08 września 2012

Billy Bang – Bang On!


Mam do skrzypków jazzowych słabość. To z jednej strony sprawia, że każdy jazzowy album ze skrzypcami w roli głównej zyskuje nieco, a z drugiej – skrzypkom jest trudniej, bo w mojej głowie zawsze konkurują z tymi absolutnie najlepszymi. Billy Bang należy do ścisłej światowej ekstraklasy, przynajmniej w mojej prywatnej klasyfikacji. Niestety nic nowego już nie usłyszymy, muzyk zmarł w zeszłym roku w wieku sześćdziesięciu kilku lat, a więc jak na skrzypka młodo, bowiem wielu, mimo tego, że to instrument wymagający sprawności gra wspaniale w wieku mocno zaawansowanym, czego dyżurnym przykładem był choćby Stephane Grappelly.

Dziś jednak o Billy Bangu i jednym z jego najlepszych albumów – „Bang On!”. To mieszanka znanych standardów i tych kompozycji, które lider napisał specjalnie z myślą o tym albumie i repertuarze koncertowym, bowiem album nagrała grupa muzyków, którzy często z liderem w owym czasie – połowie lat dziewięćdziesiątych, koncertowali.

Billy Bang nie był wirtuozem swojego instrumentu. Z pewnością specjaliści w jego grze dopatrzą się technicznych niedoskonałości, które będą potrafili w wyrafinowany i niezrozumiały dla zwykłego słuchacza sposób opisać. Był za to wybitnym Muzykiem, Artystą. Miał sporo do powiedzenia, jego muzyka zawsze była nasycona prawdziwymi emocjami. Ukoronowaniem owego opowiadania dźwiękami o prawdziwym życiu są jego albumy związane z wojennymi doświadczeniami z Wietnamu – „Vietnam: The Aftermath” i chyba nawet ciekawszy, nagrany nieco później „Vietnam: Reflections”. Grał też w niezwykle lekki sposób, sprawiający wrażenie, jakby wszystko działo się w studiu za pierwszym razem, jak to mówią – na setkę. Tak też brzmi płyta „Bang On!”.

Trzeba sporo odwagi i muzycznej wyobraźni, żeby wziąć skrzypce i zagrać „Swet Georgia Brown”, każdemu fanowi tego instrumentu ta melodia skojarzy się z wirtuozerskimi wykonananiami Stuffa Smitha i Stephane Grappelly’ego.  A tu proszę… Coś zupełnie innego. Równie nieortodoksyjnie potraktowana została kompozycja Ann Ronell „Willow Weep For Me”. Tu znowu za wzorzec można uznać wspólne nagranie dwu wspomnianych gigantów instrumentu. A Billy Bang bierze swoje skrzypce i gra to po swojemu…

Kompozycje własne lidera pozostawiają nieco więcej muzycznej przestrzeni dla pozostałych członków zespołu, wśród których na szczególne wyróżnienie zasługuje grający na fortepianie D. D. Jackson, który momentami gra akordy rodem z tanecznej rumby, co w nieco free-jazzowej konwencji powinno być zupełnie bez sensu, ale jednak znajduje swoje miejsce i uzasadnienie.

„Bang On!” to wyśmienicie zagrany kawał świetnego jazzu.

Billy Bang
Bang On!
Format: CD
Wytwórnia: Justin Time
Numer: 068944010523

07 września 2012

Chris Botti – This Is Chris Botti


Składanka… Nie lubię składanek. Dajmy jej jednak szansę. Popatrzmy na nią jakby składanką nie była. Z tego punktu widzenia jednolitość stylu i dźwiękowej realizacji powinna być czymś za co tą płytę można pochwalić. Jednak tylko z pozoru. To również jej wada i to chyba największa.

