26 maja 2012

Simple Songs Vol. 55


Z niewielkim opóźnieniem szybkie podsumowanie audycji z ostatnie środy… „Summertime” to wyśmienita kompozycja. Broni się do dziś, jak większość muzyki z „Porgy And Bess”. To kompozycja wykonywana tysiące razy, zarówno przez wokalistki – wyjątkowo często, jak I przez wokalistów – jakby nieco rzadziej. Są też oczywiście setki, jeśli nie tysiące wykonań instrumentalnych.

Dla mnie jednak, przy zachowaniu całego szacunku dla największych gwiazd jazzowej wokalistyki, najważniejszym i pierwszym wykonaniem, które przychodzi mi do głowy, jest nagranie z albumu „Cheap Thrills” Janis Joplin. Chyba nikt wcześniej i później nie włożył w ten utwór takiej porcji emocji…

* Janis Joplin with Big Brother & The Holding Company – Summertime – Cheap Thrills

Po Janis Joplin w kategorri wokalnych wykonań “Summertime” na drugim miejscu jest u mnie Joni Mitchell, która w wyśmienitym towarzystwie zaśpiewała tą kompozycję będąc gościem specjalnym Herbie Hancocka przy okazji nagrania znakomitej w całości płyty „Gershwin’s World”. Nagranie pochodzi z 1998 roku. Oprócz Joni Mitchell i Herbiego Hancocka usłyszycie Wayne Shortera na saksofonach, Stevie Wondera na harmonijce i Ira Colemana na kontrabasie. Bez perkusji, nie była potrzebna…

* Herbie Hancock & Joni Mitchell – Summertime – Gershwin’s World

Do wykonań wokalnych jeszcze z pewnością wrócimy, mam również wrażenie, że zbyt wiele nagrań się dziś nie zmieści i już w najbliższym czasie przygotuję kolejną godzinę z „Summertime”. Tak jak dla wokalnych wykonań wzorcem jest dla mnie Janis Joplin, tak dla instrumentalnych, co być może jest bardziej oczywistym wyborem, jest John Coltrane. To wzorzec zarówno zagrania tematu w niebanalny sposób, jak i rozbudowanej i genialnej improwizacji… John Coltrane grał ten temat wiele razy na koncertach, większość tych nagrań jest wyśmienitych, w tym miejscu wypada jednak przypomnieć nagranie studyjne z płyty „My Favourite Things” z 1960 roku w składzie: John Coltrane (saksofon tenorowy), McCoy Tyner (fortepian), Steve Davis (kontrabas) i Elvin Jones (perkusja).

* John Coltrane – Summertime – My Favourite Things

Mimo, że w pierwszej części historii „Summertime” wiele sławnych nazwisk i niezapomnianych wykonań zwyczajnie się nie zmieści, kolejnego zabraknąć nie może w żadnym wypadku. To jedno z wybitnych nagrań całej muzyki skomponowanej przez George’a i Irę Gershwinów do opery „Porgy And Bess”. Na trąbce zagra Miles Davis, w towarzystwie orkiestry dowodzonej i aranżowanej przez Gila Evansa.

* Miles Davis with Gil Evans Orchestra – Summertime – Porgy & Bess

Wróćmy na małą chwilę do wokalistek i do nieco bliższych młodszym słuchaczom czasów… Jest rok 1997, Shirley Horn wspomina Milesa Davisa. Nagrywa album „Remember Miles”. Wśród utworw, które wokalistce kojarzą się z Milesem Davisem, jest również „Summertime”. Już po raz drugi pojawi się też harmonijka ustna. Z Joni Mitchell i Herbie Hancockiem grał Stevie Wonder. Z Shirley Horn zagra Toots Thielemans. Zespół uzupełniają Ron Carter (kontrabas) i Al. Foster (perkusja).

* Shirley Horn – Summertime – Remember Miles

Kolejne wykonanie „Summertime” nie należy być może do tych absolutnie najważniejszcyh. To będzie jednak element mojej kampanii przypominającej najlepsze chwile George’a Bensona z początków kariery, kiedy był zdecydowane bliżej dobrej muzyki, a nie schlebiania gustom niekoniecznie znającej się na rzeczy publiczności. To będzie fragment jednej z pierwszych płyt gitarzysty z 1966 roku. Na wokalistkę lepiej nie zwracać uwagi… Jednak gitara brzmi wyśmienicie.

