03 maja 2013

Patricia Barber – Smash


Przy okazji każdej nowej płyty Patricii Barber zastanawiam się, czy to śpiewając pianistka, czy raczej wyśmienicie grająca na fortepianie wokalistka. Prawie zawsze dochodzę do wniosku, że Patricia Barber to jednak najzwyczajniej wyśmienita pianistka, która przy okazji potrafi śpiewać, no i jeszcze napisać dla siebie wyborne piosenki.

Patricia Barber należy też to nielicznego, z upływem czasu coraz bardziej elitarnego grona artystów, którzy robią swoje, nie patrząc na bieżące mody, przewidywaną sprzedaż, czy możliwość zakontraktowania kolejnego monumentalnego światowego tourne po letnich jazzowych festiwalach. Muzyka Patricii Barber to gatunek jedyny w swoim rodzaju. Można oczywiście na siłę szukać porównań, jednak w zasadzie to nie ma sensu. To gatunek sam w sobie, a biorąc pod uwagę fakt, że istnieje już ponad 25 lat, to gatunek istniejący dłużej, niż wiele modnych wśród młodych słuchaczy atrakcji jednego sezonu.

„Smash” to debiut artystki w dużej wytwórni – Concord. Z punktu widzenia polskiego słuchacza to dobra wiadomość, bowiem łatwiej będzie można kupić jej nagrania. Z drugiej jednak strony będzie drożej, poprzednie dostępne w Polsce jedynie w internetowych sklepach płyty były tańsze.

Tytuł albumu mógłby sugerować, że płyta zawiera przeboje – smash hits. Nic bardziej mylnego. To muzyka na długie wieczory, taka do której często się wraca, a nie nuci pod prysznicem. Hitów tu nie znajdziecie, zresztą jestem przekonany, że Patricia Barber potrafiłaby napisać niejeden przebój, tylko zwyczajnie nie chce.

Ostatnie dwa albumy artystki, oba zarejestrowane w słynnym Green Mill w Chicago, zawierały sporo jazzowych standardów i zdecydowanie więcej fortepianu. „Smash” to album Patricii Barber – kompozytorki i aranżerki. To również płyta wypełniona prostymi słowami, emocjami, tekstami, które bronią się również bez muzyki. To miejsce niespodziewanych zwrotów akcji, jak w tytułowej kompozycji, utworów, które zdają się być balladą, do czasu dynamicznego wejścia gitary, lub niespodziewanej fortepianowej solówki. Na „Smash” usłyszycie nie tylko wyśmienite teksty i świetnie zagrane partie fortepianu. Usłyszycie muzykę, która nie znosi podziałów, fragmenty popowe przeplatają się z hard-rockowymi solówkami gitary, disco z klasycznym amerykańskim śpiewaniem znanym z songbooków Ellie Fitzgerald, czy klasyków Franka Sinatry. Nowa płyta to również nowy zespół – gitarzysta John Kregor, grający na basie Larry Kohut i perkusista znany polskim słuchaczom ze współpracy z Grażyną Auguścik - Jon Deitemyer.

Do świata Patricii Barber należy się całym sobą, albo wcale. Obok tej płyty nie można przejść obojętnie. To prawdopodobnie najlepsza z dotychczasowych płyt Patricii Barber. Jeśli chcecie mieć jedną płytę tej niezwykłej artystki – „Smash” to wyśmienity wybór, jednak wtedy tak czy inaczej będziecie chcieli mieć więcej…

Patricia Barber
Smash
Format: CD
Wytwórnia: Concord / Universal
Numer: 888072336766