Przewidywalność każdego dźwięku, elegancja granicząca z muzycznym banałem, choć trzeba przyznać, że nigdy nie przekraczająca granicy poza którą za taką muzykę można się już jedynie wstydzić…

No może to trochę za wiele krytyki. Podobno Chris Botti na koncertach wypada całkiem nieźle. Nie wiem, bo nigdy na koncercie nie byłem, ale chyba następnym razem się wybiorę, jak będzie gdzieś w pobliżu. Oglądałem kiedyś koncert z Bostonu na DVD. Jego fragmenty są również elementem składanki „This Is Chris Botti”. Ten koncert nawet mi się podobał, szczególnie w wersji z obrazem, bo sam dźwięk wydaje się… znowu nieco zbyt oczywisty i przewidywalny. Nie oczekuję od każdego albumu, żeby mnie zaskakiwał co chwilę, ale może choć raz na godzinę mogłoby się pojawić coś nowego, co jeśli nie zachwyci, to przynajmniej zaskoczy.

Oczywiście, Chris Botti to wielkie pieniądze, a więc perfekcyjna realizacja i najlepsi z możliwych specjalistów od wszystkiego, poczynając od muzyków, poprzez dźwiękowców, na fotografach kończąc. I cóż z tego…

Tej muzyce brak emocji, pomysłu, osobistego stylu, czegoś wyjątkowego… Czyli brak jej tego wszystkiego, co powinien mieć każdy artysta. W ten sposób powstaje muzyczna konfekcja. A ja takiego czegoś nie lubię.

Spróbujmy znaleźć na tej płycie coś ciekawego… Mnie najbardziej podoba się „Halelujah” Leonarda Cohena ze wspomnianego już koncertu z Bostonu. To naprawdę wyróżniające się na tle pozostałych nagranie. Podoba mi się, jak trąbka lidera krąży wokół tematu, sugeruje, dotyka go, a jednak, przynajmniej przez pierwszą mniej więcej minutę, nie gra go w całości. To coś co mnie na tej płycie zaskoczyło. Jeśli wrócę kiedyś do tej płyty, to dla tego właśnie nagrania.

Ta płyta nie miała u mnie łatwo. Składanek nie lubię. Za Chrisem Botti nie przepadam, bo jest zbyt akuratny i pozbawiony emocji. A tu wybrano właśnie jego akuratne nagrania. Taka salonowa składanka na smętny wieczór. Chris Botti gra poprawnie, inni poprawnie grają wcześniej ustalone aranżacje. Dla mnie to za mało. Choć rozumiem fenomen popularności takiej muzyki. Przy niej nie trzeba myśleć i słuchać. Ona nie przeszkadza.

Ja uważam, że muzyki trzeba słuchać. Ta co gra gdzieś obok mnie mi zwyczajnie przeszkadza. A nie zdziwię się, jeśli któregoś dnia usłyszę Chrisa Botti gdzieś w windzie luksusowego hotelu. Choć pewnie go nie rozpoznam, bo nie ma w dźwięku jego trąbki nic rozpoznawalnego…

Ale nie skreślam go całkowicie, bo koncert z Bostonu lubię.

Popatrzmy jednak nieco bardziej analitycznym okiem na tą składankę. Zrobię mój a z tych samych utworów.  To wyglądałoby mniej więcej tak (tak z pamięci bez oglądania się na półki z płytami):

  1. „Italia” – nie mam pomysłu…
  2. When I Fall In Love” – Miles Davis – The Complete Live At The Plugged Nickel 1965” – są tam dwie długie i piękne wersje.
  3. I’ve Got You Under My Skin” – Sonny Rollins – A Night At The Village Vanguard Vol. 1”
  4. „Someone To Watch Over Me” – Chet Baker - „My Funny Valentine”
  5. „Estate” – Michel Petrucciani - „Live”
  6. „The Very Thought Of You” – Joe Pass z albumu „Joe Pass At The Montreux Jazz Festival 1975”, albo Johnny Hartman z albumu “Unforgettable”
  7. „No Ordinary Love” – wybieram oryginał Sade, tytułu płyty nie pamiętam…
  8. Emmanuel” – nie mam pomysłu….
  9. „Hallelujah” – tu mam dwoje faworytów – Jeff Buckley z albumu „Grace”, albo Popa Chubby z albumu koncertowego dostępnego w formie płyty DVD – „Wild Live!”
  10. „I've Grown Accustomed To Her Face” – Jeśli instrumentalnie, to Sonny Rollins z Kenny Dorhamem i Maxem Roachem z „Rollins Plays For Bird”, jeśli ma być wokal – to Dorothy Dandridge z „Smooth Operator”
  11. „Nessun Dorma” – to oczywiste – Jeff Beck z „Live And Exclusive From The Grammy Museum” – wybitne… a jak ktoś chce bardziej jazzowo – Lester Bowie & Brass Fantasy z „The Odyssey Of Funk & Popular Music”
  12. „If I Ever Lose My Faith In You” – tu wybór jest mocno ograniczony. To znowu nagraniu z albumu „Ten Summoner’s Tales” Stinga. Ja jednak wybieram słynny koncert z 11 września 2001 roku – płytę DVD Stinga „…All This Time” – tu niespodzianka, na estradzie jest też Chris Botti.
  13. „Time To Say Goodbye” – nie mam pomysłu…

