31 maja 2012

Bruce Springsteen And The E Street Band, Olympia Stadion, Berlin, 30.05.2012


Wiem, że nie będę oryginalny. Koncerty Bruce’a Springsteena to są największe rockowe spektakle na świecie. Ten był moim 29, jeśli czegoś po drodze nie pomyliłem. Takiego wydarzenia nie można porównać właściwie z niczym innym, oprócz innych, poprzednich koncertów tego zespołu. Jednak takie porównanie nie miałoby specjalnego sensu.

Dla tych, którzy nie widzieli choćby jednego z nich… takie porównanie nie byłoby zrozumiałe. Dla tych, którzy jeżdżą po świecie w miejsca, w których uda się kupić bilety, które sprzedają się zwykle w kilka minut… to byłoby zbyt osobiste. Każdy ma przecież swoje ulubione kompozycje, a biorąc pod uwagę dorobek nagraniowy zespołu, wszystkiego na koncercie zagrać się nie da.


55 tysięcy fanów, z tego prawie połowa na płycie stadionu...

Tym razem to był jednak koncert nadzwyczajny. Sprzedany już dawno w całości zgromadził na stadionie olimpijskim w Berlinie ponad 55 tysięcy stałych bywalców. Wszyscy ubieramy się w koszulki z poprzednich tras. Wśród części z nas panuje rywalizacja, kto ma najstarszą… Wszyscy wspominamy poprzednie koncerty i miejsca na świecie, gdzie byliśmy, żeby zobaczyć ów najwspanialszy dla nas show, traktowany jak święto dające energię na kolejne miesiące czekania na kolejne koncerty Bruce’a Springsteena. Kiedy wychodzę z kolejnego koncertu pełny szczęścia, a jednocześnie nieco smutny, że kolejna okazja będzie za rok, a może nieco później, zastanawiam się czasem, dlaczego w ogóle oglądam inną muzykę na żywo… Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale wiem, że jeśli ktoś właśnie zobaczył Bossa na żywo swój pierwszy raz, to odtąd będzie dzielił swoje życie na okres przed koncertem i wszystko co potem… Taki koncert zmienia życie na zawsze, o czym pisałem już kilka razy przy okazji poprzednich koncertów artysty… I to wcale nie jest zbyt górnolotne stwierdzenie. Wielokrotnie widziałem to w oczach znajomych, którzy widzieli po raz pierwszy… Mój pierwszy raz był tak dawno temu, że już tego nie pamiętam, ale pewnie też tak było…

Koncert w Berlinie był wyjątkowy z kilku względów. Po pierwsze 55 tysięcy fanów to całkiem niezły wyczyn. Dodajmy do tego, że to publiczność, która przyszła słuchać muzyki i przyszła, płacąc spore pieniądze na jednego artystę. To nie festiwal i okazja do wypicia piwa, kiedy muzyka ludziom nie przeszkadza w zabawie. To święto fanów, którzy większość utworów znają na pamięć. To dziś nie zdarza się często.

Bruce Springsteen And The E Street Band

Koncert trwał niemal równo 3 godziny i należał do najdłuższych koncertów zespołu jakie widziałem. Oczywiście znane są opisy koncertów dłuższych o pół godziny, a nawet trochę więcej, ale zwykle to dwie godziny i 40, góra 45 minut… Dodatjmy dla tych, co nie wiedzą… To są 3 godziny absolutnie przepięknej muzyki, granej na wielkim stadionie bez jakichkolwiek efektów specjalnych, przerw na przebranie się w kolejny sceniczny kostium, czy przygotowanie kolejnej grupy tancerzy… Tu nie zobaczycie gry świateł przygotowanych specjanie do każdej kompozycji, nie zobaczycie też tańców, układów choreograficznych, wybuchów (oprócz wybuchów entuzjazmu publiczności). Nie ma też rozbudowanych scen video. Są tylko telebimy pozwalające zobaczyć więcej tym, co siedzą dalej…

Tu ważna jest muzyka i dla wielu również teksty. Co prawda wolę na koncerty Bruce’a Springsteena jeździć do Londynu, albo do innych anglojęzycznych miast… A jeśli się nie da, to do Włoch, albo Hiszpanii, bowiem tam tradycyjnie koncerty udają się jeszcze lepiej. W Wielkiej Brytanii i zapewne również w USA, ale tam nigdy na koncercie Bossa nie byłem, publiczność śpiewa więcej i lepiej zna teksty… To całkiem naturalne.

