02 czerwca 2013

Madeleine Peyroux – The Blue Room

O Madeleine Peyroux usłyszałem po raz pierwszy od 2010 roku, kiedy to w moje ręce wpadł jej album z 1996 oku – „Dreamland”, który zrobił na mnie całkiem niezłe wrażenie, jednak szybko o nim zapomniałem, więc nie była to jakaś niezwykle wyróżniająca się na tle innych wokalnych produkcji płyta. Od 1996 roku do dziś Madeleine Peyroux z pewnością nagrała co najmniej kilka albumów, jednak żaden z nich jakoś nie trafił do mojej kolekcji.

Z pewnością jednak tymi wcześniejszymi produkcjami zainteresuję się w najbliższym czasie, bowiem „The Blue Room” przekonuje mnie, że nieco przegapiłem narodziny świetnej wokalistki. Choć do nowości w dyskografii Madeleine Peyroux nie podchodzę zupełnie bezkrytycznie. W zasadzie płyta podoba mi się w połowie. To znaczy jej połowa jest wyśmienita, a ta druga, która nie jest wyśmienita jest tylko dobra.

Tak pewnie wielu z Was na tą płytę popatrzy. Ten album ma dwie zupełnie różne części. Część utworów została nagrana z udziałem sekcji instrumentów smyczkowych zaaranżowanych przez Vince Mendozę. Te podobają mi się zdecydowanie mniej. W części dlatego, że za takim nieco przesłodzonym stylem nie przepadam. Tak więc fakt, że tą połowę materiału nazwałem „tylko dobrą”, oznacza, że Vince Mendoza wykonał kawał świetnej roboty. Jakże daleko jego aranżacjom do jałowych i nijakich partii smyczków Clausa Ogermana… Ale to zupełnie inny temat. Zrobić ciekawie smyczki, szczególnie w utworach sprzed lat nie jest łatwo. Za to jednemu z najlepszych obecnie aranżerów – Vince Mendozie należą się wielkie brawa…

Przejdźmy jednak do tej ciekawszej części płyty, gdzie najważniejszym głosem, oprócz oczywiście wokalistki są organy Hammonda i elektryczny fortepian obsługiwany przez Larry Goldingsa. Tu dopiero można usłyszeć, jak wiele muzycznej przestrzeni zabierają owe nieszczęsne smyczki. Muzyka odżywa. A repertuar płyty jest sprawdzony w bojach, bowiem w większości składają się na nią wiekowe amerykańskie kompozycje, które nie zostały wybrane przypadkowo, bowiem płyta jest hołdem złożonym Ray’owi Charlesowi i jego przez wielu uważanej za kontrowersyjną, szczególnie w momencie jej wydania płycie „Modern Sound In Country And Western Music”. To były jednak takie czasy, w 1962 roku czarni wykonawcy raczej nie śpiewali country. Kto miałby tego słuchać?

Ja akurat lubię ten album Raya Charlesa, zanim przeczytałem dołączoną do płyty książeczkę (chwała wydawcy, że mimo tzw. „polskiej ceny” książeczka ma parę stron…) rozpoznałem znajomy zestaw utworów. W 1962 roku płyty długogrające miały 30, maksimum 40 minut. Dziś taki album byłby za krótki. W związku z tym do zestawu Madeleine Peyroux dodała parę innych zaskakujących propozycji, które jednak zaśpiewane w podobnym do całości stylu zdumiewająco dobrze pasują do całości. Nie jest łatwo na jednej płycie pogodzić Buddy Holly’ego, Leonarda Cohena i zupełnie u nas nieznanego, genialnego Warrena Zevona z klasykami country. Madeleine Peyroux to potrafi, co samo w sobie powinno stanowić o wyjątkowości tego albumu.

Jeśli do wyśmienitego wokalu dołożyć świetne momenty gitary Deana Parksa i niezwykle kompetentnego i de facto współtworzącego nastrój tej muzyki Larry Goldingsa, grającego najczęściej na organach Hammonda w starym dobrym stylu, to otrzymujemy wyśmienity album, którego nie był w stanie zepsuć nawet smyczkowy kwartet…

Madeleine Peyroux
The Blue Room
Format: CD
Wytwórnia: Emarcy / Universal
Numer: 602537348831

Brak komentarzy: