26 stycznia 2013

Simple Songs Vol. 75

Atlantic wraz z macierzystym Warner Bros. zafundował nam ostatnio nie lada promocję. Nie bywam często w stacjonarnych sklepach z płytami, tych polskich, bowiem nie jest tam łatwo znaleźć cokolwiek ciekawego za wyjątkiem nowości, które zwykle są bezsensownie drogie i w dodatku w sporej części dostępne w jakiś dziwacznych specjalnie polskich wydaniach. Jeśli na nie popatrzeć, można dojść do wniosku, że polski fan muzyki jest w przedziwny sposób traktowany gorzej, niż każdy inny w Europie i reszcie świata. A to brak dodatkowego dysku, a to zamiast pięknie wydanej książeczki z masą zdjęć i tekstów niechlujnie wydrukowana dwustronicowa wkładka. W zamian cena nieco niższa. Nie rozumiem artystów, którzy się na to zgadzają…

Dziś jednak o serii Atlantic Masters, a raczej tej jej części, która dostępna jest w Polsce w atrakcyjnej cenie oscylującej gdzieś wokół 20 złotych za każdą z płyt. Sporą część klasyków wydanych w tej serii mam już dawno na półce, ale zawsze znajdzie się coś, co kiedyś było za drogie, co przegapiłem, albo z zakupem czego czekałem na dobrą cenę. No i stało się, kilka dni temu wyszedłem z jednego ze sklepów z torbą pełną nowych płyt, a było tego ponad 20 sztuk. Wszystkich dziś nie uda się zagrać, a wybór nie będzie łatwy.

Zacznijmy więc od płyty Keitha Jarretta – „Somewhere Before”. Tak, tak, to seria Atlantic Masters. Keith Jarrett urodził się nieco wcześniej, niż powstała wytwórnia ECM… To album koncertowy nagrany w Shelly's Manne Hole – klubie należącym do perkusisty, który umieścił swoje nazwiska w nazwie… To wyśmienity skład – oprócz lidera grają bowiem Charlie Haden i Paul Motian. Płytę zarejestrowano 30 i 31 sierpnia 1968 roku. W repertuarze w większości kompozycje własne Keitha Jarretta. Jest jednak coś, co koncert prawdopodobnie otwierało, a co jest muzyczną ciekawostką. Ciekawe, ilu ze słuchaczy rozpoznało melodię, której za chwilę posłuchamy? Pewnie niewielu. „My Back Pages” to jeden z klasyków Boba Dylana z 1964 roku, z albumu „Another Side Of Bob Dylan”. To utwór, po który sięgają zespoły i muzycy z bardzo różnych światów – od The Byrds (co nie jest dziwne, oni grali wiele kompozycji Boba Dylana), to Ramones i Keitha Jarretta…

* Keith Jarrett Trio – My Back Pages – Somewhere Before

Pora teraz na album nieco dziś zapomniany, kiedyś jazzowy bestseller. To w sumie jedna z najlepiej sprzedających się jazzowych albumów wszechczasów. Dziś dostępny w serii Atlantic Masters za niesłychanie atrakcyjną cenę. To płyta, o której jeden z najwybitniejszych jazzowych producentów wszechczasów – Joel Dorn pisał kiedyś (cytat z książki Bena Ratliffa – „Coltrane: The Story Of A Sound”), że dziwi się, że „My Favourite Things” Johna Coltrane’a – jednej z najlepiej sprzedających się płyt największego z saksofonistów w pierwszym roku sprzedano 30 tysięcy egzemplarzy, a albumu o którym właśnie opowiadam ponad pół miliona. I nie jest to jakaś komercyjna prostacka produkcja. To album wyśmienity – płyta Herbie Manna – „Memphis Underground”. Posłuchajmy utworu tytułowego.

* Herbie Mann – Memphis Underground – Memphis Underground

Kolejny album z promocji i kolejny jazzowy klasyk. Wokalista, którego podziwiały i nadal podziwiają praktycznie wszystkie jazzowe wokalistki i większość wokalistów. Sam sprawdzałem. Muzyk wybitny, choć nieznany wielu, nawet tym całkiem nieźle obeznanym z historią gatunku fanom. Niezwykły głos, wokalista urodzony w 1925 roku, ciągle od czasu do czasu koncertuje. „The Source” to nie jest może jego najlepszy album, ale z pewnością wart zainteresowania. Pełen pięknie zaśpiewanych fraz i klasyków gatunku. Kompozycji nieśmiertelnych.