Koncert był wyjątkowy również z innego powodu. Po raz pierwszy słyszałem piosenkę, którą Boss zaśpiewał prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu, jeśli oczywiście nie liczyć prób… To było na początku koncertu – sam nie wiem, jak takie piosenki znajduje, ale to staje się powoli tradycją. Wiekowe utwory o kolejnych miastach. Koncert w londyńskim Hyde Parku, znany z płyt video zaczął się kiedyś od „London Calling”. Koncert w Berlinie rozpoczął… „When I Leave Berlin”. Ze zdziwieniem słuchałem tego muzycznego odkrycia. Myślałem bowiem, że o kompozycjach Wizza Jonesa świat już zapomniał. Mam tą płytę na półce, ale prawdę powiedziawszy ja też o niej trochę zapomniałem. A teraz przypomniał ja światu Bruce Springsteen. Prawdopodobnie ilość wejść na różne strony poświęcone temu niezbyt dziś popularnemu folkowemu muzykowi brytyjskiemu od dnia koncenrtu wzrosła wielokrotnie…

The E Street Band gra w niemal niezmienionym składzie, przynajmniej tym podstawowym już od niemal 40 lat. Śmierć Danny’ego Federici zmieniła sporo, ale obawy o tym co stanie się, kiedy zabrakło Clarence Clemmonsa były wśród fanów jeszcze większe… Jego brak czuje się na scenie… Dzielnie próbuje go zastąpić Jake Clemmons… Zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa… Big Mana zastąpić się nie da. Intuicja podpowiada mi jednak, że to nie będzie ostatnia trasa Jake Clemmonsa z The E Street Band.

Patti do Europy nie przyjeżdża od kilku lat, co jest sporą stratą dla brzmienia zespołu. Do tego trzeba się przyzwyczaić. Nikt jednak tak pięknie nie przedstawia nieobecnych jak Boss. Nikt również nie wspomina tak pięknie przyjaciół, którzy odeszli… Nikt nie potrafi tak bawić się z fanami w pierwszych rzędach. Nikt w wieku ponad 60 lat nie potrafi skoczyć z mikrofonem w ramiona publiczności. Nikt wreszcie nie potrafi dać z siebie tyle emocji i pozytywnej energii, mimo poruszania w tekstach niełatwych problemów. To jest właśnie tajemnica sunkcesu Bruce’a Springsteena. Niby łatwe, a nikt inny tak nie potrafi.

Można narzekać, że zbyt mało zagrał Steve Van Zandt… Za to kilka wyśmienitych wejść miał Nils Lofgren, który właśnie wydał sowją najnowszą solową płytę… Świetna Suzie Tyrell, chórek, którego zwykle nie lubię tym razem wypadł nadspodziewanie dobrze.

Cały dzień nad Berlinem wisiały dość ciężkie chmury. Słońce wyszło pierwszy raz, choć tylko na chwilę w czasie pierwszych kilku utworów… Który to już raz zadziałała jakaś przedziwna pogodowa magia. Jeśli sam Boss by nie wystarczył, ma swoje zaklęcie – „Who Will Stop The Rain”. Tym razem nie było potrzebne.

Tego wieczoru było wszystko… Sporo nowego materiału, który jak to zwykle u Bossa bywa, potrzebuje czasu… Jeszcze nie działa tak jak starsze kompozycje… Było sporo starszych przebojów w ciągle ulepszanych i coraz dłuższych wykonaniach… Była premiera – wspomniany cover „When I Leave Berlin”. Mnie zabrakło niezwykle rzadko granego w Europie „41 Shots” i niedocenianego otwarcia albumu „Working On A Dream” – przebojowego „Outlaw Pete”. W sumie 21 utworów i 7 na bis… Tylko 3 godziny…. Kiedy będzie następny raz… Nie wiem, ale wiem, że to wydarzenie warte każdych pieniędzy. Każdy z Was musi zobaczyć to choć raz, wtedy zostanie fanem na całe życie. Koncerty Bruce’a Springsteena zmieniają życie na lepsze… 

