11 maja 2013

Marek Jakubowski Trio – My Own…


„My Own…” to przypuszczalnie debiut nagraniowy tria Marka Jakubowskiego w tym właśnie składzie. To również prawdopodobnie debiut wszystkich muzyków z zespołu w mojej głowie. Nie przypominam sobie żadnego nagrania z ich udziałem. Za to album „My Own…” będę pamiętał długo i mam przeczucie, że nie wyląduje wśród całej masy płyt, których słucham tylko raz i do których nigdy nie wracam, albo wracam jedynie przy jakiś historycznych okazjach, lub przy przygotowywaniu jakiś monograficznych audycji.

Album zespołu Marka Jakubowskiego przypomina mi pewien wielki debiut sprzed wielu, wielu lat. To porównanie może się Wam wydawać na wyrost, jednak zmienicie zdanie, kiedy posłuchacie choćby fragmentów muzyki. Mam na myśli płytę „Takin’ Off” Herbie Hancocka z 1962 roku.

Marek Jakubowski z pewnością jest ważnym członkiem zespołu, jest też autorem wszystkich kompozycji, o których za chwilę. Jednak dla mnie objawieniem jest pianista zespołu – Adam Bieranowski.

Zanim jednak o kompozycjach i poszczególnych członkach zespołu – o zespole w całości. Dawno nie słyszałem, przynajmniej w kategorii debiutantów (przyjmuję, że tak jest, bowiem moi stali czytelnicy wiedzą, że za szperaniem w internecie nie przepadam, a wydawca nie dostarczył żadnych materiałów drukowanych) równie zrównoważonego, przemyślanego i dopracowanego projektu muzycznego.

Zanim zacznę się zachwycać w całości i w detalach, załatwmy sprawę tego, co następnym razem powinno się zmienić. W zespole nie zmieniałbym nic, z radością oczekuję na koncerty i kolejny album. Zmienić trzeba fortepian… Adam Bieranowski z pewnością zasługuje na dużo lepszy i lepiej nagrany instrument. Pewnie to była kwestia budżetu i dostępności studia, ale nie potrafię się do tego nie przyczepić, żeby nie było absolutnie tylko fenomenalnie.

Dalej już jest tylko dobrze. Jeśli zapomnimy o nienaturalnie metalicznym i pozbawionym przestrzeni dźwięku fortepianu, usłyszymy znakomite kompozycje, w tym kwalifikującą się na jazzowy przebój „Happy Go Lucky”. W utworach napisanych przez Marka Jakubowskiego nie ma nic z taniego efekciarstwa, które często charakteryzuje debiutanckie płyty artystów, którzy czując swoją szansę chcą pokazać wszystko na raz, próbując różnych stylów i umieszczając na jednej płycie wszelkie swoje pomysły z wielu lat rozmyślań o tym pierwszym nagraniu. Znowu powraca słowo – równowaga. Dojrzałość, świadomość celu, własnego stylu komponowania i pomysł na to, jak perkusista może być liderem zespołu. Dodajmy liderem piszącym piękne melodie, a nie utwory pozwalające popisać się technicznie trudnymi solówkami. Liderem pozostawiającym odpowiednią ilość miejsca dla kolegów z zespołu. Liderem mającym plan i pomysł na zespół sięgający z pewnością znacznie dalej, niż nagranie pierwszej płyty.

Z radością wybrałbym się na koncert zespołu Marka Jakubowskiego. Mam nadzieję, że nie będzie to zespół jednej płyty, choć rynek łatwy nie jest i zaistnieć z muzyką, którą tworzy Marek Jakubowski nie będzie łatwo. Jazzowe trio to klasyk ograny przecież na tysiące możliwych sposobów i zawsze część słuchaczy pomyśli sobie, że lepiej zostać w domu, posłuchać Keitha Jarretta, Billa Evansa, czy Oscara Petersona.

