31 marca 2012

Miles Davis – Birth Of The Cool


„Birth Of The Cool” to pierwsza z wielkich płyt Milesa Davisa. Powinna stać na tej samej półce, co „Kind Of Blue”, „Sketches Of Spain”, „’Round About Midnight”, czy „Bitches Brew”. Dziś często zapomniana, bo to bardzo już dziś prehistoryczne nagraniu. Historia jego powstania jest równie zadziwiająca, jak większości jazzowych arcydzieł. Do dziś nie wiadomo, jak 22 letni Miles Davis został liderem zespołu, nie mając za sobą żadnych znaczących nagrań. Próbowałem kiedyś zapytać o to Lee Konitza… Nie pamiętał… Minęło zbyt wiele lat.

Nagrania powstały w 3 sesjach w 1949 i 1950 roku. Ukazywały się pojedynczo. To były czasy płyt 78 obrotowych. Stąd też krótkie, 3 minutowe aranżacje. Gdyby wtedy istniała możliwość nagrywania i wydawania dłuższych form, z pewnością wiele z nagrań umieszczonych na tej płycie byłoby dłuższych. W czasie, kiedy nagrania były wydawane, nie były jakimiś szczególnymi przebojami, nie zostały właściwie zauważone. Kiedy zebrano je w połowie lat pięćdzieiątych po raz pierwszy na płytę LP i wydano w postaci „Birth Of The Cool”, to był wielki sukces, ale Miles Davis był już na zupełnie innej muzycznej planecie. Dziś „Birth Of The Cool” jest głównie cytowany jako album, który zdefiniował cool jazz. To jednak było coś znacznie ważniejszego. To jeden z pierwszych ważnych zespołów, w którym na zasadzie równoprawnej współpracy spotkali się biali i czarni muzycy, akceptując swoje muzyczne korzenie i doświadczenia. To miejsce spotkania wyrafinowanych aranżacji spontanicznej jazzowej energii. Pierwsze tak ważne w historii gatunku.

Po tym nagraniu Miles Davis, chyba jako pierwszy złamał też kolejną zasadę, nie tylko odchodząc od najmodniejszego wtedy be-bopu, ale również akcentując w każdej możliwej formie wagę aranżacji jako nieodłącznego elementu muzycznej kreacji. Na afiszach pojawiły się nazwiska Gila Evansa i Gerry Mulligana – aranżererów. To wcale nie znaczy, że muzyka była od początku do końca grana z nut, nawet jeśli one były w głowach członków zespołu. Zawsze pozostawało sporo miejsca na spontaniczne improwizacje. Jednak współbrzmienie instrumentów, bedące ważnym elementem czegoś, co po latach nazwano cool-jazzem, osiągalne było tylko poprzez wcześniejsze przygotowanie arnżacji i wielogodzinne próby, które od początku odbywały się w nowojorskim mieszkaniu Gila Evansa.

Niektórzy twierdzą, że Miles Davis wymyślił cool-jazz ponieważ wiedział, że nigdy nie będzie dysponował taką techniką, jak Dizzy Gillespie i taką zdolnością do improwizacji na scenie, jak Charlie Parker. Historia jazzu pokazała jednak, że bardziej doceniamy tych, co potrafią wymyślić coś nowego, niż nawet największych mistrzów jednego gatunku.

Ten album ma wiele wzbogaconych o dodatkowe, zarówno studyjne, jak i koncertowe rejestracje zespołu Milesa Davisa z końca lat czterdziestych, często bywa wtedy dostępny pod nazwą „The Complete…”, „The Definite…” itp. W tym akurat wypadku poszukajcie wydania firmowanego przez EMI. Ta wytwórnia posiada w archiwach oryginalne taśmy matki. Obecnie dostępny remaster Rudy Van Geldera sporo jakości dźwięku pomaga. W związku z czasem nagrania i pierwszej publikacji, w wielu krajach prawa autorskie do tych nagrań już wygasły. Widziałem ostatnio sporo wydań „alternatywnych”, jednak te, które znam dźwiękowo nawet nie zbliżają się do oryginału. Pozostaje jeszcze szata edytorska, oryginalny wstępniak i okładka. Nie kupujcie byle czego…

Miles Davis
Birth Of The Cool
Format: CD
Wytwórnia: Pacific Jazz / Capitol / EMI
Numer: 077779286225

30 marca 2012

Thelonious Monk Quartet feat. John Coltrane - Live At The Five Spot Discovery!