28 maja 2012

Adam Bałdych & The Baltic Gang – Imaginary Room


Adam Bałdych podąża jedną z najbardziej logicznych i sensownych ścieżek muzycznej kariery. To droga prowadząca nieuchronnie na sam szczyt. Początek tej drogi to uczestnictwo w różnych sesjach, zdobywanie muzycznych doświadczeń, poszukiwanie inspiracji i własnego, rozpoznawalnego później przez fanów brzmienia. Kolejnym krokiem jest zwykle instrumentalna wirtuozeria. Wtedy też ci, którym wystarcza talentu i systematyczności w ćwiczeniach zdobywają nie tylko ponadprzeciętną sprawność gry, ale również rzesze fanów, zafascynowanych owymi wirtuozerskimi kaskadami dźwięków.

Kolejny krok, wydaje się być najtrudniejszy, dla wielu niemożliwy do zrobienia. Trzeba zostać liderem. Bycie liderem to nie tylko firmowanie własnym nazwiskiem kolejnych płyt. To przede wszystkim umiejętność wykorzystania potencjału wszystkich muzyków obecnych w studio. To również uczynienie z instrumentu przedłużenia własnych myśli i emocji. To trudne sprawy. To oznacza czasem odsunięcie się na drugi plan, jeśli pozostali muzycy mają coś ciekawego do powiedzenia. To oznacza również bycie filarem zespołu, a niekoniecznie jego gwiazdą.

Nagrywając „Imaginary Room” Adam Bałdych zrobił ten krok. Został liderem w wyśmienitym stylu. To oczywiście nie zmniejsza wagi, ani artystycznej jakości jego poprzednich nagrań. One już zawsze będą z nami. Tym razem jednak to już zupełnie inna liga.

Być może część fanów oczekujących kolejnej lawiny skrzypcowych pasaży będzie nieco zawiedzionych. To jednak właśnie w ten sposób możemy obserwować z bliska narodziny światowej gwiazdy. Gwiazdy już nie tylko jazzowej wiolinistyki, ale gwiazdy światowej Muzyki. Od czasu „Passion” Zbigniewa Seiferta żaden z jazzowych skrzypków nie nagrał tak doskonałej płyty.

W berlińskim studiu wytwórni ACT spotkała się grupa wyśmienitych skandynawskich muzyków. Wśród nich były takie gwiazdy, jak puzonista Nils Landgren i kontrabasista Lars Danielsson.

Skandynawskie składy grają po skandynawsku. Niesłychanie rzadko brzmią inaczej. Po słowiańsku tylko wtedy, kiedy grają muzykę Krzysztofa Komedy… Trzeba wielkiego autorytetu i silnej muzycznej osobowości, a także twórczej wizji tego, co ma znaleźć się na płycie, żeby taki skład zagrał inaczej. Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy Adam Bałdych to potrafi, prosto jest się ich pozbyć, wystarczy posłuchać „Mirrors” z „Imaginary Room” – jednego z najciekawszych fragmentów płyty.

Nie pierwszy to już i z pewnością nie ostatni raz okazuje się, że w muzyce ważne jest to, co dzieje się między dźwiękami. Tą przestrzeń potrafią zagospodarować jedynie najwięksi. Adam Bałdych to już potrafi.

Dla wszystkich fanów jazzowych skrzypiec oczywiste jest, komu poświęcony jest utwór „For Zbiggy”. Po takim tytule kompozycji można spodziewać się lawiny improwizowanych dźwięków i skomplikowanej harmonii. Nic bardziej mylnego. Duch Zbigniewa Seiferta jest tu obecny, jednak Adam nie usiłuje naśladować swojego wielkiego poprzednika. Raczej pokazuje, że potrafi zagrać jak on, ale potrafi też sporo więcej.

Potrafi muzykę wymyślić, zapewnić sobie wsparcie jednej z najbardziej kreatywnych i ambitnych jazzowych wytwórni. Potrafi zebrać wyśmienity skład muzyków, nagrać światową płytę, która niczego nie udaje, jest formą niezwykle osobistej wypowiedzi wielkiego artysty. Nie mam wątpliwości, że będzie potrafił odtworzyć atmosferę tej muzyki na koncertach, choć z pewnością skład zespołu będzie nieco inny.