01 maja 2013

Anna Serafińska – Światowy Dzień Jazzu – Pałac Szustra, Warszawa, 30.04.2013


Światowy Dzień Jazzu wymyśliło UNESCO, ustalając, właściwie bez żadnego uzasadnienia datę na 30 kwietnia. W Polsce to dzień dość szczególny, choć ja osobiście zupełnie nie pojmuję dlaczego. Czy warto stać w korkach, żeby gdzieś na Mazurach, albo w górach spotkać te same twarze, które widzimy codziennie na warszawskiej ulicy? Czy warto płacić za miejsca w hotelach więcej niż tydzień wcześniej, czy tydzień później i czekać w dłuższych kolejkach właściwie wszędzie? I to wszystko po to, żeby oszczędzić dzień, czy dwa urlopu? Według mnie nie warto. Na majówkę można pojechać tydzień wcześniej, albo tydzień później. Za to w każdym dużym mieście, w tym w Warszawie, w długi weekend żyje się lepiej… A do tego w weekend majowy mamy święto jazzu. W zeszłym roku nasz radiowy koncert Artura Dutkiewicza w Pałacu Szustra był chyba jedynym zorganizowanym z okazji dnia jazzu, w tym roku już w samej warszawie odbyły się co najmniej 4 imprezy (liczę tylko te, na które zostałem zaproszony). Tak więc dzień jazzu jako globalna inicjatywa rozwija się całkiem nieźle… W takim tempie za 5 lat będziemy mieć w Warszawie imprezę na miarę North Sea, tyle tylko że tych koncertów nie będzie gdzie i komu zagrać, ale to oczywiście zupełnie inny temat.

Anna Serafińska

W Pałacu Szustra, 30 kwietnia z okazji wyjaśnionej powyżej zorganizowaliśmy koncert Anny Serafińskiej. Wokalistce towarzyszył pianista – Piotr Wrombel. Muzycy współpracują ze sobą czasami, grywając program, którego część usłyszeliśmy i tym razem – złożony głównie z piosenek Jonasza Kofty, Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego i popularnych jazzowych standardów.

Piotr Wrombel

Publiczność, pomimo wspomnianej już – nieco nieszczęśliwie na świętowanie w dużych miastach wybranej daty stawiła się jak zwykle, kiedy organizujemy koncert w tym miejscu w nadkomplecie. Nie było jeszcze tak ciepło, żeby otwierać wszystkie okna i uruchomić taras, niemniej jednak zdecydowanie sympatyczniej artystom gra się i śpiewa przy pełnej sali.

Nie pamiętam kiedy ostatnio słyszałem Annę Serafińską na żywo, z pewnością było to jednak bardzo dawno temu. Stąd też koncert był dla mnie wielką niewiadomą. Prawdopodobnie, gdyby nie obowiązki redakcyjne, tego dnia zajmowałem się w zasadzie wszystkim od technicznej realizacji transmisji do robienia zdjęć (tym razem ominęła mnie obsługa szatni J) wybrałbym tego dnia inne wydarzenie. Nie żałuję jednak, i to chyba jest najlepsza z tych najkrótszych recenzji.

Anna Serafińska

Publiczność też nie żałowała, co oznacza, że moje zdanie podzieliła większa ilość słuchaczy. Być może w związku z okazją repertuar powinien być nieco bardziej historyczny? Może przydałoby się nieco więcej znanych jazzowych standardów? Publiczność jednak lubi piosenki, które zna. Doskonała technika i nienaganna dykcja pomaga Annie Serafińskiej w opowiadaniu historii pisanych przez Jonasza Koftę, czy Jeremiego Przybory. Przez moment miałem wrażenie, że brak w programie koncertu prawdziwych emocji, a za wiele w nim wyreżyserowanych i opracowanych wcześniej solówek. Już pomyślałem sobie, że będę musiał napisać o nieco hermetycznym, oderwanym od interakcji z publicznością, poprawnym i akuratnym występie artystki, która wiele czasu spędza w roli pedagoga i że takie koncerty są domeną muzyków, którzy dużo uczą.

Anna Serafińska

Jednak finał koncertu udowodnił wszystkim zgromadzonym, że niespodziewane i kompletnie wcześniej nie wypróbowane muzyczne interakcje to coś, w czym Anna Serafińska odnajduje się równie dobrze, jak będący w wielu fragmentach improwizowanych jej muzycznym mistrzem Bobby McFerrin. W zatłoczonym korytarzu Pałacu Szustra pojawił się z towarzyską wizytą Artur Dutkiewicz. Już po krótkiej chwili, wykluczającej odbycie jakiejkolwiek próby oraz w zasadzie ustalenie czegokolwiek oprócz nazwy utworu, tonacji i tempa Artur usiadł do fortepianu i zachwycona publiczność wysłuchała jednego z najwspanialszych finałów koncertu, jakie miałem w ostatnich latach okazję wysłuchać.

Anna Serafińska

Nie zrozumcie mnie źle, Piotr Wrombel w roli akompaniatora sprawdził się wyśmienicie, jednak zabrakło w jego grze odrobiny spontaniczności. Ja zawsze oczekuję od kameralnych koncertów czegoś więcej niż odegrania wcześniej przygotowanego programu w ustalonej kolejności. To właśnie „Route 66” z improwizowanym tekstem o polskich autostradach i warszawskim metrze był momentem, który zapamiętam na długo…

Simple Songs Vol. 86


„Walkin’” nie jest łatwym tematem. Można oczywiście zorganizować kilkugodzinny show złożony z różnych koncertowych wykonań kwintetów Milesa Davisa, co przy okazji pozwoli dokonać przeglądu najwybitniejszych saksofonistów epoki hard-bopu. Dla wielu to jednak, mimo niewiarygodnego piękna większości z tych rejestracji byłoby przeżyciem dość monotematycznym.

Sam utwór jest jednak nieodłącznie związany z sylwetką Milesa. Niektórzy nawet przypisują mu autorstwo melodii. Oficjalnym, umieszczonym we wszelakich katalogach i najczęściej na płytach autorem jest Richard Carpenter. Nie mam tu na myśli Richarda Carpentera z zespołu The Carpenters, choć więzów rodzinnych wykluczyć nie potrafię, jednak sam Richard Carpenter to z pewnością inna osoba, bowiem ten znany z zespołu pewnie chodził do szkoły podstawowej, kiedy powstawały pierwsze nagrania „Walkin’”. Często również podaje się jako współautorów Richarda Carpentera i Milesa Davisa.

Nasz Richard Carpenter był księgowym i rodzajem managera Tadda Damerona. Przypuszczalnie przypisał sobie autorstwo, albo kupił gotową kompozycję płacąc jednorazową opłatę w zamian za zrzeczenie się autorstwa i oczywiście wpływów z przyszłych opłat związanych z nagraniami i wykonaniami utworu. Tak więc prawdopodobnych autorów jest kilku. Wśród nich historycy wymieniają samego Milesa Davisa, wspomnianego już Tadda Damerona i Jimmy’ego Mundy. Niektórzy widzą też przypuszczalnego autora w osobie saksofonisty Gene Ammonsa. Ja osobiście stawiam na Tadda Damerona.

Zacznijmy od wersji wokalnej, bowiem „Walkin’” ma co najmniej 3 wersje tekstów. Nie możemy też pozwolić Milesowi opanować audycji, choć to w sumie kusząca perspektywa… Dave Lambert, Jon Hendricks i Annie Ross to jeden z najlepszych wokalnych zespołów wszechczasów. Na płycie „The Hottest New Group In Jazz”.

* Lambert, Hendricks, Ross – Walkin’ – The Hottest New Group In Jazz

Jak już wspomniałem, z pewnością najważniejszych wykonawcą „Walkin’” był Miles Davis. Wypada więc zacząć od wersji chronologicznie pierwszej, przynajmniej w oficjalnej dyskografii. To nagranie z albumu o tym samym tytule, dość nietypowe w dyskografii Milesa Davisa, zespół nazwany Miles Davis All Stars to J. J. Johnson – puzon, Lucky Thompson – saksofon tenorowy, Horace Silver – fortepian, Percy Heath – kontrabas, Kenny Clarke – perkusja i w kilku utworach Davey Schildkraut na saksofonie altowym. W „Walkin’” tego ostatniego nie usłyszymy. Nagranie pochodzi z 1954 roku.

