12 lipca 2012

Simple Songs Vol. 59


Napisała do mnie jedna z wiernych słuchaczek, że pamięta pierwszą audycję. Ślady po niej zostały również na blogu, przeczytacie o tym tutaj:

W związku z tym postanowiłem sięgnąć po garść nagrań, które pojawiły się w pierwszej audycji, czyli 59 wydań temu, w lutym 2011 roku. Wtedy tematem przewodnim były właśnie Simple Songs, czyli proste, łatwe i przyjemne, ale z pewnością niebanalne melodie. O większości z tych nagrań pisałem już nie raz, więc dziś, w celach dokumentacyjnych tylko lista utworów, o części z tych płyt przeczytacie w innych tekstach, o czym poniżej, o niektórych tylko we fragmentach innych tekstów, niektóre płyty ciągle czekają na opisanie…

* Keiko Lee – Human Nature – Day Dreaming

* Annie Sofie von Otter & Elvis Costello – For The Stars - For the Stars: Anne Sofie Von Otter Meets Elvis Costello

* Kevyn Lettau – Every Little Thinmg She (He) Does Is Magic – Police

* Harry Belafonte – John Henry - Belafonte At Carnegie Hall - The Complete Concert
O tej płycie przeczytacie tutaj: Harry Belafonte - Belafonte At Carnegie Hall

* Lauryn Hill – Just Like Water - MTV Unplugged 2.0

* Popa Chubby – What’s So Great About Rock And Roll - Hit The High Hard One, Popa Chubby Live

* Edyta Bartosiewicz – Wonderfull Tonight – Various Artists: Tribute To Eric Clapton

* Jacintha – Danny Boy - Here's To Ben: A Vocal Tribute To Ben Webster

* Badi Assad – A Primera Vista – Rhythms

* Richard Bona & Michael Brecker – Redemption Song - A Twist Of Marley: A Tribute

10 lipca 2012

Nils Lofgren – Old School


Lubię takie niewymuszone płyty ludzi, którzy nic nie muszą światu udowadniać, a jednocześnie nie mogą pozwolić sobie na jakąś muzyczną tandetę, bo za chwilę wyjdą na scenę, czasem na widowni będzie sto tysięcy ludzi i jakoś trzeba będzie im spojrzeć w oczy… W takiej sytuacji jest właśnie Nils Lofgren i taka jest jego ostatnia płyta “Old School”. Jest też oldschoolowa.

Nils Lofgren, jeden z 3 (w Europie) i 4 (niestety tylko w USA) gitarzystów The E Street Band. Nie ma sensu nadawać im numerów. Bruce Springsteen potrafi zagrać jak mało kto. Steve Van Zandt radzi sobie nie tylko z elektryczną gitarą, ale jeśli trzeba również z małą mandoliną, czy miniaturową gitarą akustyczną. Zdaje się być też dobrym duchem zespołu i jeśli trzeba niezłym wokalistą. Patti Scialfa nie jest tylko żoną. Jest wyśmienitą wokalistką, co pokazała wielokrotnie wielotysięcznym tłumom wielbicieli Bossa na koncertach, a także wydając, podobnie jak Nils Lofgren, w niewymuszony sposób swoje solowe płyty. No i jest Nils Lofgren, który ma całkiem już niezły dorobek solowy na swoim koncie.

Jego ostatnia płyta – „Old School” ukazała się pod koniec ubiegłego, 2011 roku. W wypadku takich projektów często zastanawiam się, czy łatwo jest uwolnić się od tego, że to gitarzysta mojego ulubionego zespołu. Czy tak samo słyszałbym ten album, gdyby był to inny, bezimienny, czy dopiero pracujący na swoje nazwisko gitarzysta? Nie potrafię odpowiedzieć. W tym przypadku ślepy test też nie byłby odpowiedzią, bowiem i brzmienie gitary i głos jest dla fanów The E Street Band rozpoznawalny już w pierwszym utworze.

Fakt, że na płycie znajdziemy sporą ilość gości specjalnych jedynie dodaje albumowi uroku. Ich potencjał nie został wykorzystany. Całość wygląda bardziej na dokumentację wydarzenia towarzyskiego wspólnych spotkań w studio. Nazwisk gości specjalnych, wśród których największe nazwisko, to Paul Rodgers nie znajdziemy na okładce. Tego albumu nie trzeba reklamować. To produkt przeznaczonych dla tych, dla których wystarczającą zachętą będzie nazwisko lidera. Dla mnie jest i wydanych na ten album pieniędzy nie żałuję. Choć wolałbym, żeby brzmiał nieco inaczej.

Moją ulubioną płytą Nilsa Lofgrena jest wydany w postaci krążka DVD koncert „Live Acoustic”. Tam jest więcej gitarowych improwizacji i gitary lidera. O tym koncercie przeczytacie tutaj:


Tym razem powstał bluesowy, wyluzowany i pełen dobrych, choć niekoniecznie przebojowych kompozycji lidera album. Trochę tu za mało Nilsa Lofgrena, a za dużo innych muzyków. Tu znowu jednak wraca problem oceny płyty przez pryzmat innych dokonań artysty i tego, co mógłby zagrać, ale nie zagrał… A zagrać potrafi, jak ktoś ma wątpliwości, zapraszam na dowolny koncert Bruce’a Springsteena, albo do obejrzenia „Live Acoustic”.

„Old School” to dobry elektryczny, bluesowy album wybitnego gitarzysty i wokalisty. Tylko tyle… Mogło być lepiej, ale i tak warto.

Nils Lofgren
Old School
Format: CD
Wytwórnia: Vision Music
Numer: 820761101620

09 lipca 2012

The Mahavishnu Orchestra And John McLaughlin – Inner Mounting Flame

Ta płyta jest ze mną od zawsze. Właściwie od samego początku chciałem umieścić ją w Kanonie Jazzu. Przez prawie rok, w kolejnych tygodniach zawsze myślałem, że to może w przyszłym tygodniu, że powinienem o tej płycie napisać jakiś dłuższy tekst… Dziś nie jest ten specjalny dzień. Dłuższego tekstu nie będzie. To jest po prostu bardzo dobra płyta, jeden z najbardziej reprezentatywnych dla całego elektrycznego jazzu lat siedemdziesiątych albumów.

To jest również płyta ważna dla mnie, już nie pamiętam, kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy, ale to było z pewnością gdzieś w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych. Krótko później miałem już mój pierwszy jej egzemplarz – wydany przez wschodnioniemiecką wytwórnię Amiga. Jakość dźwięku tego wydania było wprostproporcjonalne do lgalności teog wydania, ale i tak byłem szczęśliwym posiadaczem własnego egzemplarza. Dziś mam japońskie, starannie zremasterowane wydanie cyfrowe i oryginalne tłoczenie analogowe z 1972 roku. Mam też mocno zużyte wspomniane już wydanie Amigi.

Często do tej płyty wracam. To kwintesencja fusion. To również jeden z najlepszych albumów Johna McLaughlina w całej jego niesłychanie owocnej karierze. To też jeden z nielicznych elektrycznych albumów z tego okresu, na którym niczego nie ma za dużo. Znajdziemy tu brzmienia elektroniczne, ale niezbyt wiele. Jest też pełne bluesa brzmienie gitary, odrobina skrzypiec, no i niesamowita perkusja Billy Cobhama…

„Inner Mounting Flame” to dzieło zespołowe, jeden z tych albumów, na których muzycy razem zagrali dużo więcej niż mogliby zagrać osobno. Wzajemnie się inspirowali i dodawali sobie energii.