* Jimmy Scott – Unchained Melody – The Source

Muzycy The Modern Jazz Quartet nagrywający kompozycje Jana Sebastiana Bach to nie jest nic dziwnego. John Lewis i Milt Jackson nagrywali wiele klasycznego repertuaru, a ich własne kompozycje również często zdradzały klasyczne wykształcenie muzyczne i fascynacje muzyką sprzed wieków. W 1973 roku powstała płyta „Blues On Bach”. To mieszanka kompozycji własnych członków zespołu i utworów inspirowanych klasykami Bacha. Nagrania zespołu z lat siedemdziesiątych nie są stałym punktem katalogu Atlantic, a z pewnością warte są zainteresowania, więc z okazji trzeba skorzystać.

* The Modern Jazz Quartet – Teats From The Children (Based on Prelude No. 8, Well-Tempered Clavier) – Blues On Bach

„Fat Albert Rotunda” to był debiut Herbie Hancocka w wytwórni Warner. Dziś album dostępny jest w serii  Warner Bros. Masters, której szata graficzna jest identyczna, jak bardziej znanej i obszerniejszej Atlantic Masters. To płyta z 1969 roku, zawierająca muzykę napisaną specjalnie dla dawno już zapomnianego, a w Europie nieznanego widowiska telewizyjnego o tym samym tytule. Płyta powstała mniej więcej w tym samym czasie, co „Crossings” i „Mwandishi”. To zapowiedź fuzji jazzu i muzyki funk, pierwsze nieśmiałe nuty soul w nagraniowym dorobku Herbie Hancocka. Utwór, który w zamyśle miał być kołysanką – „Tell Me A Bedtime Story” Big band Quincy Jonesa w latach siedemdziesiątych grywał w dużo szybszym, funkowym rytmie. To kompozycja z wielkim potencjałem…

* Herbie Hancock – Tell Me A Bedtime Story – Fat Albert Rotunda

Kolejny album z wyprzedaży to wybitna i nieco dziś zapomniana płyta Charlesa Mingusa. To również kolejny przykład geniuszu lidera, który potrafił tworzyć wybitne zespoły z niemal bezimiennych muzyków. „Changes Two” to album nagrany wspólnie z „Changes One” w 1974 roku. Niestety „Changes One” chyba nie zmieścił się w serii Atlantic Masters.

* Charles Mingus – Free Cell Block F. ‘Tis Nazi U.S.A. – Changes Two

Na koniec dwa klasyki z płyty Raya Charlesa – „Hallelujah I Love Her So!”, płyty dla muzyka przełomowej, ma której po razy pierwszy zaśpiewał swoim głosem, a nie imitując Nat King Cole’a. Przynajmniej na drugiej stronie albumu zawierającej utwór tytułowy i premierowe wykonanie superprzeboju „I Got A Woman”.

* Ray Charles - Hallelujah I Love Her So - Hallelujah I Love Her So!
* Ray Charles – I Got A Woman - Hallelujah I Love Her So!

22 stycznia 2013

Ray Charles – Hallelujah I Love Her So!


Z Rayem Charlesem nie jest łatwo. Większość jego płyt, szczególnie tych wczesnych, to luźne zbiory piosenek. Często znajdujemy w repertuarze tych albumów wielkie przeboje. Są jednak zwykle poutykane pośród nieco mniej znanych i przebojowych nagrań. Tak wydawano wtedy płyty długogrające gwiazd muzyki popularnej – często przypadkowe sesje, w czasie których nieraz w zaskakujący sposób powstawały przeboje. Te najlepsze ukazywały się zwykle najpierw na singlach. Potem producenci zbierali to, co było w archiwach i powstawały takie płyty, jak choćby „Hallelujah I Love Her So!”

Nie znaczy to, że w obszernym katalogu nagrań Raya Charlesa nie ma staranniej przygotowanych albumów. To nie znaczy również, że te z pozoru przypadkowe zbiory nagrań nie są ciekawe. Niektóre są wręcz niezwykłe. Taki jest choćby album „Hallelujah I Love Her So!”, no może przynajmniej jego druga połowa.

