08 grudnia 2012

Jerzy Milian – When, Where, Why 1972 – 1979 DDR Big Band Grooves: Jerzy Milian Tapes 01


Materiał wydany oficjalnie chyba po raz pierwszy jako „When, Where, Why 1972 – 1979 DDR Big Band Grooves: Jerzy Milian Tapes 01” dla wielu fanów jest legendarny. Historia tego jak stał się legendarny z pewnością zasługuje na opowiedzenie.

W Wielkiej Brytanii od lat istniał rodzaj fan klubu ludzi, którzy w latach siedemdziesiątych oglądali nocami telewizję BBC. A raczej jej słuchali, bo w tamtych latach w nocy BBC nadawało obraz kontrolny i wymieniane co jakiś czas podkłady muzyczne. Część muzyki z albumu, który właśnie trafił do sprzedaży, w nieodgadniony sposób trafiła do takiego zestawu i wzbudziła wielkie zainteresowanie wśród widzów BBC. Od samego początku bezskutecznie poszukiwali oryginalnych nagrań. Nieco później pojawiły się bootlegi. Dziś dostajemy do ręki po raz pierwszy wydanie oryginalne, gwarantujące po pierwsze kompletność materiału, ale co równie ważne wyśmienitą jakość techniczną.

Jerzy Milian w latach siedemdziesiątych napisał calą masę wyśmienitej i absolutnie przebojowej muzyki. Gdyby ta płyta ukazała się w latach siedemdziesiątych, mogłaby na rynku konkurować z nagraniami George’a Bensona dla CTI, Lonnie Listona Smitha, Wesa Montgomery, czy Quincy Jonesa. Orkiestra złożona z zupełnie mi nieznanych niemieckich muzyków jest równie kompetentna, jak cała masa równie bezimiennych muzyków przesiadujących na niezliczonych sesjach w studiach CTI, Prestige, czy Blue Note w tym samym czasie.

Album zawiera nagrania z kilku sesji, a kompozycje lidera czerpią pełnymi garściami z różnych stylów muzycznych, tworząc niepowtarzalne, łatwo rozpoznawalne brzmienie. To muzyka przebojowa, często zawierająca łatwo wpadające w ucho melodie, czasem ilustracyjna, wykorzystująca sonorystyczny potencjał dużej orkiestry, inspirowana bossa novą (to było wtedy dość modne).

Niektórzy fani znający tą muzykę z obrazów kontrolnych w BBC nazywają Jerzego Miliana „Godfather Of The Groove”. Czy rzeczywiście to on wymyślił takie granie? Raczej nie, ale z pewnością w swoim czasie był czołowym jego przedstawicielem w Europie. Gdyby urodził się w USA, byłby światową gwiazdą…

Najwięksi światowi DJie znają jego muzykę i płacą olbrzymie pieniądze za nieliczne egzemplarze muzyki, którą wtedy nagrywał z orkiestrą Polskiego Radia w Katowicach i która ukazała się w Polsce. Szkoda, że mało kto w Polsce o tym wie. To jednak nie fakt, że ktoś na drugim końcu świata chce zapłacić fortunę za starą płytę, ale jakość samej muzyki jest tu najlepszą zachętą do natychmiastowego zakupu tego albumu. Zróbcie to zanim cały świat wykupi nam jego nakład…

„When, Where, Why 1972 – 1979 DDR Big Band Grooves: Jerzy Milian Tapes 01” – zgodnie z numerem, zapowiada dalsze nagraniu, które mają ukazać się wkrótce. Ja już zrobiłem sobie miejsce na kolejne płyty i czekam na nie z niecierpliwością.

Aha, i jeszcze jedno. To naprawdę gra Jerzy Milian i niemiecka orkiestra, a nie największe amerykańskie gwiazdy… Brzmi niewiarygodnie… W moim prywatnym rankingu nowości z 2012 roku, to bardzo silny kandydat na płytę roku… A na podium będzie na pewno.

Jerzy Milian
When, Where, Why 1972 – 1979 DDR Big Band Grooves: Jerzy Milian Tapes 01
Format: CD
Wytwórnia: GAD
Numer: 5901549197044

Lyambiko – Christmas Gala, Era Jazzu – Palladium, Warszawa, 6.12.2012

O istnieniu wokalistki noszącej pseudonim Lyambiko dowiedziałem się z reklam organizatora koncertu. Postanowiłem się w żaden sposób nie programować. Takie okoliczności nie zdarzają mi się często. Zwykle, kiedy wybieram się na koncert, mam w muzycznej pamięci co najmniej kilka płyt wykonawcy, którego nazwisko widnieje na afiszu. Nawet jeśli to nie te najaktualniejsze albumy, to jakieś pojęcie o tym, czego się spodziewać zwykle mam… Tym razem nie wiedziałem nic, a na koncert wyciągnęli mnie znajomi, którzy również nie wiedzieli o Lyambiko wiele więcej, niż ja.

Lyambiko

W oczekiwaniu na rozpoczęcie koncertu żartowaliśmy sobie, że może przyjdzie nam zrobić zdjęcia, czyli posłuchać pierwszego utworu i później pójdziemy sobie porozmawiać do holu, oferującego w Palladium wygodne kanapy. Ja spodziewałem się albo nieco afrykańskiego popu w dobrym stylu, albo kolejnego programu kolędowego, czyli czegoś, za czym nie przepadam.

Lyambiko

Zanim jeszcze zaczął się koncert, moje nastawienie nieco poprawił widok przygotowanych instrumentów. W okolicach zestawu perkusyjnego nie odnalazłem ani elektroniki mającej imitować świąteczne odgłosy, ani prawdziwych dzwoneczków, ani żadnych etnicznych perkusjonaliów. Poczułem się zaintrygowany.

Zostałem też do końca koncertu, słuchając z zainteresowaniem. Lyambiko zaśpiewała zestaw jazzowych standardów w najlepszym, znikającym już nieco z estrad, klasycznym stylu. Oprócz dobrej techniki wokalnej, równie błyskotliwej w balladach jak i w śpiewanym w zabójczo szybkim tempie „I Got Rhythm” zobaczyłem na scenie wokalistkę, która z nieczęsto spotykaną łatwością nawiązuje kontakt z publicznością, opowiada historie z dzieciństwa, potrafi namówić pozostałych muzyków do dłuższych wypowiedzi. Lyambiko nie szuka na siłę oryginalności w swoich interpretacjach standardów. Jej wokalistyka, to klasyczne jazzowe śpiewanie odwołujące się czasem zupełnie bezpośrednio do tych największych – Elli Fitzgerald, Dee Dee Bridgewater, czy Abbey Lincoln. Zwykle takie podejście mi się nie podoba, bo uważam, że lepiej posłuchać wzorca, a nie kopii.

Lyambiko

Sceniczny urok i charyzma Lyambiko sprawiły, że tym razem na naśladownictwo nie będę narzekać. Jeśłi miałbym się do czegoś przyczepić, to na pewno nie do wokalistki. Na pewno jednak jej talent zasługuje na lepszego pianistę, grającego lżej, bardziej frywolnie, swingującego jak Oscar Peterson, jeśli to w ogóle realne, ale przede wszystkim takiego, którego nazywamy nie tylko pianistą, ale akompaniatorem. Pianisty, który na scenie słucha wokalistki, a nie tylko siedzi obok i gra swoje… I tu znowu wygląda na to, że ideałem byłby Oskar Peterson… Z pewnością nie najlepiej nagłośniony i gubiący nieco strój fortepian nie pomógł…

Lyambiko

Muzyka ożyła w dwu utworach zagranych bez fortepianu….

Z pewnością nie żałuję, że wybrałem się na ten koncert. Czy sięgnę po płyty Lyambiko? Pewnie tak, ale raczej będę szukał tych koncertowych, jeśli takie istnieją. Wiem jednak na pewno, że jeśli będzie występowała jeszcze kiedyś gdzieś obok mnie, następnego koncertu nie opuszczę, do czego i Was namawiam. 