To jest płyta, której właściwie miało nie być. To jeden z tych albumów, który jest nie tylko świetny muzycznie, ale też jest ważną kartką w historii gatunku. Dlatego właśnie można tej płycie wybaczyć podłą jakość dźwięku wynikającą z amatorskiej rejestracji.

To jedno z nielicznych nagrań Theloniousa Monka z Johnem Coltrane’m. Kiedy się ukazało, było bodaj pierwsze oprócz studyjnej płyty „Monk’s Music”. Z tego samego okresu pochodzi też album „Thelonious Monk With John Coltrane”, to jednak większy skład.

Mimo praktycznie nieakceptowalnej jakości dźwięku, album „Live At The Five Spot Discovery!” przez długi czas pozostawał najważniejszym dokumentem współpracy tych du niezwykłych muzycznych indywidualności.

Przez tą płytę trzeba się przedrzeć. To jak czytanie starożytnego rękopisu. Trzeba nieco wysiłku, ale zapewniam Was, że warto. Nagrania z Carnegie Hall są bardziej eleganckie, wygładzone. W Carnegie Hall gra się inaczej niż w małym klubie, to oczywiste. Często myślę, że gdyby ten koncert został zarejestrowany super profesjonalnie, to już nie byłoby to samo. Myślę też, że większość muzyków gra nieco inaczej koncert wiedząc, że właśnie nagrywa się płyta. Nie wiem, czy tak było w tym przypadku, ale jak to zwykle bywa w przypadku muzycznych arcydzieł, to był splot wielu różnych okoliczności. To muzyka prawdziwa, wciągająca, momentami nieco przytłaczająca część słuchaczy swoją intensywnością, unikalnym połączeniem emocji z kontrolą każdego dźwięku.

Ta płyta, to teatr dwu aktorów – Theloniousa Monka i Johna Coltrane’a. Co do pozostałych dwu muzyków – nie ma nawet pewności, czy to byli właśnie Ahmed Abdul-Malik i Roy Haynes. W czasie trwającej prawie pół roku rezydencji Theloniousa Monka w Five Spot sekcje rytmiczne zmieniału się kilka razy.

Żonie Johna Coltrane’a należą się podziękowania za to, że chciało się jej włączyć magnetofon. Sam John Coltrane wielokrotnie później deklarował, że często do tego nagrania wraca. Ja też do niego wracam, momo sporych technicznych niedoskonałości. Nie regulujcie zatem Waszych odbiorników. To wielka muzyka, nagrana nieco przypadkowo, ale z pewnością warta uwagi…

Dziś jest więc krócej niż zwykle, ale dla takich arcydzieł trudno znaleźć słowa. To płyta, która powinna znaleźć się na półce każdego fana jazzu.

Thelonious Monk Quartet feat. John Coltrane
Live At The Five Spot Discovery!
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Capitol
Numer: 0777779978625

29 marca 2012

Simple Songs Vol. 50


Pięćdziesiąte wydanie audycji. Taki mały jubileusz. Choć może za mały, żeby go świętować. Dziś zajmiemy się kolejnym nieco przedpotopowym, jednak ciągle grywanym w różnych składach i na różnych instrumentach standardem. Kompozycja „Softly, As In The Morning Sunrise” powstała w 1928 roku. Muzykę napisał Sigmunt Romberg, a słowa Oscar Hammerstein II. Kompozycja powstała jako finał muzycznego przedstawienia „The New Moon”, które wystawiano w USA długie lata z dość dużym powodzeniem. W latach trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku powstały co najmniej 2 adaptacje filmowe. Tekst nie zdobył takiej popularności jak melodia, stąd trudno dziś znaleźć dobre wykonanie wokalne. Dziś więc tekstu nie usłyszymy. Zacznijmy dość nietypowo – duetem gitary i kontrabasu. Pierwsze dziś nagraniu pochodzi z koncertu zarejestrowanego w 1972 przez Jima Halla I Rona Cartera, a wydanego na płycie “Alone Together”.

* Jim Hall & Ron Carter – Softly, As In The Morning Sunrise – Alone Together

Jak na rasowy jazzowy standard przystało, „Softly, As In The Morning Sunrise” można zagrać na każdym instrumencie, zarówno akcentując pierwotną melodię, jak i improwizując na bazie melodii, lub harmonii kompozycji prowadząc utwór w bardzo różne obszary jazzowej ekspresji. Tak będzie właśnie tym razem, a w roli improwizatora wystąpi Sonny Rollins. Spośród płyt, które przyniosłem dziś do studia, co najmniej 4 nagrano w Village Vanguard. Nie wiem, czy wszystkie się zmieszczą, ale to będzie jedna z nich. Oprócz lidera zagrają Wilbur Ware i Bonald Bailey na kontrabasach oraz Elvin Jones i Pete La Roca na perkusjach. Nagrania dokonano w czasie legendarnych już dziś koncertów Sonny Rollinsa w tym klubie w 1957 roku.

* Sonny Rollins - Softly, As In The Morning Sunrise - A Night At The Village Vanguard Volume 1

Przy okazji opowieści o „Softly, As In The Morning Sunrise” chciałbym przypomnieć nieco zapomnianą, a jednocześnie wyśmienitą płytę Wyntona Kelly. To pianista przez wielu dostrzegany jedynie przez pryzmat kilkunastu legendarnych płyt, które nagrał z Milesem Davisem. Warto jednak pamiętać, że grał również z Julianem Cannonballem Adderleyem, Wesem Montgomery, Johnem Coltrane’m, czy wspomnianym przed chwilą Sonny Rollinsem. To również autor wielu nagrań dokonanych przez kameralne składy pod jego własnym nazwiskiem. Nagranie, które dziś usłyszymy pochodzi z płyty „Kelly Blue”. Pianiście towarzyszą Paul Chambers (kontrabas) i Jimmy Cobb (perkusja).

* Wynton Kelly - Softly, As In The Morning Sunrise – Kelly Blue
Teraz będzie kącik polski. W przypadku prezentowanego dziś utworu – „Softly, As In The Morning Sunrise” z wyborem nie miałem problemu. Od razu pomyślałem o nagraniu, które za chwilę usłyszymy. Zwykle ufam temu, że jeśli coś pamiętam tak od razu, to znaczy, że musi być to ciekawe nagranie. Tym razem „Softly, As In The Morning Sunrise” usłyszymy na skrzypcach. To polska jazzowa specjalność. Zagra Michał Urbaniak, a nagraniu pochodzi, po raz kolejny już dzisiaj z koncertu w nowojorskim Village Vanguard.

* Michał Urbaniak Quartet - Softly, As In The Morning Sunrise – At The Village Vanguard

Skoro już w Village Vanguard jesteśmy, to pozostańmy tam jeszcze na chwilę, cofając się nieco w czasie. Nagranie, którego słuchaliśmy przed chwią pochodzi z połowy lat dziewięćdziesiątych (choć na okładce tej informacji nie znajdziemy). Kolejne nagranie zarejestrowano w 1961 roku. Mnie ten rok w połączeniu z Village Vanguard kojarzy się jednoznacznie – z koncertami Johna Coltrane’a. Na saksofon trzeba będzie trochę poczekać, z pewnością jednak warto, tym bardziej, że pierwszą połowę prezentowanego utworu wyśmienitą solówką wypełnia na fortepianie McCoy Tyner.