* Miles Davis All Stars – Walkin’ – Walkin’

To nie był z pewnością wymarzony dla Milesa skład. Posłuchajmy teraz jednej z moich ulubionych wersji. Pierwotnie wydano płyty „Friday Night At The Blackhawk” i „Saturday Night At The Blackhawk”. Dziś zwykle występują razem jako „In Person: Friday And Saturday Nights At The Blackhawk”. To nagrania z 1961 roku. „Walkin’” nagrano w sobotę. Zespół w składzie z Hankiem Mobleyem na saksofonie, Wyntonem Kelly na fortepianie i sekcją; Paul Chambers (kontrabas) i Jimmy Cobb (perkusja) był wyśmienitym koncertowym składem.

* Miles Davis – Walkin’ – Saturday Night At The Blackhawk
Chwila przerwy od Milesa Davisa, choć na saksofonie zagra jeden  z jego ważniejszych saksofonistów. Wayne Shorter. Zaśpiewa Bobby McFerrin. Nagranie pochodzi z wydanego w 1986 roku albumu Bobby McFerrina „Spontaneous Inventions”.

* Bobby McFerrin – Walkin’ – Spontaneous Inventions

Wróćmy na chwilę do Milesa Davisa i zupełnie nietypowego nagrania. W 1957 roku w Paryżu Miles Davis w towarzystwie francuskich muzyków nagrał muzykę do filmu znanego pod polskim tytułem „Windą na szafot” („Ascenseur Pour L'echafaud - Lift To The Scaffold”).

Z tymi samymi muzykami wybrał się kilka dni później do Amsterdamu. Koncert zarejestrowało holenderskie radio. Po latach, być może niekoniecznie całkiem oficjalnie nagranie zostało wydane na płycie. Zagrają: Miles Davis – trąbka, Barney Wilen  - saksofon tenorowy, Rene Urteger – fortepian, Pierre Michelot – kontrabas i Kenny Clarke – perkusja. Barney Wilen to dziś całkiem zapomniany, wyśmienity saksofonista.

* Miles Davis Quintet feat. Barney Wilen – Walkin’ – Amsterdam Concert

A teraz kolejny niezwykły skład instrumentalny. Nagranie z 1977 roku, po raz pierwszy dziś usłyszymy instrumenty elektroniczne, obsługiwane przez Billy Childsa. Sekcję tworzą Tony Dumas – kontrabas i Kevin Johnson – perkusja, a soliści – połączeni ponownie po niemal 20 latach to J. J. Johnson – puzon i Nat Adderley – trąbka. Nagranie pochodzi ze słynnego koncertu w Yokohamie.

* J. J. Johnson & Nat Adderley – Walkin’ - Yokohama Concert

Na koniec posłuchajmy krótkiego fragmentu „Walkin’” w wykonaniu kwintetu wszechczasów – Miles Davis, John Coltrane, Wynton Kelly, Paul Chambers i Jimmy Cobb.

* Miles Davis – Walkin’ – En Concert Avec Europe

29 kwietnia 2013

Herbie Mann - Memphis Underground


Wiem, wiem, to nie jest może arcydzieło. Jednak doskonale nadaje się na majówkę. Ja tą płytę często zabieram do samochodu, żeby rozpocząć dzień od czegoś energetycznego, niebanalnego i jednocześnie niezbyt hałaśliwego. To rodzaj prehistorycznego ambientu muzycznego.

