12 października 2012

Nguyen Le – Palladium, Warszawa, 10.10.2012


Czekałem na ten koncert. Nigdy wcześniej nie widziałem Nguyna Le na żywo, a ostatnia płyta – „Songs Of Freedom” brzmiała i dalej brzmi rewelacyjnie. O tym albumie przeczytacie tutaj:


Koncert pozostawił trochę niedosytu. Spodziewałem się rozbudowanych wersji rockowych standardów i to akurat oczekiwanie zostało spełnione. Oczekiwałem jednak więcej gitary, a usłyszałem raczej bardziej rozbudowane aranżacje, sporo elektroniki i brzmiący nieco blado w porównaniu z nagraniem studyjnym głos Himiko Paganotti.

Nguyen Le

Nguyen Le, Himiko Paganotti

Himiko Paganotti

Może to jednak szukanie dziury w całym? Są takie zespoły i projekty muzyczne, które na scenie zyskują. Są też takie, które ze względu na stopień skomplikowania muzycznej materii i ilość użytej do realizacji nagrania maszynerii zwyczajnie na scenie nie brzmią równie spektakularnie. Takie kłopoty miewa choćby Herbie Hancock, Carlos Santana, czy Victor Wooten. To z pewnością również spotkało w Warszawie Nguyena Le. W nielicznych i zdecydowanie za krótkich solówkach gitary pokazał tym, którzy potrafili to usłyszeć na tle nieco zbyt hałaśliwej sekcji rytmicznej, że ma zupełnie niekonwencjonalne, niezwykle ciekawe i multikulturowe podejście do rockowej klasyki.

Ilya Amar

Chris Jennings

Stephane Galland

Jednak tej gitary było za mało. Za to perkusji nieco zbyt dużo w sensie realizacyjnym, bo w sensie muzycznym sekcja była najmocniejszym elementem scenicznej prezentacji zespołu. Muzyka Nguyena Le do prostych rytmicznie nie należy. Lekkość z jaką owe skomplikowane podziały grał na perkusji Stephane Galland, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że spora część z nich to rytmy dalekowschodnie, raczej niezbyt często obecne na europejskiej scenie jest godna wielkiego podziwu. Równie ważny dla rytmicznego fundamentu zespołu jest basista Chris Jennings, którego grę nieco perkusja zagłuszyła. Jednak on również bez problemu radził sobie z niełatwym zadaniem sprostania zupełnie niezwykłym aranżacjom lidera.

Himiko Paganotti

Nguyen Le

Pomysł na grę unisono gitary i wibrafonu (na zmianę z elektronicznym KATem) obsługiwanego przez Ilye Amara słychać na płycie. Na scenie ginie nieco w lawinie dźwięków płynących z sekcji rytmicznej i różnych elektronicznych efektów.

W sumie jednak nie żałuję wieczoru spędzonego z muzyką Nguyena Le. Wolę płytę, ale to tak chyba musi być w wypadku niezwykle skomplikowanych i rozbudowanych aranżacji. W listopadowym JazzPRESSie przeczytacie wywiad z Nguyenem Le. 

08 października 2012

Joni Mitchell – Hejira


Niektórzy z Was być może uznają, że „Hejira” nie jest płytą jazzową, inni, że Joni Mitchell w całości nie kwalifikuje się do Kanonu Jazzu z żadną ze swoich płyt. Z pewnością granice jazzu rozszerzają się z biegiem lat i dziś „Hejira” to mógłby być niemal jazzowy mainstream. W 1976 roku, kiedy płyta się ukazała, określano ją jako fuzję rocka, jazzu i folku. Dla mnie jednak Joni Mitchell w Kanonie Jazzu ma swoje miejsce. A „Hejira” reprezentuje tutaj jej dorobek nagraniowy równie dobrze, jak nieco późniejszy album „Mingus”, przez wielu uznawana za jej najlepszą choć bardziej folkową niż jazzową płytę - „Blue”, czy te nagrane z udziałem najbardziej gwiazdorskiego jazzowego składu – „Shadows And Light”, czy „Don Juan's Reckless Daughter”. Są jeszcze wyśmienite nagrania z Jamesem Taylorem, ale to raczej już zdecydowanie nie jest jazzowe granie. Za to „Hejira” jak najbardziej…