* John Coltrane - Softly, As In The Morning Sunrise – The Complete 1961 Village Vanguard Recordings (Disc 2)

Słyszeliśmy już dziś fortepian, gitarę, saksofony, skrzypce, pora więc na organy Hammonda. Zagra Larry Young. To będzie fragment płyty przez wielu uważany za jazzową organową płytę wszechczasów. Mowa oczywiście o „Unity”. Trzeba pamiętać, że ta płyta to nie tylko niezrównany Larry Young, ale równie wyśmienici – Joe Henderson na saksofonie tenorowym i Woody Shaw na trąbce. Skład dopełnia grający na perkusji Elvin Jones.

* Larry Young - Softly, As In The Morning Sunrise – Unity

Na koniec, wybierając spośród nagrań, które się dziś nie zmieszczą wybrałem interpretację „Softly, As In The Morning Sunrise”, której zabraknąć nie mogło. Nagranie pochodzi z płyty The Modern Jazz Quartet – „Concorde”. Przy okazji namawiam Was do poszukania wyśmienicie zremasterowanego japońskiego wydania JVC w formacie XRCD2. Z wieloma starymi płytami nie da się wiele zrobić. Nie wierzcie wszystkim audiofilskim wymysłom i obietnicom. W tym jednak wypadku warto zainwestować nieco więcej w tą właśnie edycję. Z pewnością w radiu tego nie usłyszycie, ale na nieco lepszym sprzęcie ta płyta zyskuje wiele.

* The Modern Jazz Quartet - Softly, As In The Morning Sunrise - Concorde

Za tydzień kolejny standard... Jak zwykle oczekuję na pomysły.

28 marca 2012

Billy Cobham – Total Eclipse

Ta płyta należy nierozłącznie do tzw. wielkiej trójki płyt Billy Cobhama z tego okresu. Pozostałe dwie to „Crosswinds” i „Spectrum”. Najważniejsza z nich jest ta ostatnia, o której pisałem całkiem niedawno tutaj:


Nie oznacza to wcale, że dwie pozostałe są słabe, choć trochę im do „Spectrum” brakuje. Różnica jest mniej więcej taka, że „Spectrum” powinno stać na półce każdego fana jazzu, niezależnie od tego, czy lubi fusion w postaci znanej z tego okresu, czy uważa taką stylistykę za ślepą uliczkę ewolucji muzyki. W istocie to była trochę ślepa uliczka, jednak takich w historii gatunku wiele, a niektóre są nad wyraz urokliwe. Owa urokliwość to już kwestia muzycznego gustu i upodobać, ja akurat do wielkich fanów gatunku się nie zaliczam.

„Spectrum” to płyta genialna w całości, po części być może dlatego, że powstała jako pierwsza. Jak wyglądają drugie i kolejne części wielkich dzieł… Najczęściej są słabymi kopiami – wystarczy popatrzeć na historię filmu… Na „Total Eclipse” wyśmienitych momentów trzeba poszukać. Kiedy poświęcimy tej płycie trochę więcej czasu i oswoimy się z mocno niejednorodnym i pełnym zadziwiających i nieco niepotrzebnych zwrotów akcji w ramach tych bardziej rozbudowanych kompozycji, zaczniemy zwracać uwagę na kilka istotnych rzeczy, które od lat pasjonują fanów gatunku.

Po pierwsze – Billy Cobham to perkusista genialny, potrafiący z lekkością niezrozumiałą dla pokoleń perkusistów wygrywać bez pomocy samplerów i innych elektronicznych pomagaczy rzeczy zupełnie zdumiewające. Może niekoniecznie jest wyśmienitym pianistą… Ale chciał spróbować, każdemu wolno. Za to za bębnami – po prostu geniusz, niezależnie od tego, że niektóre kompozycje genialne, ani nawet bardzo dobre moim zdaniem nie są.

