16 lutego 2013

Ray Charles – The Genius After Hours


Tytuł w zasadzie w całości oddaje pomysł na tą płytę. Wiele nagrań Raya Charlesa powstało w związku z komercyjnymi pomysłami producentów na sprzedaż kolejnego albumu. Ray Charles należy całe szczęście do muzyków, którzy śpiewać potrafili, jednak w moim pojęciu, czego świetnym dowodem jest dzisiejszy album, był przede wszystkim wyśmienitym jazzowym pianistą. Fakt, że skomponował i przy okazji zaśpiewał wiele znakomitych przebojów, to wyszło mu jakby przy okazji…

Tego typu nagrań wcale nie ma wiele. Album powstał jakby przy okazji nagrywania zupełnie innej płyty – „The Great Ray Charles”. To nie była jakaś tam kolejna sesja. Na płycie znalazły się utwory nagrane w trio i w septecie. Te drugie aranżował sam Quincy Jones. Zapewne jego inwencji zawdzięczamy fakt, że z mało znanych muzyków tworzących sekcję instrumentów dętych stworzył wyśmienity zespół.

To jednak Ray Charles i jego fortepian są na tej płycie najważniejsi. Warto jednak zauważyć wspomnianą już świetną robotę Quincy Jonesa i całkiem niezłe solówki Davida Fatheada Newmana (saksofony) i zupełnie mi nieznanego z żadnych innych płyt, oprócz innych albumów Raya Charlesa trębacza – Josepha Bridgewatera.

Ray Charles – pianista, to muzyk zdradzający stricte jazzowe korzenie. Porzucając na chwilę śpiewanie zagrał między innymi „Ain’t Misbehawin” Fatsa Wallera i „The Man I Love” George’a i Iry Gershwin. Częściej wracam do utworów nagranych w trio. To pełne bluesa, stylowe jazzowe fortepianowe miniatury pokazujące największy talent Raya Charlesa. Za każdym razem, kiedy słucham tej płyty zastanawiam się, jakie jeszcze płyty mógłby nagrać Ray Charles, gdyby nie śpiewał… To byłoby fascynujące, jednak nigdy się nie wydarzy. W jego dyskografii nie ma wielu takich nagrań. Dlatego warto mieć ten album, nawet jeśli uważacie, że Ray Charles to przede wszystkim Rhythm & Bluesowy wokalista.

Swingująca sekcja rytmiczna w gwiazdorskiej obsadzie – Oscar Pettiford i Joe Harris jest świetnym wsparciem dla Raya Charlesa – pianisty, który w tym towarzystwie jest wyśmienitym hard-bopowym pianistą.

W katalogu wytwórni Atlantic znajdziemy oprócz „The Genius After Hours” chyba jeszcze tylko jeden, równie wyśmienity album instrumentalny Raya Charlesa – „Soul Brothers”, nagrany wspólnie z Miltem Jacksonem w 1958 roku. Ciekawostką tego albumu są fragmenty grane przez Raya Charlesa na saksofonie altowym, ale o tym innym razem…

Ray Charles
The Genius After Hours
Format: CD
Wytwórnia: Atlantic
Numer: 081227352325

12 lutego 2013

Keith Jarrett – Life Between The Exit Signs


Według mojej najlepszej wiedzy, ten album jest debiutem nagraniowym Keitha Jarretta w roli lidera własnego składu. Niespełna 23 letni w momencie nagrania płyty muzyk był już wtedy okrzyknięty sensacją, nową nadzieją, wirtuozem wszechczasów i różnymi innymi epitetami w podobnym stylu, głównie w związku ze swoimi występami i kilkoma albumami nagranymi w kwartecie Charlesa Lloyda oraz uznaniem samego Arta Blajey’a i krótkiej przygodzie z Jazz Messengers.

Końcówka lat sześćdziesiątych należała zresztą w świecie jazzu do pianistów. To okres pierwszych znaczących nagrań nie tylko Keitha Jarretta, ale również Chicka Corea i nieco wcześniej Herbie Hancocka.

Dla autora muzyki i lidera zespołu, który nagrał „Life Between The Exit Signs” to był czas wewnętrznych rozterek. Tak przynajmniej ja odbieram tą ciekawą do dziś, choć nieco zapomnianą i wyblakłą na tle późniejszych wielkich nagrań dla ECM, zarówno tych solowych, jak i zespole zwanym z racji repertuaru, The Standards Trio.