07 grudnia 2012

Rod Stewart - Merry Christmas, Baby


Każdy kiedyś musi to zrobić. Często dla pieniędzy, czasem poddając się nastrojowi świąt. Pewnie często też za namową producentów i specjalistów od marketingu, albo zwyczajnie z artystycznej potrzeby popracowania z dużą orkiestrą. Płyty z kolędami zwykle nie udają się najlepiej, choć nagrywają je niemal wszyscy.

Ci najlepsi nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Tak samo często, a właściwie prawie zawsze to produkty, o których ich autorzy już kolejnego dnia chcieliby zapomnieć. Z pozoru wydaje się, że nie ma nic złego w takich albumach. Porównajcie je jednak z najlepszymi produkcjami ich autorów. Nie znam żadnego, powtarzam – żadnego, wykonawcy, którego płyta z kolędami byłaby najlepszą w jego dyskografii.

Jedynie nieliczne z takich produktów wyróżniają się muzyczną inwencją. W tym wypadku owa inwencja to brak dzwoneczków i odgłosów przejeżdżających od jednego do drugiego głośnika sań. Inwencją jest również w tym przypadku rezygnacja z ogromnej orkiestry z nieodłącznymi rzewnymi smyczkami, na rzecz jakiegoś mniejszego składu. W przypadku polskich produkcji ową inwencją jest również omijanie inspiracji lokalnym folklorem. O produkcjach zdatnych jedynie do sprzedaży po mszach w kościele nie wspomnę…

„Merry Christmas, Baby” Roda Stewarta, to typowy produkt swojego typu. W części utworów słychać w tle orkiestrę, pojawia się chór dziecięcy, sporo dodatkowych wokalistek, no i goście specjalni. Repertuar też składa się z absolutnie typowych kompozycji. Jest zatem „Silent Night” i „White Christmas” i wszystko inne.

Jest odpowiednia porcja beznamiętnego patosu i jeden z najlepszych aranżerów w branży – Frank Foster. Zatem hit murowany. Hit sprzedaży oczywiście, bo o hicie muzycznym nie ma tu w ogóle mowy. To produkt dla wszystkich, czyli dla nikogo…

Nawet goście specjalni, którzy zwykle ubarwiają takie produkcje i czynią choćby kilka utworów atrakcyjniejszymi od reszty, tu idealnie wpasowują się w konwencję i z równym liderowi brakiem pasji i jakichkolwiek emocji odśpiewują, pewnie w części z kartki, swoje zwrotki.

Szumnie reklamowany duet z Ellą Fitzgerald, to rodzaj jawnego oszustwa. Zawsze myślałem, że duet jest wtedy, kiedy wykonawcy spotykają się w studiu i razem śpiewają, albo choć rozmawiają przez telefon o tym, co nagrają, każdy w swoim domowym studiu. Producenci „Merry Christmas, Baby” pozwolili sobie duetem nazwać nagranie Roda Stewarta z wmontowanym komputerowo głosem Elli Fitzgerald z jakiegoś dawnego nagrania…

Tak to i ja sobie mogę nagrać duet… Może dziś z Jimi Morrisonem, a jutro z Milesem Davisem… Wystarczy komputer, trochę starych płyt, parę sprytnych programów… W moim wypadku oprócz tego, który pozwoli mi „wyjąć” jeden instrument,lub głos ze starego nagrania, potrzebny będzie jeszcze drugi, który utrzyma mój głos w odpowiedniej tonacji… A jak wygram na loterii, to nawet sobie taką płytę wydam, bo wystarczy mi pieniędzy na kupienie praw do sampli…

Może ta płyta to spełnienie marzeń Roda Stewarta o zaśpiewaniu kolęd. Może od dziecka marzył o duecie z Ellą Fitzgerald. Jak nie macie jeszcze płyty z kolędami, to świetny produkt, równie słaby jak większość takich albumów… Ja dalej wolę kolędy bez smyczków i dzwoneczków, za to z funkową gitarą basową, rasowym big bandem, albo chórem gospel, który ma coś do powiedzenia o emocjach, a nie odśpiewuje tekst z kartki…