Po drugie – świetne solówki gitarowe Johna Abercrombie. I tu pora na małą, z pozoru tylko odległą od dzisiejszego tematu dygresję. Całkiem niedawno doznałem muzycznego olśnienia, zdając sobie sprawę, dlaczego nie jestem w stanie znaleźć przyjemności w słuchaniu nagrań Allana Holdswortha i części płyt Johna Abercrombie, czy Billa Frisella. Otóż mój mózg nastawiony na brzmienie gitary podświadomie oczekuje choć odrobiny bluesa od każdego gitarzysty. Jeśli tego bluesa nie ma… Gitara dla mnie brzmi pusto. To jednak zdecydowanie nie dotyczy dzisiejszej płyty. Tu John Abercrombie brzmi raczej jak John McLaughlin za czasów gry z Carlosem Santaną i Mahavishnu, a nie jak on sam znany z duetów akustycznych z Ralphem Townerem. Rok 1974 był dla fusion jednym z najbardziej owocnych. Pomyśleć tylko, że w tym czasie na samym szczycie tego nurtu mieliśmy dwu naszych reprezentantów – Michała Urbaniaka (w 1974 roku ukazała się płyta „Fusion”) i Czesława Niemena (w tym samym czasie nagrał w gwiazdorskiej obsadzie z udziałem Johna Abercrombie „Mourner’s Rhapsody”).  Ale to zupełnie inna historia. John Abercrombie jest na tej płycie wyśmienity.

Po trzecie – dla mnie było to zaskoczeniem, kiedy usłyszałem tą płytę po raz pierwszy – Glenn Ferris, który udowadnia, że fusion można grać na puzonie i to jak…. To muzyk mało znany, w orkiestrze Franka Zappy często ginął w tłumie. Innych jego nagrań nigdy nie słyszałem. Jedynie po to, żeby posłuchać, że fusion na puzonie ma sens, warto kupić tą płytę.

Album ma też wady. Wspominałem już o nieco bezbarwnych kompozycjach. Drugą z wad jest niepełne wykorzystanie potencjału zespołu. Mieć w składzie Michaela Breckera i Randy Breckera i nie dać im pograć? To błąd niewybaczalny.

W sumie jednak plusów jest więcej i „Total Eclipse” wart jest zainteresowania każdego fana jazzu. Tych z Was, którzy lubią fusion namawiać nie muszę, bo pewnie znacie ten album na pamięć…

Billy Cobham
Total Eclipse
Format: CD
Wytwórnia: Atlantic / Warner
Numer: 081227658526

27 marca 2012

The Quintet (Dizzy Gillespie, Charles Mingus, Charlie Parker, Bud Powell, Max Roach) – Jazz At Massey Hall


Kto wie, może to jest właśnie The Quintet? Ten najdoskonalszy, jedyny w swoim rodzaju, wyprzedzający o lata świetlne choćby najdoskonalsze składy Milesa Davisa? Może tak było… Najlepiej wiedzą ci, którzy ten koncert słyszeli, bowiem to zpewnością jedna z dwu najgorzej nagranych, a zarazem najdoskonalszych płyt w całej historii jazzu. Ta druga, to legendarne nagranie Theloniousa Monka – „Live At The Five Spot Discovery!”. To nie jest zbyt chlubna klasyfikacja, ale trzeba naprawdę perfekcyjnej muzyki, żeby pomimo zwyczajnie lichej jakości rejestracji można było nazwać tą płytę arcydziełem. Biorąc pod uwagę skład, to z pewnością również spotkanie na samym szczycie be-bopu…