Keith Jarrett spróbował na tej płycie wszystkiego, sprawnie poruszając się po  z pozoru nieistniejącej linii łączącej klasyczną pianistykę europejską z uwolnioną ekspresją Cecila Taylora, o którym otwarcie wtedy opowiadał, jako o swoim muzycznym idolu. Niezależnie od tego, bliżej którego końca muzycznej skali stylów i ekspresji znajdują się płynące z głośników dźwięki, większość słuchaczy znających późniejsze nagrania lidera bez wahania rozpozna, że to właśnie Keith Jarrett siedzi przy fortepianie.

To właśnie rozpoznawalny sound, ulotny i trudny do zdefiniowania amalgamat techniki gry, sposobu budowania improwizacji, stylu kompozycji i jeszcze wielu innych rzeczy, których nazwanie sprawiłoby, że zrozumieją tylko praktykujący muzycy po wielu latach formalnej edukacji, jest cechą Muzyków przez duże M. Sonny Rollins powiedział niedawno, że ciągle poszukuje swojego brzmienia. Ma je oczywiście już od jakiś 50 lat, ale fakt, że ciągle go poszukuje, daje wiele do myślenia.

Keith Jarrett w wieku 23 lat wiedział jak chce grać i potrafił uwiecznić tą koncepcję na płycie. Później nie sięgał już tak często po preparowane dźwięki fortepianu.

Płyta została wydana przez mało znaną wytwórnię Vortex, wchodzącą wtedy w skład rosnącego w siłę koncernu Atlantic. Produkcją zajął się sam George Avakian. Atlantic nie wierzył chyba do końca w komercyjne możliwości swojego artysty, wydając jego nagrania właśnie w satelickiej wytwórni Vortex. Dał za to artyście wolną rękę w wyborze muzyków towarzyszących, co zapewne wiązało się ze sporym ryzykiem finansowym, bowiem debiutujący Keith Jarrett nie wybrał jak to często w przypadku debiutów bywało, kolegów ze studiów, ale muzyków o uznanej renomie – Charlie Hadena i Paula Motiana. Być może chciał w ten sposób stworzyć klamrę pomiędzy klasycznym jazzowym graniem wypełnionym tradycją europejskiej pianistyki Billa Evansa zatrudniając Paula Motiana, który miał już wtedy za sobą sporo nagrań w trio Evansa, z odrobiną żywiołu Ornette Colemana, z którego zespołu wywodził się Charlie Haden osławiony udziałem choćby niemal dekadę przed nagraniem dzisiejszej płyty w projekcie „The Shape Of Jazz To Come”. Być może o ich zatrudnieniu zdecydowała raczej fascynacja obu muzyką europejską? Nie ma to wielkiego znaczenia. Sekcja Haden / Swallow okazała się wybitna, a dla Keitha Jarreta była tylko wstępem do stworzenia najbardziej klasycznego składu z Gary Peacockiem i Jackiem DeJohnette.

Definiujący muzyczną zawartość albumu tytuł dokumentuje rozterki twórcze lidera. Jak na ironię tytułowy utwór jest najbardziej tradycyjnym, klasycznie zagranym fortepianowym trio na całej płycie. Może to również świadectwo ostatecznego wyboru, deklaracja twórcza startującego do światowej kariery solowej muzyka, który w swoich jazzowych wcieleniach już nigdy nie będzie tak radykalny i niezdecydowany.

Niezależnie od tej całej historii można o niej zapomnieć i posłuchać świetnie napisanej i zagranej przez wyśmienitych muzyków płyty nie zastanawiając się nawet, kto i dlaczego tak pięknie gra…

Keith Jarrett
Life Between The Exit Signs
Format: CD
Wytwórnia: Vortex / Elektra / Atlantic
Numer: 081227375621

11 lutego 2013

Renaud Garcia-Fons – Solo: The Marcevol Concert


Renaud Garcia-Fons, geniusz smyczka. Nikt nie gra na kontrabasie smyczkiem tak jak on. 5-strunowy instrument w połączeniu z odrobiną maszynerii umożliwiającej nagrywanie i odtwarzanie w pętli kolejnych partii daje możliwości wręcz niezwykłe. Mając takie umiejętności techniczne, jak Renaud Garcia-Fons łatwo znaleźć się w ślepej, pełnej miałkiego banału uliczce efekciarskiej wirtuozerii.

Renaud Garcia-Fons jest bez wątpienia wirtuozem. Nie oczekujcie jednak basowych zagrywek pod publiczkę. On jest Muzykiem, a ten koncert to Muzyka przez duże, a nawet bardzo duże M, a niezwykła technika jest jedynie środkiem wyrażania emocji.