Rod Stewart
Merry Christmas, Baby
Format: CD
Wytwórnia: Stiefel / Verve
Numer: 602537196142

06 grudnia 2012

Simple Songs Vol. 71

Czas kolędowania wypada zacząć. Jak co roku w RadioJAZZ.FM postaramy się zaproponować okazjonalną muzykę świąteczną pozbawioną banalnych dzwoneczków i odgłosów stukotu kopyt reniferów. Te wyznaczające wraz z nieodłącznymi wystawnymi, ociekającymi w przesłodzone smyczki orkiestrowymi aranżacjami nastrój świąt efekty specjalne mogą się co prawda na antenie trafić, ale raczej będą w mniejszości.

Inaugurując więc oficjalnie sezon w którym możemy odkurzyć nasze świąteczne melodie z różnych stron świata, pozwolę sobie na rodzaj podsumowania tego co nas czeka. Jak co roku od kolęd i innych okazjonalnych melodii nikt z nas nie ucieknie. Będą wszędzie- w radiu, telewizji, centrach handlowych, przestrzeniach biurowych, na dworcach i lotniskach. Nie uciekniemy od „White Christmas”, czy „Jingle Bells”. Uciekać zresztą nie warto. Z pewnością warto jednak, do czego Was co roku namawiam, zastanowić się, ile z tej muzyki nadaje się do słuchania w środku lata na plaży? Nie mam oczywiście na myśli plaży w Australii, bo tam teraz właśnie zaczyna się lato… Frank Sinatra, Tony Bennett, czy Ella Fitzgerald, to wielkie nazwiska. Mam też wielki szacunek do Roda Stewarta za to co robił z Jeffem Beckiem na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, za późniejsze rzeczy jakby lubię go nieco mniej… To on jest autorem chyba najlepiej sprzedającego się świątecznego albumu 2012 roku. Prawie każda z wielkich wokalistek i wokalistów ma na swoim koncie taki album. Czy w którymkolwiek przypadku jest on równie dobry, jak inne produkcje tych samych gwiazd???

Ja wciąż poszukuję takiej grudniowej muzyki, która będzie brzmiała równie dobrze w środku lata. W zeszłym roku zaproponowałem Wam na święta dwa takie albumy – „Jingle All The Way” Bela Fleck & The Flecktones i klasyczny album Jimmi Smitha „Christmas Cookin’”. O tych płytach przeczytacie tutaj:

W tym sezonie też będą dwie ciekawostki. Tą nowszą będzie album Briana Setzera  - „The Ultimate Christmas Collection”. Właśnie nagraniem z tego albumu oficjalnie niniejszym otwieram sezon śnieżynek, sań, reniferów i dzwoneczków…  Mam nadzieję, że w równie dobry muzycznie, co niezwyczajny sposób:

* Brian Setzer – The Nutcracker Suite – The Ultimate Christmas Collection

Dziś jeszcze nie pora na całą audycję w świątecznym nastroju. Posłuchamy kolejnego standardu – „(Back Home Again In) Indiana”. To bardzo stara kompozycja, napisana w 1917 roku przez duet kompozytorów, którzy tworzyli wtedy niemal taśmowo taneczne przeboje – Ballarda MacDonalda i Jamesa F. Hanleya. Melodia grywana była przez orkiestry rozrywkowe, ale już w tym samym, 1917 roku Columbia wybrała tą kompozycję na jedną z pierwszych płyt jazzowych – singiel zespołu Original Dixieland Jazz Band. Tak więc można tą kompozycję uznać za jeden z najstarszych, a na pewno najwcześniej nagranych na płytę jazzowych standardów.

Zaczniemy jednak od trochę nowszego wykonania. To będzie Joey DeFrancesco z koncertowego albumu „Incredible!” nagranego z gościnnym udziałem Jimmy Smitha, który dołączył na scenie nieco później, tak więc teraz usłyszymy jedynie jedne organy Hammonda…

* Joey DeFrancesco – (Back Home Again In) Indiana – Incredible!

Użyteczności i niebywałej elastyczności tej kompozycji dowodzili najwięksi muzycy jazzowi nie tylko tworząc często wyjątkowo długie improwizacje na bazie tej kompozycji, ale także pisząc własne utwory z wykorzystaniem akordów użytych w „(Back Home Again In) Indiana”. Przykłady takich kompozycji, to choćby „Donna Lee” Milesa Davisa, czy „Ju-Ju” Lennie Tristano. Dziś nie usłyszymy jednak tych kompozycji. Czasu ledwo wystarczy na te najważniejsze wykonania pierwowzoru. Posłuchajmy zatem solowego nagrania na fortepianie. Zagra Art Tatum.

* Art Tatum – (Back Home Again In) Indiana – The Complete Pablo Solo Masterpieces

Kompletując nagraniu do dzisiejszej audycji przypomniałem sobie o zupełnie niezwykłej płycie, na której można również znaleźć nasz dzisiejszy standard. Pierwotnie go tam nie było, ale dzisiejsza edycja równie krótkiego, co wybitnego albumu Lee Konitza – „Motion” ma już 3 płyty CD wypełnione po brzegi dodatkowymi nagraniami. W owych dodatkach co prawda Elvina Jonesa zastąpił Nick Stabulas, ale ta płyta, to przecież przede wszystkim zupełnie spontanicznie zagrane improwizacje Lee Konitza w towarzystwie jedynie skromnego wsparcia kontrabasu i perkusji…

* Lee Konitz – (Back Home Again In) Indiana – Motion

Mamy więc za sobą organy Hammonda i saksofon. Teraz pora na trąbkę. Milesa Davisa i jego wizji „(Back Home Again In) Indiana” w postaci utworu „Donna Lee” dziś nie usłyszymy. Będzie za to równie ważny trębacz wszechczasów – Louis Armstrong w wyjątkowo cennym nagraniu, w którym powstrzymuje się od śpiewania… To absolutnie gwiazdorska obsada. W 1957 roku powstał album „The Essential Louis Armstrong”. Grają oprócz mistrza trąbki, Oscar Peterson, Herb Ellis, Ray Brown i Louie Bellson.

* Louis Armstrong – (Back Home Again In) Indiana – The Essential Louis Armstrong

Teraz będzie instrument w jazzie nie wykorzystywany szczególnie często – steel guitar – instrument w zasadzie nie posiadający polskiej nazwy, a będący rodzajem gryfu gitary umieszczonego na podstawie pozwalającej na grę w pozycji poziomej – zwykle lewą ręką wyposażoną w cylinder tłumiący w jednym miejscu wszystkie struny – kiedyś bywała to szyjka butelki, stąd tradycyjna nazwa bottleneck, a prawą przy pomocy dodatkowych pazurków. Jazzowa historia zna jednak co najmniej jednego wybitnego muzyka używającego tego instrumentu – Buddie Emmonsa. To właśnie on zagra „(Back Home Again In) Indiana”.

* Buddie Emmons – (Back Home Again In) Indiana – Steel Guitar Jazz

Na zakończenie wykonanie zespołowe – fragment muzyki z filmu Roberta Altmana „Kansas City”. Muzyka z tego filmu ukazała się na dwu płytach – najpierw podstawowa ścieżka dźwiękowa jako „Kansas City: A Robert Altman Film”, a później pozostałe motywy muzyczne na dodatkowym krążku – „KC After Dark, More Music From Robert Altman's Kansas City”. Posłuchajmy fragmentu tego drugiego albumu – zagrają David Fathead Newman na saksofonie altowym, Geri Allen na fortepianie, Ron Carter na kontrabasie i Victor Lewis na perkusji.