To byłoby lepsze… Ale taka składanka nigdy na sklepowych półkach nie wyląduje. Nie da się pogodzić interesów tylu wydawców i wykonawców. Kupcie sobie te wszystkie płyty, jeśli ich jeszcze nie macie. A jak to przekracza Wasz budżet… To może jest właśnie sens wydania „This Is Chris Botti”.

Chris Botti
This Is Chris Botti
Format: CD
Wytwórnia: Decca / Universal
Numer: 600753317358

06 września 2012

Simple Songs Vol. 62


Powracamy do przedwakacyjnej formuły. Kiedyś to był zwyczajny powrót po wakacjach, a teraz, jak z wieloma innymi rzeczami musi być jakoś tak bardziej wyszukanie. W związku z tym od dziś w Simple Songs Encyklopedii Standardów Jazzowych sezon drugi…

Na dobry początek nieco dziś zapomniana kompozycja Raya Noble – „Cherokee”. Pierwotny tytuł tej napisanej w 1938 roku kompozycji, to „Cherokee (Indian Love Song”. W świecie jazzu to jednak zwyczajnie „Cherokee”. Wśród setek wartościowych nagrań zdecydowanie widoczna jest tendencja spadkowa, niewiele jest tych najnowszych. Niewiele jest też wykonań z tekstem, choć tekst „Cherokee” ma od samego początku.

Drugie życie tej kompozycji dał w latach czterdziestych Charlie Parker, grywając na bazie „Cherokee” swoje solówki w utworze, który jest przeróbką kompozycji Raya Noble – „Koko”.

Zacznijmy od czegoś współczesnego, choć bez wątpienia stylizowanego na nieco starsze. To będzie fragment ścieżki filmowej. Nagranie pochodzi z dodatkowej płyty, wydanej jako druga część ścieżki dźwiękowej. Nie mam więc pewności, czy w całości ten utwór można usłyszeć w filmie, bowiem widziałem go bardzo dawno. Skład jest wybitny, choć biorąc pod uwagę służebną rolę muzyki w filmie, nie wszyscy muzycy mają szansę wykazać się w każdym utworze. Tak więc w mniej lub bardziej znaczących rolach usłyszymy za chwilę między innymi Nicholasa Paytona – trąbka, Jamesa Cartera – saksofon tenorowy, Marka Whitfielda – gitara, Geri Allen – fortepian i Victora Lewisa – perkusja.

* Kansas City Band – Cherokee - KC After Dark, More Music From Robert Altman's Kansas City

Jak już wspominałem, „Cherokee” ma również tekst. Takich nagrań jest jednak zdecydowanie mniej. Jednej z pierwszych rejestracji wokalnych dokonała Peggy Lee. Tego nagrania niestety nie udało mi się odnaleźć w mojej płytotece. Tak więc dziś posłuchamy czegoś zdecydowanie nowszego – nagrania Dianne Reeves z płyty „The Great Encounter”. Wokalistce towarzyszy zespół w składzie: Bobby Watson (saksofon altowy), Kenny Barron (fortepian), Rodney Whitaker (kontrabas) i Herlin Riley (perkusja). Nagrania dokonano w 1996 roku.

