie tutaj:


Dlatego też jedną z niewielu okazji poznania jego muzyki są koncerty, których na szczęście jest ostatnio coraz więcej. Wiem, że jest też nadzieja na nowy album solowy… To dobrze, ja już nie mogę się doczekać…

Michael Patches Stewart

Wczorajszy koncert był rodzajem jam session, bowiem muzycy nie odbyli wcześniej zbyt wielu prób, a repertuar ustalali w zasadzie na bieżąco.  W związku z tym złożony tradycyjnie z dwu części koncert wypełniły znane standardy. W takim repertuarze wszyscy muzycy czuli się tego dnia wyśmienicie. Piotr Rodowicz i Janusz Skowron byli równorzędnymi partnerami dla lidera. Zaskoczeniem była dla mnie gra Janusza Skowrona, którego dawno nie słyszałem w tak dobrej formie i grającego z energią znaną z bardzo dawnych lat…

Michael Patches Stewart, Janusz Skowron, Piotr Rodowicz


To jednak był przede wszystkim koncert Michaela Patches Stewarta, który na trąbce potrafi wszystko. Kiedy trzeba, gra z dynamiką i kontrolą godną największych mistrzów. W balladach potrafi wyśmienicie skorzystać z tłumika, często sięga po kornet, czerpie z najlepszych wzorców, ale nie kopiuje. W jego grze słychać echa Nowego Orleanu, w którym się wychował. Jego sound, to jednak nie muzyczne muzeum, a nowoczesna, żywa i ciągle rozwijająca się muzyka. Nie każdy musi zmieniać świat, muzyka ma dawać ludziom przyjemność. Z pewnością wszyscy słuchacze tego wieczoru opuszczali salę zadowoleni i szczęśliwi…

Za takie wieczory kocham jazz. To w zasadzie jedyna forma muzyczna, gdzie jest możliwe spontaniczne muzykowanie bez wcześniejszego przygotowania. Bez tygodni prób i przygotowań. W związku z tym to muzyka prawdziwa. W wykonaniu zespołu Michaela Patches Stewarta taka zwyczajna, piękna w swojej prostocie.

Michael Patches Stewart

Piotr Rodowicz

Można oczywiście poszukiwać analogii do znanych nagrań, porównywać pomysły na zagranie standardów z najbardziej znanymi wykonaniami. Tylko po co to robić? Muzyka powstała dla przyjemności. Ja spędziłem wieczór bardzo przyjemnie, a to najprostrza, a więc prawdziwa i niepodważalna recenzja.