Całość brzmi trochę jak przebojowa składanka, tyle że różnica między Rayem Charlesem, a nieco bardziej współczesnymi gwiazdami jest taka, że owa składanka Raya Charlesa, to wiązanka wielkich hitów napisanych i zagranych przez niego w ciągu kilku miesięcy, a nie kilkudziesięciu lat muzycznej działalności…

Mimo wysiłków producentów serii Atlantic Masters, nie udało się osiągnąć jednolitego brzmienia albumu, nawet w jego współczesnej wersji. Może nawet celowo pozostawiono oryginalne brzmienie. To wcale nie przeszkadza… Każdy utwór z osobna jest fantastyczny, przynajmniej na stronie B.

W czasie swojej długiej kariery Ray Charles był jazzowym pianistą, piosenkarzem country, wojującym z niewiernymi kaznodzieją, pionierem elektrycznych klawiatur, wokalistą towarzyszącym dużej orkiestrze, młodzieżowym idolem rock and rolla. Miał też wiele innych, mniej znanych wcieleń, śpiewał kolędy, występował w reklamach. Niezależnie od muzycznej konwencji czy oczekiwań producentów i managerów, do których nie miał specjalnego szczęścia, zawsze był sobą. To cecha największych Artystów.

Ja lubię najbardziej, kiedy gra na fortepianie i śpiewa, najchętniej solo, albo z nieliczną pomocą innych muzyków. Wtedy jest kwintesencją muzykalności, całym sobą definiuje soul, gospel, spirituals, R&B. Jest wielki i tyle.

„Hallelujah I Love Her So!” to jedna z tych płyt, które mogłyby być tym jednym, jedynym albumem Raya Charlesa w Waszej kolekcji. Jest jednak parę ciekawszych. Bo ta płyta, to tak naprawdę pół płyty – czyli jej strona B.

Ten album to same wielkie przeboje. Pierwszej stronie brakuje jednak muzycznej energii. W pierwszych siedmiu utworach Ray Charles nie jest sobą. Jest kopią Nat King Cole’a. Tak wtedy śpiewał.

Album startuje od kompozycji tytułowej – dziś ósmej na płycie CD, kiedyś pierwszej na stronie B płyty analogowej. Sam Ray Charles napisał o tej kompozycji w swojej autobiografii „Brother Ray: Ray Charles’ Own Story” (Ray Charles & David Ritz), że kiedy nagrywał ten utwór, gdzieś w 1955 roku, nie zdawał sobie sprawy z wyjątkowej wartości tej kompozycji. W czasie tej samej sesji powstał też „Drown In My Own Tears”.

Według słów samego kompozytora, ze wspomnianej książki, to pierwszy jego przebój, który przyniósł mu popularność na większą skalę wśród czarnej publiczności i został zauważony przez białych słuchaczy.

Od tytułowej kompozycji płyta właściwie się zaczyna. To trochę tak, jakby pierwsza jej strona była ostatecznym pożegnaniem się Raya Charlesa z głosem imitującym Nat King Cole’a. Strona druga to już Ray Charles we własnej osobie, śpiewający po swojemu i komponujący lepiej do niego pasujący repertuar.

Przypadkowość nagrań, które złożyły się na „Hallelujah I Love Her So!” łatwo wyjaśnić, wczytując się we wspomnianą już autobiografię Raya Charlesa. W tym okresie grał z zespołem koncerty w 300, a nawet 315 dni w roku, często dwa dziennie, albo nawet więcej. Sesje nagraniowe odbywały się w czasie nielicznych dni przerwy, często w słabo przygotowanych, przypadkowych studiach. To tłumaczy też słabą jakość techniczną nagrań.

Zacznijcie słuchać tej płyty od 8 nagrania Polubicie ten album bardziej. Ja zwykle słucham tylko drugiej połowy. Dziś zrobiłem wyjątek, żeby sprawdzić, czy może zmieniłem zdanie. Nie zmieniłem. Na deser, jakby upchnięte na sam koniec dostaniecie też premierowe wykonanie „I Got A Woman”, innego wielkiego singlowego przeboju.
Zaledwie kilkanaście miesięcy po premierze albumu „Hallelujah I Love Her So!”, wydanego pierwotnie jako „Ray Charles”, w 1958 roku Ray Charles zagra „Hallelujah I Love Her So”
razem z Miltem Jacksonem na płycie „Soul Meeting”, ale o tym innym razem…

Ray Charles
Hallelujah I Love Her So!
Format: CD
Wytwórnia: Atlantic
Numer: 081227352523

20 stycznia 2013

Joey DeFrancesco, Larry Coryell, Jimmy Cobb – Wonderful! Wonderful!