* Dianne Reeves – Cherokee – The Great Encounter

Teraz jedna z moich najbardziej ulubionych wersji „Cherokee”. Choć w dużej części to standard saksofonowy, głównie za sprawą Charlie Parkera i „Koko” (o tym za chwilę), ale moim ulubionym „Cherokee” jest wersja z trąbką w roli głównej. To trąbka nie byle jaka. To sam mistrz Clifford Brown. Mam do niego słabość. Stali słuchacze o tym wiedzą. A jego nagrania z Maxem Roachem należą do najlepszych. „Cherokee” zagrali na płycie „A Study In Brown” wspólnie z Haroldem Landem (saksofon tenorowy), Richie Powellem (fortepian), George’m Morrow’em (kontrabas).

* Clifford Brown And Max Roach – Cherokee – A Study In Brown

Standard, jak to standard, powinien być uniwersalny, czyli dawać solidną podstawę do improwizacji w różnych muzycznych konwencjach i na różnych instrumentach. „Cherokee” niewątpliwie taką uniwersalność posiada. Wyszukałem na dziś dwie dość oryginalne wersje. Jedną dość starą, z 1954 roku i drugą nieco nowszą. Tą starszą jest solowe nagranie fortepianowe. Mistrzem grania solo na fortepianie standardowych melodii był w owym czasie Art Tatum. Nagranie pochodzi ze zbioru wydanego przez Pablo w postaci 7 płyt CD – „The Complete Pablo Solo Masterpieces”. Właściwie z tego boxu mógłbym zrobić program kolejnych 20, może 30 audycji, dobierając jedynie jakieś inne wykonania do kolejnych kompozycji granych przez Arta Tatuma. Art Tatum to wielki mistrz…

* Art Tatum – Cherokee – The Complete Pablo Solo Masterpieces (Disc 5)

A teraz bardzo nietypowe wykonanie „Cherokee”. Na gitarze basowej zagra Victor Wooten. Jak zwykle w towarzystwie rodziny oraz paru przyjaciół. W tym Jamesa Genusa na basie akustycznym, Jeffa Coffina z zespołu The Flecktones na saksofonie tenorowym. Pomysł na solówkę i zatrudnienie dodatkowego basisty, który będzie trzymał w ryzach rytm, kiedy lider improwizuje jest całkiem ciekawy…

* Victor Wooten – Cherokee – What Did He Say?

Kącik polski… Nie było łatwo. „Cherokee” to standard, który nagrywany był setki razy, jednak w ostatnich latach pojawia się jakby nieco rzadziej. Może jest trochę zapomniany, albo nieco staromodny. Na chwilę usłyszycie jednak wyśmienite i całkiem współczesne wykonanie. W rolach głównych na fortepianie Kuba Stankiewicz, a na saksofonach Henryk Miśkiewicz. Przy okazji tego drugiego, warto przypomnieć, że już za kilka dni ukaże się wyśmienity, trzeci już album projektu Full Drive, również koncertowy i jak zwykle nagrany w Łomiankach. Płyty jeszcze w rękach nie miałem, ale jestem pewien, że album będzie wyśmienity, bo byłem na jednym z dwu koncertów, na których nagrywano „Full Drive 3”. Dziś jednak słuchamy „Cherokee”. Oprócz wspomnianych muzyków, zagrają również Adam Cegielski (kontrabas) i Cezary Konrad (perkusja).

* Kuba Stankiewicz Quartet – Cherokee – Northern Song

Za Wyntonem Marsalisem w ogólności nie przepadam. Ale sporo wtórnego i niezbyt ciekawego muzycznie materiału można mu wybaczyć, jeśli posłucha się koncertów z Village Vanguard. To nagrania wyśmienite, wydane w formie 7 płytowego boxu, który często do studia przynosiłem, jednak zawsze jakoś się Wynton w audycji nie mieścił. Dziś się zmieści z wyśmienitym nagraniem „Cherokee”.