A tych fanów lidera, dla których na tej płycie będzie za mało i za wolno… Namawiam – przestańcie słuchać wirtuozerskich solówek, zróbcie ten sam krok, co Wasz idol… Podążajcie za nim, zacznijcie słuchać Muzyki.

Premiera płyty zaplanowana jest na 22 czerwca. To będzie wielka sensacja. Na antenie RadioJAZZ.FM już teraz…

Adam Bałdych & The Baltic Gang
Imaginary Room
Format: CD
Wytwórnia: ACT Music
Numer: Premiera 22 czerwca / Promo copy

Charlie Mariano – Helen 12 Trees


To absolutna klasyka fusion nagrana w najlepszym z możliwych okresów. Mimo to wielu znawców gatunku o tej płycie nie słyszało. Została wznowiona niedawno, przez długi czas pozostawała niedostępna dla nowych fanów gatunku. Warto było jednak czekać, bowiem jakość dźwięku nowej edycji wytwórni MPS jest wyśmienita.

„Helen 12 Trees” to gwiazdorski skład spełniający wszelkie założenia najlepszych grup połowy lat siedemdziesiątych. Grupa łączyła doświadczenia indyjskie lidera z rockową sekcją rytmiczną. Na gitarze basowej gra tu bowiem Jack Bruce, a na perkusji John Marshall, partner Jacka Bruce’a ze znanych w swoich czasach angielskich zespołów Nucleus i Jack Bruce Group a także filar Soft Machine. Jest też obecny na prawie każdej ważnej płycie z tego okresu Jan Hammer – tym razem bez eksperymentów – grający na klawiaturach i akustycznym fortepianie.

„Helen 12 Trees” ma też polski akcent, który dla brzmienia albumu jest bardzo ważny. To udział Zbigniewa Seifetrta. Brzmienie jego skrzypiec jest istotnym elementem tego zebranego niestety tylko dla jednego albumu zespołu.

Wyśmienicie jest takie muzyczne perełki sprzed lat odkrywać. Czasem zazdroszczę tym, którzy jakiejś płyty z dawnych lat jeszcze nie znają. Sam też oczywiście nie słuchałem wszystkiego, jednak nie pamiętam już czasu, kiedy odkryłem jakąś rewelację sprzed wielu lat. „Helen 12 Trees” na mojej półce jest już od wielu lat, choć wciąż pamiętam moment, kiedy pierwsze analogowe wydanie tego albumu udało mi się kupić…

Jeśli o tej płycie wcześniej nie słyszeliście, to owo odkrywanie muzycznego świętego Graala właśnie przed Wami. Trochę Wam zazdroszczę. Ja też ciągle poszukuję… Wśród nowości o albumy, które od razu można nazwać arcydziełami nie jest łatwo. To zresztą inna kategoria. Coś, co jest fajną nowością, często szybko się nam nudzi, albo nie wytrzymuje próby czasu. Z Kanonu Jazzu jest inaczej. To pozycje na całe wieki. Zawsze będą z nami, tak jak „Helen 12 Trees” – fusion w najlepszej z możliwych postaci.

To muzyka o rytmie nie zakłóconym nadmierną ilością instrumentów perkusyjnych i brzmień elektronicznych. Wystarczająco jednak dynamiczna, choć oszczędnie dawkująca napięcie. Czerpiąca inspirację z wielu różnych źródeł, a jednocześnie znajdująca w tym wszystkim sens, będąca syntezą, a nie luźnym zbiorem różnych zapożyczeń. Posługująca się egzotycznymi instrumentami z umiarem sprawiającym, że ucho jazzowego słuchacza raczej pozostaje zaciekawione, niż zdezorientowane nieznanymi sobie dźwiękami.

To także muzyka pełna wirtuozerii użytej we właściwy sposób. Tam gdzie trzeba i tak jak trzeba. Muzyka pełna emocji i jednocześnie czytelna i brzmieniowo zrównoważona.

To album, którego nie może zabraknąć w żadnej szanującej się jazzowej kolekcji.

Charlie Mariano
Helen 12 Trees
Format: CD
Wytwórnia: MPS
Numer: 602517546547