Koncert, który znajdziemy na płycie zarejestrowano w 1953 roku w czasie koncertu w Massey Hall w Toronto. Ten koncert, to oprócz Oscara Petersona najważniejszy wkład Kanady w historię jazzu. To nagranie to jedyna istniejąca rejestracja koncertu zespołu w tym gwiazdorskim składzie. Ostatnie, rozszerzone wydania tego koncertu uzupełniono o utwory bez udziału Charlie Parkera i Dizzy Gillespiego. Moim zdaniem nie warto w tym przypadku  szukać koniecznie tego kompletnego wydania. Ten zespół to kwintet. Bez Charlie Parkera i Dizzy Gillespiego to już nie to samo. Co prawda ta edycja zawiera oryginalną ścieżkę kontrabasu – czyli tą prawie niesłyszalną. Pierwotne wydanie, które ukazało się w wytwórni Charlesa Mingusa – Debut Records zawiera kontrabas dograny w studiu. W tym jedynym chyba wypadku wolę wersję z dogranym kontrabasem, niż tą w teorii prawdziwszą, czyli prawie bez kontrabasu…

Nie dajcie się zwieść opowieściom o tym, że Charlie Parker grał na jakimś zabawkowym plastikowym saksofonie. Ów saksofon istotnie był dość eksperymentalnym instrumentem wykonanym w dużej części z odlewu akrylowego przez firmę Grafton. To była ślepa uliczka rozwoju tego instrumentu, ale niekoniecznie produkt zupełnie nieudany, a z pewnością nie zabawkowy. Ot, taka techniczna ciekawostka, o której już nikt dziś nie pamięta. Na takim instrumencie grał też dość długo Ornette Coleman, a Charlie Parker użył go w związku tym, że swój instrument sprzedał w celu zakupu narkotyków.

Pomimo użycia zupełnie sobie nieznanego instrumentu, to właśnie Charlie Parker wydaje się być najważniejszą postacią zespołu. To nie znaczy, że inni grają źle. To jednak saksofon zdaje się rządzić na tej scenie. To Charlie Parker wykazuje się największą inwencją improwizacji, co jednak nie dziwi, bowiem był on przecież największym improwizatorem wszech czasów. I można przyznać mu ten tytuł już tylko za „Salt Peanuts” z koncertu w Massey Hall.

Muzycznie ten koncert też nie jest doskonały. Ma momenty wyśmienite – jak wspomniane „Salt Peanuts”, czy „Perdido”, ma też momenty nieco słabsze – jak „All The Things You Are” – kiedy słychać, że mimo tego, że wszyscy muzycy w przeróżnych konfiguracjach grywali wcześniej ze sobą często, to wszyscy razem na scenie znaleźli się (przynajmniej wnioskując z zapisków historycznych i dostępnych nagrań) tylko ten jeden jedyny raz, bez żadnej próby. Z pewnością też wypełniona jedynie w części sala i poczucie, że przegrali tego wieczoru z jakąś walką bokserską transmitowaną w telewizji nie pomagały w pełnej koncentracji.

Gdybym miał wybrać jeden koncert, na który chciałbym się magicznie teleportować – miałbym spory problem z wyborem, pewnie umieściłbym jeszcze kilka na liście, ale z pewnością ten znalazłby się na niej jako jeden z pierwszych. Odrzućcie szumy, niedoskonałości techniczne, momentami brak zrozumienia muzyków na scenie i posłuchajcie muzyki. To jest najlepszy be-bop na świecie, a może nawet coś więcej…

The Quintet (Dizzy Gillespie, Charles Mingus, Charlie Parker, Bud Powell, Max Roach)
Jazz At Massey Hall
Format: CD
Wytwórnia: Debut / Fantasy / OJC
Numer: 09020400177

25 marca 2012

Charlie Haden, Hank Jones – Come Sunday


Musiało minąć ponad 15 lat od pierwszego spotkania Charlie Hadena i Hanka Jonesa, które doprowadziło do nagrania wyśmienitej płyty „Steal Away”, żeby powstała jeszcze doskonalsza – „Come Sunday”. To w ostatnim czasie jedna z najważniejszych dla mnie muzycznych niespodzianek. Nie wiedziałem, że ta płyta ma powstać, nie wiedziałem, że się ukazała. O jej istnieniu dowiedziałem się całkiem przypadkiem. To płyta wybitna i właściwie na tym powinno się zakończyć. Jestem przekonany, że za 20, może 30 lat, jeśli nasz radiowy Kano Jazzu będzie jeszcze istniał, z wielką przyjemnością umieszczę w nim „Come Sunday”. Na razie jednak na Kanon za wcześnie, taką przyjęliśmy konwencję.