* George Benson – Summertime – It’s Uptown

A teraz miniaturka wokalna w wykonaniu zespołu Lambert, Hendriks, Ross…

* Lambert, Hendricks, Ross – Summertime – The Hottest New Group In Jazz

Na koniec fragment kolejnej płyty zawierającej całą muzykę z „Porgy & Bess”. Tym razem liderem jest Joe Henderson. Znowu gwiazdorski skład… Mieszanka doświadczenia i młodości. Lider oczywiście na saksofonie tenorowym, na gitarze John Scofield, na wibrafonie Stefon Harris, na fortepianie Tommy Flanagan, w sekcji Dave Holland i Jack DeJohnette i najmniej znany z tego towarzystwa – Conrad Herwig na puzonie…

* Joe Henderson – Summertime – Porgy & Bess

Kolejny odcinek o „Summertime” pewnie za 2 tygodnie – 6 czerwca…

Marcus Miller – Palladium, Warszawa, 25.05.2012

To prawdopodobnie największe jazzowe show, przynajmniej wśród tych, które można oglądać dość regularnie nad Wisłą. Koncerty Marcusa Millera są zarówno nowoczesne, jak i odwołują się do tradycji z czasów, kiedy muzyka jazzowa służyła do tańca i zabawy. Zespół nie gra co prawda wprost do tańca, ale z pewnością zabawa na koncertach od lat jest przednia.

Niektórzy twierdzą, że od wielu lat sam lider gra to samo. Taka teza z pewnością wymagałaby rozszerzonej muzycznej analizy, popartej przykładami z  płyt i koncertów. Muzyka Marcusa Millera nie powinna być jednak analizowana. Odbierajmy ją emocjonalnie. Tak ma być i tyle. A jak ktoś nie lubi dawać ponieść się emocjom, zawsze może zagłębiać się w tajniki wielkiej sztuki i chodzić co niedziela do filharmonii, co samo w sobie nie jest pozbawione sensu, ale nie wyklucza doskonałej zabawy na koncertach Marcusa…

Marcus Miller

Zespół od zawsze stanowi wylęgarnię muzycznych talentów, podobnie jak bardzo dawno temu big-bandy, w których grali wszyscy, a nieco później, jak Jazz Messengers Arta Blakey’a i jak całkiem niedawno z perspektywy historii jazzu – zespoły Milesa Davisa z lat osiemdziesiątych.

Czy wśród członków dzisiejszego zespołu Marcusa Millera (Alex Han – saksofony, Maurice Brown – trąbka, Kris Bowers – fortepian i klawiatury, Adam Agati – gitara i Louis Cato – perkusja) są przyszłe wielkie gwiazdy? To jeszcze dziś nie jest pewne. Ja mam swój, dość niespodziewany typ, ale o tym za chwilę…

Alex Han – najbardziej doświadczony z tej grupy, ma już swój własny sound i pomysł na artystyczną tożsamość. Pewnie niedługo nagra i wyda swoją pierwszą dorosłą płytę… On już wie, jakim językiem chce ze słuchaczami rozmawiać i co ma do powiedzenia. Pozostali członkowie zespołu są jeszcze na początku swojej artystycznej drogi. Wszyscy mają jednak już dziś doskonały warsztat, co sprawia, że są w stanie stworzyć wyśmienity zespół, jeśli trafią na lidera, który skieruje ich w swoją stronę. A takim liderem z pewnością jest Marcus Miller. Wszyscy mają też wiele muzycznych pomysłów, którymi aż kipi każda solówka właściwie wszystkich muzyków zespołu. W jaką pójdą stronę? Jak się rozwiną? Gdzie znajdą swoją unikalną i rozpoznawalną artystyczną tożsamość? Dziś ze sceny tego nie słychać… Co nie oznacza, że muzyka, która ze sceny uderza słuchaczy z niesamowitą energią i witalnością jest nijaka… To jest muzyka Marcusa…!

Zespół to przecież nie tylko zbiór indywidualności, to przede wszystkim grupa profesjonalistów wypełniających wizę lidera. Przecież różnego rodzaju projekty Super Bands prawie nigdy się nie udają.