Dlaczego zatem właśnie „Hejira” a nie żadna inna płyta Joni Mitchell z lat siedemdziesiątych? Zwyczajnie zawiera najwięcej przebojów… Oczywiście w rozumieniu ambitnej twórczości poetyckiej i dźwiękowej Joni Mitchell. Jeśli ktoś nie zna wszystkich jej albumów, ale generalnie wie, kim jest, z pewnością rozpozna „Amelię”, „Fury Sings The Blues”, czy „Coyote” lub utwór tytułowy…

Znam fanów jazzu, dla których „Hejira” to przede wszystkim trzy utwory zagrane na gitarze basowej przez Jaco Pastoriusa, który zresztą nagrał z nią sporo na innych płytach i odbył parę tras koncertowych. Znam takich, dla których to przede wszystkim teksty i momentami zupełnie niespodziewane harmonie wokalne.

Hejira to po arabsku ucieczka, lot, początek podróży w nieznane. Legenda głosi, że wszystkie piosenki Joni Mitchell napisała w czasie długiej podróży samochodem z Maine do Los Angeles. Należałoby zatem żałować, że po drodze nie było zbyt wielu korków, może powstałby podwójny album? To jeden z nielicznych przypadków, kiedy nie pochwalam istnienia autostrad… Prawdopodobnie również dlatego, że wszystkie kompozycje powstały w krótkim czasie, w wyniku tej podróży samochodem powstał spójny album, który jest nie tylko luźnym zbiorem wyśmienitych piosenek. To rodzaj dźwiękowego manifestu, porzucenia przez Joni Mitchell ostatecznie wizerunku dziewczyny z gitarą zafascynowanej Bobem Dylanem. To album, który w czasie premiery nie sprzedawał się rewelacyjnie, fani oczekiwali kolejnych zaśpiewanych z zaangażowaniem wierszy… Czy to nie przypomina elektrycznej przemiany Boba Dylana?

Wróćmy jednak do muzyki. Album zawiera „przeboje” w rodzaju „Coyote”, czy „Fury Sings The Blues” – czyli piosenki, które pozostają w głowie i ciężko się ich później pozbyć… Znajdziemy tu również wyśmienitą gitarę basową Jaco Pastoriusa – jak choćby w zamykającym album „Refugee Of The Roads”. „Amelia” i „Song For Sharon” to echa dawnej, folkowej Joni Mitchell. „Blue Motel Room” to rasowy jazzowy standard.

Nie potrafię wybrać z tej płyty jednego ulubionego utworu, choć każdy z nich jest zamkniętym dziełem, trzeba słuchać płyty w całości. To cecha dzieł wybitnych…

„Hejira” ma w sobie urok, któremu nie potrafię się oprzeć. Po tą płytę sięgam często, jest w niej pasja, piękne melodie, teksty, świetny Jaco Pastorius. Przede wszystkim jest w niej trudny do nazwania rodzaj wewnętrznego ciepła, pozytywnej energii, choć z tekstów czasem to nie wynika. Nie wiem na czym polega magia tej płyty, wiem jednak, że próbowałem już wiele razy i jeszcze wiele będę chciał spróbować zrozumieć ten fenomen…

Joni Mitchell
Hejira
Format: CD
Wytwórnia: Asylum / Electra / Warner
Numer: 075596033121

07 października 2012

Piotr Schmidt Electric Group – Silver Protect


Pewnie o tej płycie napisano już w internecie wiele. Prawdopodobnie to również w większości entuzjastyczne refleksje. Ja jednak tradycyjnie nie czytam, wolę słuchać. A jest czego słuchać, bowiem tak świeżej, innowacyjnej muzyki nie słyszałem już dawno. Niby wszystko już było, znane brzmienia, trochę efektów, przetworzone elektronicznie głosy, a jednak to nowa jakość. Poukładać na nowo znane wszystkim klocki to naprawdę spora sztuka.

Na tej płycie podoba mi się w zasadzie wszystko. Nie wiem, czy pojawiające się co chwilę nawiązania do Herbie Hancocka, Chucka Mangione, Steps Ahead, Joe Zawinula, Marcusa Millera i wielu jeszcze innych rzeczy są zamierzone, czy tak wyszło. Każdy zapewne usłyszy w tym projekcie jeszcze coś innego. Wiem jednak, że nawet jeśli słyszę frazy, które brzmią znajomo, nie mam poczucia wtórności, czy kopiowania cudzych patentów na przebojowe granie. Wiem, że młody duchem, estradowym stażem i wiekiem zespół wie czego chce i bez oporów sięga do muzycznej tradycji, tworząc jednocześnie nową jakość.