* Wynton Marsalis Septet – Cherokee – Live At The Village Vanguard: Monday Night (Disc 1)

Na koniec wspomniana już „wariacja” Charlie Parkera na temat „Cherokee”, czyli „Koko”, w wykonaniu samego Charlie Parkera w wersji uwspółcześnionej do filmu „Bird”. Owo ówspółcześnienie polegało na wyodrębnieniu przy pomocy współczesnych technik studyjnych saksofonu z oryginalnych nagrań z lat czterdziestych, dostępnych często jedynie w postaci monofonicznych płyt audio i dograniu do nich, dla potrzeb ścieżki dźwiękowej filmu wszystkich pozostałych instrumentów. Później wystarczyło jedynie nauczyć Foresta Whitakera udawać grę na saksofonie. Film wyśmienity, muzyka również… A Charlie Parkerowi wirtualnie towarzyszą muzycy, którzy urodzili się już po jego śmierci (przynajmniej niektórzy). Zagrają: Charles McPherson – saksofon altowy, Jon Faddis – trąbka, Walter Davis Jr. – fortepian, Ron Carter – kontrabas, John Guerin – perkusja no i oczywiście Charlie Parker – saksofon altowy…

* Charlie Parker – Koko – Bird: Original Motion Picture Soundtrack

05 września 2012

Miles Davis – Bitches Brew


Ta płyta to muzyczna rewolucja. Niewątpliwie podzieliła jazzowy świat. Dla jednych to objawienie, nawet do dziś. Dla innych to zupełnie bezsensowny hałas. Dla wielu to raczej nie jest jazz.

Dla tych pierwszych to coś, od czego wszystko się zaczęło. Jazz-rockowa rewolucja. Wszystko co później nagrały tak sławne zespołu jak The Mahavishnu Orchestra, Weather Report, Shakti, czy muzycy tacy jak Carlos Santana, Frank Zappa i wielu innych nie powstałoby, gdyby Miles Davis nie nagrał „Bitches Brew”.

Ci, którzy nie odnajdują w niej sensu, kiedyś go odnajdą. Też do nich należałem. Oczywiście nie słucham tej płyty do snu. Zresztą ja niczego nie słucham do snu. Walczę, czasem jak lew z muzyką, która nas otacza. Poświęcajcie muzyce czas. W całości. Nie słuchajcie przy okazji. Nie czytajcie słuchając muzyki. Nie nastawiajcie ulubionej muzyki w czasie gotowania. Szanujcie swoje uszy. Szanujcie też swoich ulubionych wykonawców. Poświęcajcie im całą swoją uwagę… Jeśli w ten sposób w skupieniu posłuchacie „Bitches Brrew”, usłyszycie, że to płyta wybitna. Może nie będzie Waszą ulubioną, ale i tak będzie wybitną. Nie tylko dlatego, że od niej się zaczęło.

Ta płyta to dzieło zbiorowe, muzycy pojawiali się w studio i znikali, niektórzy zagrali sporo, inni jedynie kilka dźwięków. Ta płyta nie powinna być firmowana jedynie przez Milesa Davisa. To płyta duetu – Miles Davis i Teo Macero, producenta, który był w swoim czasie mistrzem nożyczek służących do cięcia taśmy. To on wykreował nie tylko brzmienie albumu, połączył również w całość skrawki wyimprowizowane w studiu przez muzyków, często łącząc w całość dźwięki zagrane przez ludzi, którzy nawet w studio się nie spotkali.

Album możecie kupić w wielu różnych wersjach. To też dowodzi jego popularności. Jeśli pojawiają się nowe, udoskonalone edycje, to znaczy, że wciąż są nowi fani, a ci, którzy znają nagrania Milesa Davisa z lat siedemdziesiątych chcą dostać coś nowego i gotowi są wydać po raz kolejny pieniądze na „prawie to samo”.

Wersja minimalistyczna – to japońska reedycja cyfrowa - SRCS 9118-9 – dwupłytowy album CD w okładce imitującej oryginalny album. Oferuje dobry dźwięk i przyzwoitą cenę, jeśli uda się gdzieś to mające już ponad 15 lat wydanie z serii Master Sound odnaleźć.