Solowe występy są dla każdego muzyka wyzwaniem. Nie można schować się za nikim nawet na chwilę. Przejmuje się całą odpowiedzialność nie tylko za własną grę, ale także za utrzymanie napięcia, różnicowanie tempa i nastroju. Krótko mówiąc – trzeba uciekać od monotonii.

Receptą Renaud Garcia-Fonsa jest różnicowanie kompozycji, ale również techniki gry. Ja najbardziej lubię, kiedy gra smyczkiem. Nie przepadam za momentami, kiedy pojawia się zbyt dużo wcześniej zagranych i odtwarzanych w pętli z elektronicznego loopera partii kontrabasu i uzupełniających, przygotowanych wcześniej efektów perkusyjnych wygenerowanych w całości przy pomocy kontrabasu. Modyfikowanie brzmienia kontrabasu arkuszami papieru włożonymi pod struny jest muzyczną ciekawostką. Te wszystkie efekty są jednak użyte z umiarem i służą uzupełnieniu środków wyrazu. W żadnym wypadku nie zastąpiłyby ani dobrych kompozycji, ani mistrzowskiej gry na żywo. Największe wrażenie robią jednak utwory zagrane bez loopów i ampli, jak choćby kompozycja tytułowa – „Marcevol”, czy „Bajo De Guia (Buleria)”.

Parę lat temu w Barcelonie zapytałem sprzedawcę w olbrzymim sklepie z płytami o hiszpański jazz. Odwracając się na pięcie i idąc w swoją stronę odburknął niezbyt grzecznie, że nic takiego nie mają. Szybko zrozumiałem swój błąd. Jego kolegę dwie półki dalej zapytałem o jazz kataloński. W ten sposób po godzinnym wykładzie wyszedłem ze sklepu z torbą płyt i listą miejsc, które powinienem koniecznie odwiedzić w ciągu kolejnych dni mojego pobytu w Barcelonie, za którą zresztą szczególnie nie przepadam. Tam właśnie dowiedziałem się o istnieniu niezwykłego kontrabasisty – Renaud Garcia-Fonsa. On sam urodził się pod Paryżem, jednak ma zdecydowanie katalońskie korzenie, co słychać w jego muzyce.

A teraz wypada jeszcze pochwalić wydawcę za kilka spraw. Po pierwsze – wydanie CD razem z DVD, albo DVD razem z CD, bo w tym wypadku trudno wybrać, który materiał jest ważniejszy, to świetny pomysł. Zarejestrowanie kameralnego koncertu za pomocą kilku kamer, uzupełnienie o krótki wywiad z muzykiem i teledysk nie kosztuje wiele, podobnie jak wytłoczenie dodatkowego krążka. Materiał video pomaga znaleźć się w środku wybitnego koncertu, a płytę CD można zabrać do samochodu. Oferuje ona również, przynajmniej w moim systemie odrobinę bardziej kontrolowany dźwięk. Tak to powinno być. W wielu systemach odsłuchowych źródło CD jest lepsze niż DVD, które pełni rolę dodatku. U mnie jest podobnie, choć moje źródło DVD za czasów świetności tej technologii uchodziło za wzorzec jakości dźwięku. Żeby upewnić się, że mam rację posłuchałem również fragmentu CD na odtwarzaczu DVD. Nie próbujcie tego, jeśli macie dobry odtwarzacz CD. Zawsze dźwięk będzie nieco słabszy. Kolejne słowa uznania dla wydawcy i producentów należą się za to, że nie próbowali dźwięku udoskonalić jakimś systemem wielokanałowym. To, w szczególności w przypadku kameralnego koncertu pojedynczego kontrabasu nie miałoby sensu. Nawet jeśli dodanie kolejnych kanałów poprawiłoby odbieraną przez słuchacza akustykę sali, to zapewne usłyszeliby to jedynie ci, którzy dysponują dźwiękiem przestrzennym, w którym jeden głośnik kosztuje 5 razy tyle, co wszystkie urządzenia elektroniczne, łącznie z lodówką w większości domów rodzimych fanów jazzu. Reasumując – tak wydane powinny być wszystkie płyty koncertowe – CD i DVD z tym samym materiałem, bez sztucznych ulepszaczy dźwięku i wydawania fortuny na produkcję obrazu.