Michał Kapczuk i Sebastian Kuchczyński tworzą solidną podstawę rytmiczną do funkowego, pełnego niemal tanecznych rytmów grania. Brzmienia elektroniczne mają sens, a nie, jak często bywa są ozdobnikiem i technologiczną ciekawostką. Wybrane są równie dobrze, jak w najlepszych czasach robili to Herbie Hancock i Joe Zawinul. Do tego bas nagrany jest wyjątkowo dobrze, co w polskich warunkach należy do rzadkości. Dawno nie słyszałem tak sprężystego, a jednocześnie niskiego brzmienia gitary basowej z polskiej płyty. Nie chwalę często realizatorów, bo w sumie na płycie najważniejsza jest muzyka, jednak w tym wypadku inżynierowi nagrania – Marcinowi Chlebowskiemu i Robertowi Szydło odpowiedzialnemu za miks i mastering należą się słowa pochwały. Może momentami wokal jest zbyt ekspansywny, ale to chyba świadomy wybór, za to puls, klarowność basu i rytm perkusji, to realizacyjna światowa ekstraklasa. Mój system odsłuchowy nie należy do najgorszych, ale z tą płytą udałem się do przyjaciela, który dysponuje torem odsłuchowym w cenie sporego domu w luksusowej podwarszawskiej miejscowości i usłyszałem jeszcze więcej… Usłyszałem też trochę montażowych brudów, ale takich zestawów odsłuchowych nie ma w Polsce wiele. Choć wszyscy ich właściciele lubujący się w wynajdowaniu ciekawostek realizacyjnych i testowaniu sensowności swoich inwestycji w płyny polepszające kontakt pomiędzy gniazdami i przewodami, audiofilskie bezpieczniki ze złota i skomplikowane antywibracyjne konstrukcje podtrzymujące sprzęt powinni kupić tą płytę. Zostawmy jednak wątek audiofilski. Ja w związku z tym testem pozbyłem się mojego egzemplarza płyty, został w wartym majątek transporcie podłączonym do przetwornika o mocy obliczeniowej paru superkomputerów i podobnym zapotrzebowaniu na prąd. Muszę koniecznie postarać się o kolejny egzemplarz. Przy okazji apeluję do zespołu o wydanie albumu na płycie analogowej…

To jest nie tylko wyśmienicie nagrana muzyka, to przede wszystkim wyśmienita muzyka. To jest w sumie dużo ważniejsze. Basistę i perkusistę już chwaliłem. Tomasza Burę za wybór brzmień i opanowanie niełatwego elektronicznego instrumentarium również. Wokalistę Wojciecha Myrczka wypada pochwalić za szacunek do tradycji i odkopanie vocodera, którego brzmienie uwielbiam, a który ostatnio bywa raczej brzmieniową ciekawostką. W rękach i ustach Wojciecha Myrczka jest ważnym elementem kształtującym brzmienie i co nie jest łatwe, ciągle zachowuje czytelność tekstu.

To jednak przede płyta Piotra Schmidta – trębacza. Jego trąbka czasem gra czystym tonem, kiedy indziej jej dźwięk jest przetworzony, zapewne nie tylko z użyciem elektroniki, ale również tłumika, przypominając brzmienie Milesa Davisa z „Siesty”. To być może luźne skojarzenie, choć jeśli w tle pojawia się mięsista gitara basowa, jakoś nie może mi wyjść z głowy. Piotr Schmidt, jak niezwykle dojrzały, znający swoją wartość lider, nie stara się zdominować brzmienia zespołu, nie zawsze gra najważniejszą i najdłuższą solówkę. Wie, że nie musi, czasem wystarczy parę dźwięków, żeby pokazać, że na jego trąbkę warto czekać. Pozostawia uczucie niedosytu. Daje pograć kolegom. Piotr Schmidt Electric Group to formacja równoprawnych w zespole muzyków. Albo inaczej – nie wiem jak jest w zespole, ale taki układ słyszę na płycie.

„Silver Protect” to produkcja na światowym poziomie. Wyśmienicie skomponowana, jeszcze lepiej zagrana i nagrana w sposób pozwalający to wszystko usłyszeć. Czekam z niecierpliwością na kolejną płytę zespołu. Poprzeczka wisi bardzo wysoko, to bowiem jedna z najciekawszych europejskich płyt jazzowych w tym roku. A może i na świecie.

Piotr Schmidt Electric Group
Silver Protect
Format: CD
Wytwórnia: SJ Records
Numer: 5902596066048