* Kansas City Band – (Back Home Again In) Indiana - KC After Dark, More Music From Robert Altman's Kansas City

05 grudnia 2012

JazzPRESS – grudzień 2012

Biegnie czas nieubłaganie. Sam jestem stałym czytelnikiem kilku miesięczników. Zdarzają się takie miesiące, kiedy zanim sięgnę po najnowsze wydanie już pojawia się następne. Tak dzieje się z kilkoma tytułami. Czasem zastanawiam się, czy fakt, że przez miesiąc ciągle mam coś ciekawszego do przeczytania bierze się z nadmiaru tekstów najciekawszych, braku czasu, czy być może tego, że pismo, które czytam od lat już mnie tak nie interesuje, jak kiedyś.

Mam nadzieję, że dla wielu z Was, tych, którzy JazzPRESS systematycznie pobierają i zapisują w pamięci swoich komputerów i czytników ebooków to tylko brak czasu. Ja czytam każdy numer d pierwszej do ostatniej strony nie tylko z ciekawości, ale przede wszystkim w związku z niesłychanie ciekawymi tekstami moich redakcyjnych koleżanek i kolegów.

Pisuję do JazzPRESSu, czasem trochę więcej, czasem mniej, to zależy od wolnego czasu, pojawiających się tematów i pewnie jeszcze wielu innych czynników. Dla osoby piszącej do miesięcznika okres między wydaniami jest jeszcze krótszy niż dla Was – czytelników. Już dziś pracuję nad pomysłami na numer styczniowy i lutowy. No i nad tym, żeby na napisanie odpowiedniej ilości tekstów znaleźć czas…


Będąc myślami przy numerze styczniowym polecam Wam ten najnowszy – grudniowy, w którym znajdziecie mój okładkowy wywiad z Czarkiem Konradem, z którym rozmowę z pewnością będę już niedługo kontynuował, a także tradycyjnie – garść relacji z koncertów, wśród których zabrakło niestety tego, na który w tym roku czekałem najbardziej – wrocławskiego występu Ornette Colemana, który został niespodziewanie odwołany z zupełnie niezależnych od nikogo oprócz sił natury przyczyn zdrowotnych… Jest też skrót z płyt tygodnia z ostatnich tygodni. Poza tym wiele innych ciekawych materiałów redakcyjnych, w tym w szczególności wywiad z Grzegorzem Grzybem, a także rozmowy z Dorotą Miśkiewicz i Krystyną Stańko.

Grudniowy, najnowszy numer JazzPRESSu znajdziecie tutaj: JazzPRESS - Grudzień 2012

02 grudnia 2012

Antykwintet – Antykwintet

Debiutancki album zespołu wydany ponad 30 lat po zakończeniu stałej działalności to wydawniczy ewenement. To jednak jest nowość i to nowość w pełni zasługująca na miano Płyty Tygodnia. Antykwintet grywa co prawda od czasu do czasu jakiś koncert, ale de facto zakończył swoją działalność, jeśli dobrze pamiętam w okolicach roku 1980. Wszyscy jego członkowie jednak do dziś w mniej lub bardziej intensywny sposób z muzyką są związani, więc jeśli jest okazja, grywają razem, choć mnie nie udało się żadnego z koncertów zespołu usłyszeć.

Tym bardziej ucieszyło mnie wydanie albumu „Antykwintet”, bowiem zespół to legendarny, szczególnie na Wybrzeżu i opisywany w wielu publikacjach jako historycznie ważny i wręcz kultowy. Osobiście z tym kultem nie mam wiele wspólnego, ale obszerny materiał muzyczny zawarty na debiutanckim albumie w pełni owe osądy osób, które słyszały zespół w końcu lat osiemdziesiątych uzasadnia.

Muzyka, wydobyta gdzieś w cudowny sposób z archiwów pochodzi z koncertów we Wrocławiu, które odbyły się w ramach Jazzu Nad Odrą w 1978, 1979 i 1980 roku. Zespół i jego członkowie zdobyli tam sporo nagród i zostali zapamiętani, są wspominani przez lokalnych słuchaczy do dziś jako jedno z objawień tej imprezy.