Tytuł albumu w zasadzie powinien wystarczyć za jego recenzję. Skład również zapowiada coś co nie mogło się nie udać. Joey DeFrancesco to przecież muzyk absolutnie fenomenalny. Może Jimmy Smith w początkach swojej kariery był równie dobry. Larry Young miał też parę wyśmienitych płyt. Ale nikt, absolutnie nikt nie gra tak jak Joey. On od początku kariery do dnia dzisiejszego nie ma na swoim koncie czegoś ewidentnie słabego. Jimmy Cobb to nie weteran perkusji i legenda wielkich sesji. To jeden z najlepszych perkusistów na świecie. Był nim w końcu lat pięćdziesiątych i jest do dziś. Uwielbiam oszczędny styl gry Jimmy Cobba.

Larry Coryell to też nie byle kto. Do jego muzyki nie mam aż tak emocjonalnego stosunku, ale z pewnością to gitarowa ekstraklasa. Choć w wytwórni HighNote swoje płyty wydaje ktoś o niebo lepszy i w dodatku uwielbiający grać z organami Hammonda, a nawet mający już w swojej dyskografii nagranie z Joey’em DeFrancesco. To moim zdaniem największy z największych – Pat Martino.

To jedyny słabszy punkt tej płyty, a raczej miejsce, gdzie mogłoby być lepiej. Zwyczajnie nie potrafię pozbyć się wyobrażenia, co zagrałby na tym albumie Pat Martino. Larry Coryella bez chwili wahania zamieniłbym na Pata Martino. Pozostałych dwu muzyków nie da się zamienić na nikogo…

Wybór utworów jest równie genialny. Wszystko to wielkie kompozycje, choć w części dziś nieco zapomniane – jak choćby utwór tytułowy. Warto też zwrócić uwagę na to, że to nie są standardy napisane z myślą o organach Hammonda, oczywiście za wyjątkiem dwu oryginalnych kompozycji – „Joey D” Larry Coryella i „JLJ Blues” Joeya DeFranceso.

Formuła organowego trio wydaje się być równie ponadczasowa, co wyeksploatowana do granic możliwości. Ten album nie jest jednak ani nostalgicznie wspominkowym powrotem do końca lat sześćdziesiątych, kiedy powstawało najwięcej muzyki w takich składach, ani wirtuozerskim popisem trójki muzyków, którzy potrafią przecież zagrać wszelkie możliwe i niemożliwe nuty frazy i jeszcze więcej.

To spotkanie na szczycie muzyków, którzy grają dla przyjemności. Przyjemności dodajmy, swojej i każdego, kto usłyszy choćby parę dźwięków z tego albumu. Mój największy z możliwych iPod wypełniony jest muzyką, tą najbardziej ulubioną, z którą nie potrafię się rozstać, do ostatniego bajta swojego 160 GB dysku. W 2012 roku dwa razy zostałem zmuszony do skasowania czegoś, żeby zmieścić tam nową muzykę. To nie był łatwy wybór. Mamy połowę stycznia 2013 roku, a ja znowu muszę coś skasować, bo „Wonderful! Wonderful!” musi tam się koniecznie znaleźć. Chyba poświęcę któryś z klasycznych albumów Jimmy Smitha. To będzie sprawiedliwe, ale co najważniejsze całkiem uzasadnione.

Płyta ukazała się w 2012 roku i do mnie dotarła w grudniu. Gdybym wtedy jej posłuchał, to być może byłaby to moja ulubiona płyta 2012 roku. Jak będzie w tym roku – nie wiem, ale do dziś to najlepsza nowość, jakiej słuchałem w 2013 roku.

I tak całkiem na koniec – choć to przedostatni utwór na płycie – „Old Folks”. Gdyby Joey DeFrancesco zagrał całą płytę na trąbce, też mogłoby z tego wyjść całkiem dobre nagranie…

Joey DeFrancesco, Larry Coryell, Jimmy Cobb
Wonderful! Wonderful!
Format: CD
Wytwórnia: HighNote
Numer: 632375724122