Zespół Marcusa Millera gra jak świetnie zorganizowana drużyna. Jak twierdzi sam lider, nowe kompozycje, które znajdziemy na płycie „Renaissance”, która oficjalną premierę będzie miała 28 maja, napisał specjalnie z myślą o tym właśnie składzie zespołu…

Muzycy właśnie kończą trwającą prawie 2 miesiące, intensywną europejską trasę koncertową, więc materiał jest już nieźle przećwiczony. Każdy zna swoje miejsce, choć na scenie nie brakuje rozwiązań ustalanych na bieżąco, w szczególności przez wprawnego w wysyłaniu na kolejne solówki swoich muzyków lidera.

Ludzie na widowni świetnie się bawią… Żądają bisów… Marcus Miller z niespotykaną i żadnego innego żyjącego gitarzysty basowego łatwością wygrywa nieosiągalne dla innych figury rytmiczne, niezależnie od tego, czy rytm jest prosty, czy celowo skomplikowany. Nie przekracza przy tym ani na chwilę granicy pomiędzy bezduszną wirtuozerią i muzyką. Zawsze będąc po stronie Muzyki…

Jak każdy wybitny lider raczej nadaje muzyce swój styl, niż stara się dominować na scenie. Potrafi stanąć w drugim rzędzie… Zostawia miejsce dla wszystkich muzyków…

Znajduje też czas na popisy solowe, przecież na widowni jest wielu gitarzystów basowych, którzy na jego popisy czekają… One jednak nie są podstawą koncertu…

Przy muzyce zespołu nie da się spokojnie posiedzieć. Nie da się nie podrygiwać w jej rytm, nie można obok niej przejść obojętnie. W czasach, kiedy jazz był muzycznym mainstreamem słuchanym przez młodzież, byłby to najlepszy z możliwych komplementów…

Dziś niektórzy zarzucają Marcusowi Millerowi, że gra pod publiczkę, że się popisuje… Mimo że tak nie jest, nawet jeśli gra się z dziecinną lekkością wirtuozerską solówkę, cóż w tym złego? Czy celem muzyki nie jest sprawianie słuchaczom przyjemności? Jazz jest nie tylko sztuką. Jest też, a może przede wszystkim Muzyką, a potem dopiero sztuką… A muzyka służy sprawianiu przyjemności, a jednym z rodzajów przyjemności jest ekstatyczne podrygiwanie w takt świetnie dobranych dźwięków.

Zabawa na koncercie Marcusa Millera jest najwyższych lotów. To światowa ekstraklasa w swojej kategorii. Poza tym Marcus Miller dawno nie miał tak wyrównanego zespołu.

Przy okazji tego zespołowego grania, niejako w formie premii, jeśli mamy na to ochotę, możemy sobie poszukać niespodziewanych i nowatorskich rozwiązań formalnych, nietypowych podziałów i skomplikowanych rytmów i innych jazzowych smaczków.

Lepiej jednak wmieszać się w tłum i dać się ponieść chwili…

Najbliższa okazja już dziś/jutro – w sobotę 26 maja w Warszawie. Zdecydowanie warto, jeśli są jeszcze bilety, wybierzcie się do Palladium koniecznie. To dla muzyki Marcusa Millera zdecydowanie lepsze miejsce, niż sztywna i „zasiadana” Sala Kongresowa…

Wśród muzyków, których wcześniej nie słyszałem, na zdecydowane wyróżnienie zasługuje pianista – Kris Bowers. Zapamiętajcie to nazwisko koniecznie! Szczególnie, kiedy gra na akustycznym fortepianie, co teoretycznie nie powinno na scenie należącej do Marcusa Millera się udać… Jego gra jest oszczędna, a mimo to skupia na sobie uwagę słuchaczy, którzy przed chwilą skakali w takt solówki lidera. To fenomen, którego jeszcze nie rozumiem, ale zamierzam sobotni wieczór poświęcić obserwacji tego fenomenu… To sztuka zarezerwowana dla największych jazzowych talentów… To ulotny i nieopisywalny sposób grania tylko tych nut, które są konieczne i ani jednej więcej. To kontrolowanie muzycznej przestrzeni. Niewielu młodych muzyków tak potrafi… Kris Bowers w wieku 23 lat robi to wyśmienicie…

Kris Bowers

Z tegorocznym zespołem nawet „Tutu” potrafi być inne, nowoczesne… To zdumiewające, niewielu kompozytorów standardów, a za taki można już uważać „Tutu” potrafi wyzwolić się z pierwotnej myśli i zagrać inaczej. Najczęściej nowe oblicze kompozycji pokazują nam inni muzycy. Marcus Miller potrafi zagrać „Tutu” nowocześniej i zupełnie inaczej, niż robił grając u Milesa Davisa, czy później ze swoimi pierwszymi zespołami w latach dziewięćdziesiątych…

Świetny show… Dużo lepszy niż się spodziewałem…  Więcej zdjęć zobaczycie jutro, po kolejnym koncercie...

24 maja 2012

Billy Hart – All Our Reasons


W przypadku płyt, którym liderują perkusiści, tak jak w wypadku liderów – gitarzystów basowych, trzeba być niezwykle uważnym. Często to produkty muzyczn0podobne wymyślone od początku do końca w celu zaprezentowania swoich wirtuozerskich zdolności. Muzycy towarzyszący bywają dodatkiem, a płyty są zlepkiem przypadkowych, napisanych bez pomysłu kompozycji służących pokazaniu kolejnych sztuczek. To jednak słychać od razu. Podobnie, jak fakt wyprodukowania każdego utworu w innym studiu, w innym składzie i późniejszego jego ulepszania w niekończących się protoolsowych operacjach specjalnych. Ileż to takich płyt, na których perkusiści – liderzy są cieniem swoich dokonań, tych nagrań w których pozostają jedynie członkami sekcji rytmicznej.

W przypadku produkcji ECM też trzeba uważać. Ta zasłużona dla całej współczesnej muzyki improwizowanej wytwórnia wydaje dużo. Wśród nowości bywają pozycje wyjątkowo wartościowe, jak i takie, bez których świat mógłby się obejść. To prawda, że Manfred Eicher nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu, umieszczając poprzeczkę na wysokościach niedostępnych dla wielu innych nawet tych ambitniejszych europejskich wytwórni. Niemal nigdy kupując płytę z logo ECM nie kupimy produktu słabego, czy źle nagranego. Często jednak możemy trafić na albumy, które mogłyby zwyczajnie nigdy nie powstać. Dobre, ale tylko dobre, kolejne podobne do poprzednich płyty. Oczywiście nie każda płyta musi być rewolucyjna, ale czasem mam wrażenie, że oprócz oczywistych arcydzieł ECM, z tych średniaków wystarczy kupić sobie 10-20 albumów i mamy określoną estetykę z głowy i w innych, nowo wydawanych płytach będziemy odnajdywać jedynie podobne nuty. Czy to źle? W sumie niekoniecznie, jeśli ktoś bowiem jest wyjątkowym fanem wysublimowanych niekoniecznie emocjonalnie zaangażowanych brzmień to będzie kupował wszystkie nowości…

„All Our Reasons” to z pewnością płyta perkusisty. Ani przez chwilę nie ma wątpliwości, kto tu jest najważniejszy. To jednak nie jest płyta perkusisty – wirtuoza, a wyśmienitego lidera i niespodziewanie dobrego kompozytora. Pozostali muzycy wywiązują się ze swojego zadania adekwatnie do muzycznego doświadczenia. Ethan Iverson nie jest ani lepszy, ani gorszy niż w swojej macierzystej formacji The Bad Plus, której płyty zajmują dobre miejsce na moich półkach. Mark Turner i Ben Street nie pozostają w tyle. Sam lider stroni od solowych popisów.

Czegoś jednak w tym wszystkim zabrakło. Dobre kompozycje i świetny skład w połączeniu z profesjonalną produkcją dają album dobry. Tylko tyle i aż tyle. Dziś tworząc zespół trzeba z muzyków wycisnąć więcej niż tylko sumę ich najlepszych brzmień… „All Our Reasons” tego niestety nie ma. Choć w kategorii solowych projektów perkusistów z pewnością jest wysoko… Płytą tygodnia w radiu nie zostanie. Pewnie ten album miałby szansę, ale ukazał się i dotarł do mnie w okresie, kiedy jest wiele dużo lepszych produkcji. Gdyby ukazał się w okresie mniej obfitującym w bardzo dobre nowości, miał by szansę.