Album powstał w 1969 roku. Słychać w nim przeróżne muzyczne inspiracje, wynikające z nagraniowych doświadczeń muzyków, którzy stworzyli tą niezwykłą płytę. Dziś często pisze się, że to fusion, a ja wolę myśleć, że zwyczajnie grali to co mieli w głowach nie myśląc o grupach docelowych, poszerzaniu potencjalnego grona klientów i innych sugestiach specjalistów od sprzedaży.

Album nagrała grupa wyśmienitych jazzowych muzyków w studiach w Memphis używanych na codzień przez muzyków R&B i gwiazdy pop. Stąd też obecność kilku muzyków, których nazwiska znaczyły w Memphis w końcu lat sześćdziesiątych wiele, a które fanom jazzu nic nie powiedzą.

Repertuar to soulowe przeboje zagrane na jazzowo. „Chain Of Fools” to klasyk Arethy Franklin, „Hold On. I’m Comin’” to przebój zespołu Sam & Dave, „New Orleans” był singlowym przebojem Gary U.S. Bondsa. Tego samego, który do dziś pozostaje aktywnym muzykiem w USA, pozostając raczej nieznanym w Europie. Jeśli pojawia się jako gość specjalny – mało kto potrafi mieć tyle scenicznej energii (ostatnio wystąpił gościnnie choćby na słynnym koncercie Jeffa Becka poświęconym pamięci Les Paula dostępnym na płytach Blue-Ray, DVD i CD – „Rock 'N' Roll Party Honouring Les Paul”). Zestaw uzupełniony jest tradycyjnym amerykańskim standardem muzyki popularnej – „Battle: Hymn Of The Republic” i tytułową kompozycją lidera.

„Memphis Underground” to rodzaj lekkiego smooth jazzu lat sześćdziesiątych. Ten okres różnił się od dzisiejszej rzeczywistości mniej więcej tym, czym różni się ta muzyka od dzisiejszych smooth-jazzowych plastikowych kompozycji. Tą różnicę widać zresztą we wszystkim. Wtedy wszystko było prawdziwe, dziś większość rzeczy udaje coś innego. Chrom na motocyklach wtedy był z chromu, dziś jest lakierem na plastikowych deklach pokrytych błyszczącą farbą. Samochód sportowy wtedy był sportowy, a terenowy był terenowy. Dziś Jeep jest bulwarówką (czyli SUVem), a samochody sportowe mają ekologiczne silniki z układem Start-Stop. Silnik do Harleya projektuje Porsche, a znalezienie notebooka z solidnie wykonaną obudową i klawiaturą, która nie ugina się pod palcami jest prawie niemożliwe.

Album we współczesnej reedycji wydaje się nieco za krótki – to tylko 35 minut muzyki – producentom nie udało się znaleźć żadnych dodatkowych bonusów. Może to i lepiej, to tylko 35 minut, ale biorąc pod uwagę charakter muzyki, kolejne utwory zagrane w podobny sposób nie wyróżniałyby się zbytnio, zamiast tego można słuchać w kółko tych samych kompozycji. Kiedy ugrzęznę w korku w drodze do pracy, czasem uda mi się posłuchać albumu prawie dwa razy. To dobry początek dnia. To chyba najlepsze świadectwo subiektywnie postrzeganej jakości.

Herbie Mann nie był wielkim flecista. Sonny Sharrock i Larry Coryell z pewnością mają na swoim koncie dużo ciekawsze nagrania. Ale do tej płyt wracam bardzo często, co i Wam polecam.

Herbie Mann
Memphis Underground
Format: CD
Wytwórnia: Atlantic / Warner
Numer: 081227358624

28 kwietnia 2013

Wolff & Clark – Expedition


Uwielbiam takie niespodzianki. Płyta przyleciała do RadioJAZZ.FM prosto zza oceanu. Gratuluję managerom odpowiedzialnym za promocję albumu dociekliwości w poszukiwaniu mediów gotowych docenić zupełnie niekomercyjny, a muzycznie wyśmienity produkt. Jego autorami jest duet, o którego istnieniu dotąd nic nie wiedziałem. Wolff & Clark to Michael Wolff i Mike Clark. Nidy nie słyszałem żadnego z ich poprzednich albumów, choć nie są to muzycy zupełnie mi nieznani.