Wersja maksymalna, choć mająca sporo wad, to „Bitches Brew: 40th Anniversary Collector’s Edition” – pokaźny, mieszczący płyty analogowe box wydany przez Sony na 40 lecie premiery albumu. Zawiera 2 płyty CD – dźwiękowo całkiem dobre, choć ja wolę wspomnianą już edycję japońską, oferuje z pozoru nieco mniejklarowny, ale bardziej analogowy, umieszczony w klimacie swojej epoki dźwięk. Ponadto dostajemy 2 płyty analogowe, podobno zremasterowane, na 180 gramowym winylu umieszczone w replice oryginalnej okładki z grubego papieru, bez wewnętrznych kopert – zbrodnia, choć nawet nowe i mało porysowane od wkładania na swoje miejsce nie brzmią najlepiej. Esencją tego wydania są dodatki – płyta CD z wybitnym koncertem z Tanglewood (Miles Davis, Keith Jarrett, Chick Corea, Dave Holland, Jack DeJohnette, Airto Moreira i Gary Bartz) i równie rewelacyjny materiał video z koncertu z Kopenhagi z 1969 roku (Miles Davis, Wayne Shorter, Chick Corea, Dave Holland, Jack DeJohnette). No i jeszcze kilka gadżetów i ładnie wydany album ze zdjęciami.

O tym albumie pisałem już:

Wersja maksymalnie muzyczna to „The Complete Bitches Brew Sessions”, najlepiej w wersji amerykańskiej – 4 płyty CD w serii z metalowym grzbietem. To całość muzyki z sesji zorganizowanych w celu nagrania Bitches Brew. Według archiwów wytwórni, fragmenty tych sesji wykorzystano również między innymi na „Live/Evil”, „Big Fun” i promocyjnych singlach (takie się wtedy ukazywały…). Jest też wiele muzyki wcześniej niepublikowanej, równie dobrej jak ta na „Bitches Brew”.

Przygotujcie się na ścianę dźwięków. Znajdzcie w niej sens. To album wybitny, chcecie, tego, czy nie…

Miles Davis
Bitches Brew
Format: 2CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: SRCS 9118-9

04 września 2012

JazzPRESS – wrzesień 2012


Wczoraj ukazał się nowy numer naszego radiowego miesięcznika JazzPRESS. Całkiem za darmo możecie pobrać plik pdf tutaj: JazzPRESS Wrzesień 2012 - pdf

Pliki w formatach mobilnych pojawią się już niedługo…


W numerze znajdziecie jak zwykle recenzje płytowe, zapowiedzi koncertów i nowych płyt, wywiady i relacje z koncertów. W tym numerze udało mi się umieścić całkiem sporo materiałów: wywiad okładkowy ze Zbigniewem Namysłowskim, recenzję niezwykłej muzycznej próby Grażyny Auguścik, magicznego koncertu zespołu Krzysztofa Herdzina, a także debiutancki tekst mojego syna Oskara. Są też skrócone wersje recenzji naszych płyt tygodnia z lipca i sierpnia.

W kalendarium jazzowym znowu udało się znaleźć znaną jazzową płytę, którą nagrano każdego dnia września… Te poszukiwania wcale nie są  łatwe…

The Original Blues Brothers Band – Palladium, Warszawa, 3.09.2012


Wczoraj w Palladium zagrał ten jedyny i oryginalny The Blues Brothers Band. Ostatnio zespół dotknęły dwie bardzo dotkliwe straty – w zeszłym roku zmarł Alan Rubin, a całkiem niedawno Donald Duck Dunn. To w brzmieniu zespołu słychać. Z filmowych postaci garstka wiernych fanów zgromadzonych na widowni Palladium mogła zobaczyć Steve Croppera i kierownika muzycznego całości – Blue Lou Marini’ego.

w rolach głównych Jonny Rock N Roll Doctor Rosch i Bobby Sweet Soul Harden

W kategoriach muzycznych – można się czepiać, szczególnie rytmiczny fundament zespołu ucierpiał w związku ze śmiercią Donalda Ducka Dunna. To jednak ciągle jest jeden z najlepszych bluesowych show na świecie. Wszyscy bawili się doskonale i o to chodziło. Były wszystkie największe hity zespołu. Wszystko zagrane z właściwą amerykańskim muzykom perfekcją i szacunkiem dla publiczności. Nikt nie obraził się na to, że sala nie była wypełniona po brzegi. Muzycy dali z siebie wszystko i jeszcze więcej. Kto nie był – powinien żałować…