To nie jest płyta, która zachwyci Was od pierwszego dźwięku. Nie próbujcie nawet słuchać jej pobieżnie, jeśli tak można słuchać muzyki, bo ja w sumie tak nie potrafię… To płyta wymagająca skupienia, starannego smakowania każdego dźwięku. To płyta przywracająca wiarę w muzykę. Z pozoru oczywista i nie proponująca niczego nowego. A jednak doskonała. I znowu można już więcej nie pisać.

Duety fortepianu i kontrabasu to dość unikalna formuła, nie ma ich wiele, ale warto ich poszukiwać. Taka konfiguracja instrumentów wymaga czujności i wzajemnego porozumienia. W jazzowym trio często muzycy podążają za perkusistą… Taki duet wymaga kontrabasisty, który potrafi dużo więcej niż być kompetentnym członkiem sekcji rytmicznej i pianisty, który czuje muzykę i nie przytłoczy swoim brzmieniem kontrabasu spychając go do roli wypełniacza przestrzeni w niższych rejestrach. W związku z tym Charlie Haden i Hank Jones wydają się być zespołem idealnym. Tak też jest. Hank Jones to raczej oszczędny w środkach wyrazu pianista, pełen swingu i dawnej elegancji, a jednocześnie ciągle na czasie, z pewnością utrzymujący się w czołówce. Charlie Haden potrafi wszystko, można znaleźć jego wybitne nagrania w każdym jazzowym stylu, poczynając od współczesnego wcielenia swingu do najbardziej awangardowego free jazzu. Wszędzie, niezależnie od tego, czy otacza go kilku muzyków, czy cała orkiestra, dodaje coś od siebie…

Charlie Haden lubi nagrywać takie duety. Warte przypomnienia są choćby nagrania z Kenny Barronem, czy Chrisem Andersonem. Jednak to Hank Jones jest dla niego idealnym partnerem. Ta płyta jest po prostu genialna. Pokazuje, że można prostymi środkami osiągnąć doskonałość. Można na nowo odkryć znane melodie niczego w nich nie zmieniając. Można tak sobie, od niechcenia nagrać takie wspaniałości. Można, tylko trzeba być Hankiem Jonesem i Charlie Hadenem. W sumie może to i lepiej, że nie wszyscy tak potrafią, bo nie robiłbym nic więcej tylko słuchał i ciągle kupował nowe płyty. „Come Sunday” jest jednak warta każdej wydanej na nią złotówki. Jest warta dużo więcej niż jej cena w nawet najdroższym sklepie. To płyta z Muzyką, a takich dziś nie powstaje wiele. Niestety dalszego ciągu nie będzie, Hank Jones zmarł w kilka miesięcy po nagraniu „Come Sunday”.

Mógłbym Wam tutaj opowiadać o tym, że to melodie z dzieciństwa obu muzyków, o tym jak słuchali części z nich w kościele, o tym, że niektóre już nagrali na innych płytach, o tym jak potrafią wydobyć istotę melodii i o wielu innych rzeczach. Albo opisywać każdy z utworów z osobna, wart jest bowiem z pewnością każdej poświęconej mu linijce tekstu. Ale to nie ma większego sensu. Wole jeszcze raz posłuchać „Come Sunday”.

Charlie Haden, Hank Jones
Come Sunday
Format: CD
Wytwórnia: Emarcy / Universal
Numer: 602527503684