„Inner Mounting Flame” to nie tylko jedna z najważniejszych płyt fusion, ale też jedna z pierwszych. Wcześniej był jedynie zespół Tony Williamsa Lifetime. To także początek inspiracji muzyków jazz-rockowych muzyką indyjską. Nie znajdziemy tu indyjskich melodii, ale struktury kompozycji i powtarzane przez Johna McLaughlina gitarowe riffy przypominają wielu indyjskie muzyczne mantry…

Na płycie znajdziecie też utwory zagrane w wolnych tempach na akustycznej gitarze i skrzypcach. Za tymi fragmentmi nie przepadam, ale sprawdzają się w roli muzycznych przerywników pomiędzy bardzo dynamicznymi tematami. Gitara Johna McLauglina jest tu niepowtarzalna, nikt już nigdy nie zagrał tak jak Billy Cobham, jego styl naśladowali wszyscy jazz-rockowi perkusiści. Warstwa rytmiczna zyskuje na braku zbędnych instrumentów perkusyjnych. Jan Hammer potrafi grać, a nie chce się tylko popisywać nowymi brzmieniami. A to, że lider ściąga trochę z Jimi Hendrixa? No cóż, to nie jest wstyd. W sumie z tego wszystkiego wyszedł album wybitny, choć w stosunku do tej płyty, z którą wiąże mnie wiele wspomnień z dzieciństwa nie potrafię być obiektywny.

The Mahavishnu Orchestra And John McLaughlin
Inner Mounting Flame
Format: CD
Wytwórnia: Sony
Numer: SRCS 9176

08 lipca 2012

Melody Gardot – The Absence


Inspiracji portugalskich znajdziecie tu niewiele, czyli tyle ile potrzeba, żeby urozmaicić I uczynić nieco bardziej egzotycznym świat jazzowej ballady w wykonaniu Melody Gardot. Na tej płycie wszystkiego jest w sam raz, ani za dużo, ani za mało i to jest jej największa siła. Równowaga sprawia, że powstała muzyka dla każdego. W tym jednak wypadku dla każdego nie oznacza, że dla nikogo. Wielbiciele smooth jazzowych klimatów znajdą na „The Absence” piękne melodie I zmysłowy głos Melody Gardot.

Znawcy fado odnajdą fragmenty instrumentalne i teksty inspirowane portugalskim folklorem miejskim w najlepszym wydaniu. Te fragmenty przygotowane zostały i zagrane przez portugalskich muzyków, w tym wybitnego kompozytora muzyki filmowej, Heitora Pereirę.

Melody Gardot niczego nie udaje. Nie chce być ekspertem od fado. Im bliżej klimatów z Lizbony, tym większa w nagrani rola muzyków portugalskich.

Ten album to również gratka dla tych, którzy lubią sztukę orkiestracji. Za aranżacje odpowiedzialny jest wspomniany już Heitor Pereira. Nie znajdziecie na „The Absence” klasycznych sekcji smyczkowych wypełniających przestrzeń pomiędzy dźwiękami melodii. Nie znajdziecie potęgi orkiestrowego brzmienia. Ona nie była potrzebna. To album kameralny, skupiony na głosie Melody Gardot. Orkiestra została potraktowana impresjonistycznie, ilustracyjnie. To podejście typowe dla kompozytorów muzyki filmowej, którzy potrafią dopasowywać brzmienia do obrazów. A Heitor Pereira jest mistrzem filmowych kompozycji. Napisał muzykę do wielu filmowych hitów. Potrafi wykorzystać wszystkie brzmienia instrumentów z dużego składu orkiestrowego, zna właściwe miejsce orkiestry przy wokalistce. Nie wszyscy to potrafią, to wcale nie jest łatwe zadanie, jeśli naprzeciwko wokalistki stoi kilkudziesięciu muzyków z głośnymi instrumentami…

Melody Gardot niedługo odwiedzi Polskę i zagra koncerty w Warszawie i Szczecinie. Z pewnością, jeśli wybierzecie się na któryś z nich, usłyszycie tam kompozycje z jej najnowszego albumu. „The Absence” to dobra propozycja na wakacje, nie tylko dla tych, którzy takiej muzyki słuchają na codzień, ale również dla tych, którzy chcą trochę odpocząć do trudniejszych jazzowych harmonii…

Historia życia Melody Gardot jest równie niezwykła i niepowtarzalna, jak jej muzyka. Pamiętam, jaką sensacją był jej poprzedni album – „My One And Only Thrill”. Najnowszy „The Absence” jest zupełnie inny, ale równie ciekawy…

Melody Gardot
The Absence
Format: CD
Wytwórnia: Decca / Universal
Numer: 602537018192