Są na tej płycie momenty nadzwyczajne – choćby introdukcja Ethana Iversona do „Ohnedaruth”, czy kilka solowych partii lidera (wystarczająco długich żeby coś pokazać i nie za długich, żeby słuchacza znudzić…) – w tym ta najważniejsza – w „Nigeria”.

Muzyka nagrana dla ECM jest bardziej otwarta w formie, niż poprzednie nagrania zespołu. To w sensie kompozycyjnym i formalnym zdaje się faworyzować rolę saksofonu w zespole. Być może jeśli muzycy zdecydują się na kolejną płytę, Mart Turner będzie miał do powiedzenia więcej. Billy Hart ma już ponad 70 lat, pozostaje jednak w pełni twórczych i co dla perkusisty ważne, również fizycznych sił, co pozwala mieć nadzieję na dalszą ewolucję artytyczną zespołu… Na razie to świetnie zagrane spotkanie wybornych muzyków… To trochę za mało. Takich płyt często słucha się, nawet z dużą przyjemnością, ale tylko raz, a później już do nich nie wraca… To nie jest zła płyta… Ale są lepsze.

Billy Hart
All Our Reasons
Format: CD
Wytwórnia: ECM
Numer: 602527866314

20 maja 2012

Esperanza Spalding – Radio Music Society


Gdybym musiał wybierać, głosowałbym na Esperanzę Spalding- basistkę. „Radio Music Society” to jednak przede wszystkim Esperanza – wokalistka. Ciągle wolę, kiedy gra z Joe Lovano z Christianem Scottem. To wcale nie znaczy, że „Radio Music Society” to zła płyta. Gdyby była zła, nie znalazłaby się w tym miejscu. Esperanza przekonuje nas swoim nowym albumem, że jest dojrzałą wokalistką, a nie śpiewającą przy okazji gry na kontrabasie instrumentalistką, chcącą powiększyć grono potencjalnych słuchaczy. Jestem przekonany, że jej kolejne albumy będą zawierały sporo partii wokalnych.

Siłą tej płyty jest równowaga. Dobrze zrobione chórki są tam, gdzie trzeba. Partie instrumentalne są nieskomplikowane, ale zdecydowanie odległe od banału. W kilku miejscach pojawiają się wyeksponowane linie basu, które nie dają fanom zapomnieć, że Esperanza Spalding wiele na tym instrumencie potrafi.

Teoretycznie tego rodzaju projekty próbujące łączyć jazzowe frazowanie z soulowym wokalem i funkowymi rytmami udają się niezwykle rzadko. Jednak czasem się udają… Tak jak w przypadku „Radio Music Society”. Droga do sukcesu z pozoru jest prosta. Podobnie jak w kuchni… Wystarczy przecież zmieszać dobre składniki w odpowiednich proporcjach, aby otrzymać wyśmienite danie. A jednak potrafi to niewielu kucharzy na świecie.

Wśród gości specjalnych znajdziemy między innymi Joe Lovano w świetnie zagranym coverze Stevie Wondera – „I can’t Help It”. Są też Lalah Hathaway i Billy Hart. To jednak nie jest typowy album All Stars. Tutaj udział gości specjalnych ma sens muzyczny, nie stanowi jedynie dekoracji okładki zachęcającej do kupienie aalbumu. Znowu więc mamy to co trzeba we właściwym miejscu i właściwej ilości…

Prawdopodobnie na żadnej innej płycie nie znajdziecie połączenia piosenki Stevie Wondera, niełatwej i kultowej dla wielu kompozycji Wayne Shortera „Endangered Species” z albumu „Atlantis” z kompozycjami własnymi. To wszystko pasuje do siebie i tworzy spójny album nie będący zbiorem przypadkowych piosenek… To wydaje się nieprawdopodobne, a jednak udało się znakomicie.

Chciałoby się powiedzieć – równie znakomicie, jak na najlepszych płytach Joni Mitchell, a to komplement, który podejrzewam, jak żaden inny ucieszyłby samą Esperanzę Spalding…

Ja ciągle wolę Joni Mitchell, ale z pewnością muzyka Esperanzy Spalding jest momentami równie dobra, ale znacznie nowocześniejsza.

Esperanza Spalding
Radio Music Society
Format: CD
Wytwórnia: Heads Up / Universal
Numer: 888072331747