Michael Wolff to pianista, którego pamiętam z tak skrajnie różnych muzycznych sytuacji, jak udział w zespole Cala Tjadera, Toma Harrella i ostatnich nagrań, jakie dokonał krótko przed śmiercią Julian Cannonball Adderley. Tak więc to pianista niezwykle uniwersalny, autor kilkunastu autorskich albumów, które jakoś omijały dotąd mój odtwarzacz.

Mike Clark to perkusista, którego nazwisko powinno brzmieć znajomo dla zwolenników fusion. Przez ponad 20 lat był etatowym perkusistą w elektrycznych zespołach Herbie Hancocka, z którym nagrał między innymi takie płyty jak „Flood”, „Thrust”, „Man-Child” i kilka innych. Był też przez prawie 20 lat etatowym członkiem zespołu The Headhunters, zarówno wtedy, kiedy grali z Herbie Hancockiem, jak i kiedy nagrywali płyty bez udziału mistrza fusion.

Skład zespołu uzupełnia basista Chip Jackson. Muzyk chyba najbardziej uniwersalny ze wszystkich członków zespołu, mający na swoim koncie długą współpracę z Elvinem Jonesem i Billy Taylorem, ale również nagrania z Rodem Stewartem.

Album zawiera nieco zaskakujący, ale sensownie wybrany zestaw przebojowych melodii oraz garść kompozycji własnych członków zespołu. Niewiele jest płyt, na których znajdziecie kompozycje Johna Lennona i Paula McCartneya, Joe Zawinula, Nata Adderleya, Cole Portera i Horace Silvera, brzmiące przebojowo i ułożone w zdumiewająco spójny program. A to właśnie program albumu „Expedition”. Do tego kompozycje zespołu, które choć nie zawierają tak chwytliwych tematów, jak „Mercy, Mercy, Mercy”, czy często grywane przez muzyków jazzowych „Come Together”, nie odstają jakością od największych jazzowych i nie tylko przebojów.

Michael Wolff to pianista grający niezwykle luźno, momentami przypominający stylem i techniką gry mojego ulubionego Oscara Petersona, co dla pianisty, przynajmniej u mnie jest komplementem najwyższej próby. Cały album jest właśnie taki wyluzowany, tak jakby powstawał w zupełnie uwolnionej od komercyjnych wycieczek atmosferze, choć w efekcie dostajemy produkt nadający się na światowy przebój, którym oczywiście nie zostanie, bo wydała go niezależna wytwórnia  Random Act.

Mike Clark i Chip Jackson tworzą pełną rozmachu sekcję rytmiczną zestawioną, zapewne celowo na zasadzie kontrastu. Mike Clark to muzyk nieco bałaganiarski, choć w ten swoisty sposób, który nie oznacza wady, a zaletę, choć z pewnością granie prostego rytmu dokładnie według wskazań metronomu nie jest jego żywiołem, za to ozdobniki naokoło podstawowego rytmu jak najbardziej. Chip Jackson zdaje się być jego muzycznym przeciwieństwem, tworząc niewzruszoną rytmiczną podstawę dla owej radośnie rozchwianej gry bębnów…

Zapewne muzycy nie przyjadą nigdy do Polski, bowiem ich nazwiska większości z Was nic nie mówią, a stawki byłyby amerykańskie, bo to znani sesyjni muzycy za Wielką Wodą, w dodatku ze sporym dorobkiem nagranym pod własnymi nazwiskami. Szkoda, bo ja z wielką chęcią na ich koncert bym się wybrał, niestety na razie muszę pozostać przy płycie, którą Wam wszystkim polecam…

Wolff & Clark
Expedition
Format: CD
Wytwórnia: Random Act Records
Numer: 186960000936