Renaud Garcia-Fons to Jeff Beck kontrabasu. Nikt nie śpiewa przy pomocy smyczka tak jak on. Nie trzeba głosu. Nie trzeba słów. To może być równie dobrze rockowy przebój – „Rock Wandering”, orientalna ballada – „Voyage A Jeyhounabad (Inspired By Ostad Elahi Sheikh Amiri’s Style), czy mylony hiszpańskim flamenco folklor kataloński – jak w „Bajo De Guia (Buleria)”, albo zagrana prawdopodobnie na bis zwyczajna ballada – „Far Ballad”.

Przepiękna muzyka i tyle. I jeszcze można to wszystko obejrzeć. Kupcie ten album absolutnie koniecznie!

Renaud Garcia-Fons
Solo: The Marcevol Concert
Format: CD+DVD
Wytwórnia: Enja
Numer: 063757958123

10 lutego 2013

The Moongang – Taxi


Album zupełnie mi nieznanego gdańskiego zespołu The Moongang, przypuszczalnie debiut w tym składzie i pod tą nazwą przeleżał u mnie na półce z nowymi płytami dobre 2 miesiące, zanim wogóle na niego spojrzałem. Każdego dnia było coś ciekawszego do posłuchania. Dziś kolejka nowości jest jeszcze większa niż dwa miesiące temu. Sięgnąłem jednak po płytę „Taxi” trochę targany wyrzutami sumienia, że tak długo do niej nie zaglądałem, trochę z ciekawości, trochę też z redakcyjnego obowiązku, bowiem na okładce widnieje logo RadioJAZZ.FM – patrona medialnego, jednego z wielu zresztą, co dobrze świadczy o zdolnościach managera do pozyskiwania zainteresowania mediów. Postanowiłem zatem usłyszeć, co wymyślili sobie muzycy z Trójmiasta, o których, oprócz wokalistki nic wcześniej nie słyszałem, a Joannę Knitter kojarzyłem raczej ze sceną bluesową. Krajowym bluesem raczej się nie interesuję, bowiem uważam, że w odróżnieniu od jazzu z jego jakością na tle tysięcy amerykańskich płyt, które chciałbym jeszcze sobie kupić i znaleźć czas na ich głębsze poznanie, nie jest delikatnie rzecz ujmując najlepiej.

„Taxi” to świetnie napisany, zagrany, zaśpiewany i wyprodukowany album. Jego siłą jest równowaga, muzycy czerpią odważnie z często odległych od siebie stylów, skutecznie budując własną artystyczną tożsamość. Wszystkiego dostajemy więc po trochu i wszystkiego akurat tyle, ile potrzeba i wtedy, kiedy potrzeba. Czasem jest bardziej jazzowo, kiedy indziej soulowo, nie znając przeszłości muzycznej członków zespołu, zgaduję jednak, że ich korzenie są bardziej rockowe, niż stricte jazzowe.

Kompozycje członków zespołu nie kwalifikują się być może na światowe przeboje, zresztą chyba nawet do tego miana nie aspirują. Są raczej ciekawie napisanymi tematami, które pozwalają bawić się muzyczną konwencją i zostawiają akurat tyle miejsca ile potrzeba na instrumentalne popisy członków grupy. I tu znowu ważna jest równowaga. Owe instrumentalne popisy, to nie wirtuozerskie zagrywki pod publiczkę. To z sensem i wyczuciem konwencji umieszczone brzmieniowe smaczki, gitara, analogowe syntezatorowe brzmienie sprzed lat, harmonijka, solówka gitary basowej, wszystko tam gdzie trzeba i jak trzeba.

Niby to wszystko już było, ale z tą myślą szybko mija czas od pierwszego do ostatniego utworu. To najlepszy znak, że płyta jest ciekawa. Na szczególne wyróżnienie zasługuje moim zdaniem grający na harmonijce ustnej Roman Badeński. To nazwisko z pewnością zapamiętam i będę poszukiwał innych nagrań z jego udziałem.

Nie umniejszając w żaden sposób całkiem sporej dawki muzycznej energii płynącej z płyty, połączonej z bardzo rzetelną realizacją dźwiękową, mam wrażenie, że trudno będzie znaleźć zespołowi miejsce na krajowej scenie muzycznej. W Polsce publiczność lubi wyraziste osobowości, chcąc identyfikować się z łatwym do nazwania stylem, a muzykę The Moongang trudno jest określić jednym stylem, to raczej zgrabnie skomponowana mieszanina, w której znowu wiodącą wydaje się równowaga przeróżnych inspiracji.

Mam jednak nadzieję, że zespół nie poprzestanie na jednej płycie, bowiem ja z pewnością ich kolejną produkcją się zainteresuję.

The Moongang
Taxi
Format: CD
Wytwórnia: Allegro
Numer: 5901157049247