Steve Cropper i Eric The Red Udel

Anthony Rusty Cloud

Blue Lou Marini

Larry Trombonius Maximus Farrell, Steve Catfish Howard, Blue Lou Marini

Jonny Rock N Roll Doctor Rosch

Eric The Red Udel

Bobby Sweet Soul Harden

Bobby Sweet Soul Harden

Bobby Sweet Soul Harden

The Original Blues Brothers Band

Smokin’ John Tropea

Blue Lou Marini

Anthony Rusty Cloud

Jak zwykle – więcej szczegółów w najbliższym - październikowym wydaniu JazzPRESSu.

Zespół wystąpił w składzie:

Steve The Colonel Cropper – g,
Lou Blue Lou Marini – sax,
Smokin’ John Tropea – g,
Anthony Rusty Cloud – hamm,
Eric The Red Udel – b,
Lee Funkeytime Finkelstein – dr,
Steve Catfish Howard – tp,
Larry Trombonius Maximus Farrell – tromb,
Bobby Sweet Soul Harden – voc,
Jonny Rock N Roll Doctor Rosch – voc.

02 września 2012

Matt Ulery – By A Little Light


Kiedy trafiają do mnie takie płyty, zawsze myślę, że żyjemy w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Udając się do sklepu płytowego znajdziecie tam zwykle mnóstwo różnych nowości. Wśród nich kolejne dzieła Wyntona Marsalisa i tych wszystkich wielkich muzyków, którzy kiedyś zrobili coś ważnego, a teraz skupiają się na byciu wielkimi muzykami. W związku z tym, że kiedyś to coś ważnego zrobili, jakieś tam „Kind Of Blue”, albo inne „The Bridge”, czy robiąc skok pokoleniowy, powiedzmy takie tam „The Koln Concert”, wydaje ich kolejne dzieła, lub jeśli już nie żyją, kolejne „niespodziewanie” znalezione nagrania jedna z wielkich wytwórni.

Jak już wyda, to nie chce na tym stracić, więc rzuci parę groszy na reklamę, a sklepy i tak kupują nowości dużych wytwórni hurtowo. Przecież „managerowie” działów płytowych sklepów z lodówkami i telewizorami nie słuchają płyt zanim wypełnią nimi półki… No bo po co…

To właśnie tworzy alternatywną rzeczywistość, w której słuchający muzykę kupują to, co leży na półce na wysokości ich oczu, często wybierając znane nazwiska, bo one raczej dają gwarancję, że poniżej pewnego poziomu nie zejdą. Owym największym od lat, łącznie z przywołanym jako dyżurny przykład Wyntonem M. trzeba oddać honor. Nagrywają przynajmniej dobre płyty, ale w większości tylko dobre. Choć czasem też po latach niektóre wybitne…

Gdzie więc ten alternatywny świat? Z pewnością w mniejszych, gorzej wyposażonych studiach, w głowach artystów, którzy myślą raczej o muzyce, niż o stylizacji fryzury na najnowszą okładkę. Często latami czekających na szansę dotarcia ze swoją muzyką do tych, którzy z pewnością chcieliby ich usłyszeć, ale jeszcze o tym nie wiedzą.

Ich płyt nie kupicie w najbliższym „dobrym” sklepie muzycznym. Choć najbliższy stacjonarny dobry sklep (patrząc z perspektywy Warszawy) znam w Londynie. Ale nawet tam nie kupicie najnowszej płyty Matta Ulery. A powinna tam być, tak jak i w każdym dziale płytowym ogólnodostępnego w każdym centrum handlowym sklepie z lodówkami i telewizorami. Powinna stać tam obok wspomnianych już albumów największych gwiazd, a raczej w wypadku jazzu, chciałoby się powiedzieć największych gwiazd z przeszłości, bowiem nowe gwiazdy lansowane przez duże wytwórnie… Po co się denerwować. Skupmy się na muzyce wybitnej. A na takiej półce należałoby postawić „By A Little Light”. I nie trzeba dodawać świadectwa kompletnej ignorancji sprzedawców płyt – słynnego dopisku „File Under Jazz”. Taki dopisek zobaczyłem ostatnio na jednej z reedycji klasycznych płyt Juliana Cannonballa Adderleya z lat sześćdziesiątych… Zgroza.

Wróćmy jednak do „By A Little Light”. To nie jest płyta jazzowa. To jest płyta z wybitną muzyką. Taka nie znosi szufladkowania i zaliczania do jakiejkolwiek kategorii. I to jest właśnie alternatywna rzeczywistość rozgrywająca się często poza uwagą i wiedzą większości tych, którzy lubią dobrej muzyki słuchać.

„By A Little Light” to gotowa ścieżka dźwiękowa do kasowej produkcji kinowej z najwyższej półki. Niezwykle sugestywna, pięknie napisana i wyśmienicie zaaranżowana. Pobudzająca wyobraźnię. Każdy ze słuchaczy wyobrazi sobie ten film nieco inaczej. Dla mnie to ciemna, nieco mroczna kukiełkowa produkcja animowana w starym stylu. Dla kogoś innego może to być dramat historyczny z akcją umieszczoną w zamku z obszernym ogrodem, albo film drogi, ale raczej bez samochodu, może dla kogoś jadącego na rowerze, albo w dawnych czasach – choćby powozem.

Matt Ulery to talent niebywały. Nie wiem czy łatwo, ale z pewnością efektywnie pisze doskonałe tematy, potrafi kreatywnie używać nietypowych instrumentów. Ma do dyspozycji właściwie dwa składy – Roba Clearfielda (fortepian) i Micheala Caskeya (perkusja) albo Bena Lewisa (fortepian) i Jona Deitemyera (perkusja). Sam pozostaje nieco w cieniu. Nie spodziewajcie się wirtuozerskich popisów kontrabasu. Matt Ulery to kreator, nie wirtuoz, choć z pewnością zagrać na kontrabasie potrafi.

Pierwszy krążek dwupłytowego albumu to muzyka instrumentalna. Na drugim usłyszycie głos Grażyny Auguścik uzupełniony w kilku utworach o głos samego Matta Ulery. Muzycznie oba krążki utrzymane są w dość podobnych charakterze. Nie potrafię zdecydować, który z nich bardziej mi się podoba. Ten drugi jest również kolejnym dowodem na niezwykłą uniwersalność Grażyny Auguścik, która znowu pokazuje, że niebanalne, nowatorskie i wymykające się wszelkim muzycznym klasyfikacjom projekty są jej specjalnością.

Matt Ulery to obecnie jeden z najbardziej kreatywnych muzyków na rynku amerykańskim. Przynajmniej spośród tych, których płyty do mnie dotarły. Może jest gdzieś jeszcze kolejny poziom wtajemniczenia, rzeczywistość jeszcze bardziej alternatywna… Ja pozostanę przy „By A Little Light”.

W Polsce płyt Matta Ulery nie kupicie. Wytrwali znajdą je w internecie. Mam nadzieje, że jeśli czytacie ten tekst, to zaufacie mi i powierzycie Mattowi Ulery parę swoich złotówek, które po wymianie na dolary sprawią, że gdzieś z drugiego końca świata przyjedzie do Was „By A Little Light”. Może też jakiś dystrybutor polski, albo choć europejski zainteresuje się ową alternatywną jazzową rzeczywistością i zechce ułatwić nam kupienie i tych poprzednich i w przyszłości kolejnych płyt Matta Ulery. Może któryś z promotorów koncertowych zechce sprowadzić Matta Ulery zanim będzie latał po Europie na koncerty prywatnym odrzutowcem, bo mam pewność, że jak zechce, to będzie nim latał. A wtedy pewnie będzie pamiętał tych organizatorów, z którymi grał, jak jeszcze kłopotem było zebranie budżetu na rejsowe bilety dla zespołu i hotel…

O jednej z ostatnich produkcji Matta Ulery pisałem tutaj: Matt Ulery - Flora.Fauna.Fervor.

Matt Ulery
By A Little Light
Format: 2CD
Wytwórnia: Green Leaf Records
Numer: 186980000268