W istocie mogło tak wtedy być, bowiem kompozycje nawet dziś brzmią oryginalnie. Skład Kwartetu nazwanego Antykwintetem, z fletem w roli jedynego w podstawowym składzie instrumentu dętego oraz sensownym użyciem w kilku utworach instrumentów perkusyjnych sprawia, że brzmienie jest łatwo rozpoznawalne i jedyne w swoim rodzaju. Większość repertuaru zespołu to kompozycje pianisty – Leszka Kułakowskiego.

„Antykwintet” to trzecia pozycja w serii nazwanej przez jej producenta – Marcina Jacobsona, Swingujące 3-Miasto, dokumentującej dokonania tamtejszej sceny muzycznej z dawnych lat. Wcześniej ukazały się albumy zespołów Rama 111 i Baszta. Te poprzednie albumy miały jednak w mojej ocenia więcej wartości archiwalnej niż muzycznej. Dokumentowanie czasów minionych jest również ważne i do takich płyt należy podchodzić również jak do ważnych archiwaliów i muzycznych ciekawostek. „Antykwintet” gra w trochę innej lidze. Ta muzyka broni się do dziś. Od najlepszych współczesnych produkcji dzieli ją jedynie jakość dźwięku, która wcale nie jest zła, nawet zdumiewająco dobra, biorąc pod uwag okoliczności, miejsce, oraz rejestrację nie nastawioną wtedy z pewnością na wydanie płyty.

Zdążyłem już pochwalić kompozycje Leszka Kułakowskiego, jednak przyznać muszę, że moim faworytem na tej płycie jest jedyny utwór, który nie jest skomponowany przez Leszka Kułakowskiego – „Minor Mode” Barneya Kessela. Dlaczego akurat ta kompozycja znalazła się w repertuarze zespołu? Nie wiem, choć przy pierwszej nadarzającej się okazji spróbuję się dowiedzieć… To utwór pochodzący z raczej mało znanego albumu „Barney Kessel” wydanego w 1970 roku. Możliwe scenariusze są dwa. Być może akurat ta płyta była w posiadaniu któregoś z członków zespołu. W Trójmieście w owym czasie o zagraniczne płyty było nieco łatwiej, przywozili je marynarze… Mam też drugi, bardziej prawdopodobny scenariusz. W połowie lat siedemdziesiątych ukazała się, trudno powiedzieć z perspektywy lat, że piracka, ale z pewnością wydana bez wiedzy Barney Kessela przez wytwórnię z NRD – Amiga płyta „Barney Kessel In Rome”. To album koncertowy na którym można „Minor Mode” znaleźć. Stawiam na to, że właśnie tą płytę znali członkowie zespołu…

Z wydawniczego punktu widzenia – w składzie dopisałbym, że Leszek Kułakowski w części utworów gra na fortepianie elektrycznym, to informacja dość ważna dla wyobrażenia o brzmieniu zespołu dla potencjalnych Klientów, którzy w sklepie zastaną na półce zafoliowaną płytę zespołu, którego mogą już nie pamiętać, albo który istniał w czasach, kiedy ich nie było na świecie…

Muzyka z 1980 roku – dwa ostatnie utwory na płycie są wyraźnie inne, dojrzalsze, bardziej dynamiczne, przemyślane. Dodanie trąbki Mariusza Stopnickiego dodaje sporo nowych możliwości brzmieniowych, to jednak intensywność i słyszalna pewność siebie bardziej ogranego składu i muzyków, którzy mają za sobą kolejne lata muzycznych doświadczeń zmieniła charakter muzyki. Wielka szkoda, że pewnie w dużej części z przyczyn politycznych zespół został krótko po występach na Jazzie Nad Odrą w 1980 roku przestał właściwie istnieć…

Tak, czy inaczej to wyśmienita, pełna emocji muzyka, zagrana z pasją, ale też przemyślana i przygotowana. Ja z pewnością będę do tej płyty wracał, to nie jest tylko dokument, to jest ponad 75 minut wyśmienitej muzyki.

Antykwintet
Antykwintet
Format: CD
Wytwórnia: Solition
Numer: 5901571092317