Istotnie, Marek Jakubowski Trio to jeszcze nie jest tej klasy zespół, rozumiejący się bez słów. Ciągle jeszcze przed nimi nagranie drugiej płyty, która zawsze jest trudniejsza od pierwszej. Ja kupiłbym tą drugą w ciemno, a biorąc pod uwagę sprzedawalne nakłady jazzowych płyt w Polsce to już oznacza całkiem duży rynek…

Marek Jakubowski Trio
My Own…
Format: CD
Wytwórnia: RecArt
Numer: 5908286287060

09 maja 2013

Tomasz Szukalski – Tina Kamila


To jedna z tych, w sumie niewielu płyt, które każdy młody człowiek powinien dostawać w prezencie od Państwa razem ze szkolną wyprawką. Ten album można dawać już dzieciom, które idą do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Z „Astigmatic” Krzysztofa Komedy poczekałbym do gimnazjum, „Time Killers” mogłoby być po maturze w nagrodę razem z kuponem na darmowy egzemplarz „Man Of The Light” Zbigniewa Seiferta – dla chętnych.

Rozmarzyłem się. To utopia. Ale jaka piękna utopia. Być może nawet możliwa do wykonania, zapewne jednak nigdy się nie wydarzy. Lepiej uczyć o bitwie pod Grunwaldem, albo innych zupełnie nieprzydatnych w życiu faktach historycznych. Gdyby to zależało ode mnie, zamieniłbym w szkołach historię powszechną na historię kultury, nauki, obyczajów, mody, kuchni i ogólnie wszystkiego tego, co nas otacza. Co nam po bitwie pod Grunwaldem, jeśli nie mamy pojęcia, jaki ona miała wpływ na życie wieśniaków dwie wioski dalej?

Wtedy nauka o „Tina Kamila” i jej wysłuchanie na lekcji zmieściłoby się w programie nauczania. Zyskalibyśmy dwie rzeczy za jednym zamachem.

Po pierwsze – młodzi ludzie mieliby świadomość, że całkiem niedawno, przed erą Facebooka, poczty elektronicznej i internetu istniał realny świat i miał się całkiem dobrze. Bitwa pod Grunwaldem jest do udowodnienia takiej tezy zbyt abstrakcyjna i odległa w czasie. Dowiedzieliby się, kto wynalazł hamburgera, dlaczego frytki to French fries, skąd wzięły się jeansy i dlaczego cały świat chodzi w niewygodnych spodniach z twardego materiału, zamiast w jakiś wygodniejszych. Mieliby własne korzenie, sięgające nieco głębiej, niż do dnia, w którym dostali pierwszy telefon komórkowy, albo założyli sobie konto w jakimś serwisie społecznościowym.

Po drugie – to już specyfika polskiej historii – lekcje byłyby wypełnione informacjami pozytywnymi, o tym, że coś się udało, a nie o kolejnych klęskach i stosach mniej, lub bardziej sensownych ofiar. Dlaczego to właśnie bitwa pod Grunwaldem jest synonimem szkolnego nauczania historii? Bo to w zasadzie jedyna tak spektakularna bitwa, która zakończyła się naszym zwycięstwem, które miało jakiś sens. W dodatku nie wygraliśmy sami, tylko w towarzystwie całej masy sojuszników i ze słabszym liczebnie wrogiem.

Co to wszystko ma wspólnego z Tomaszem Szukalskim i albumem „Tina Kamila”? Generalnie być może niewiele. Cóż jednak można napisać o genialnym albumie, o którego istnieniu wie tylko garstka fanów? Powtarzanie po raz kolejny słusznej obserwacji, że muzyka dobra i słaba to nie to samo, co znana i podziwiana na całym świecie oraz ta zupełnie nieznana nie ma przecież sensu. Możliwe są dowolne kombinacje – dobra i nieznana, słaba i sprzedawana w milionach egzemplarzy, to nie ma związku. Niestety.

Gustami 99% słuchaczy rządzą reklamy, moda, a im słuchacz młodszy, tym ważniejsza fryzura wokalisty niż jego głos. Ktoś kiedyś powiedział o piłkarzach, że kiedyś dobry piłkarz, to ten, który miał dobrą technikę, taktykę i kondycję. Dziś dobry piłkarz to ten, który ma dobrego managera, fryzjera i animatora Facebooka, albo jakoś tak. Niestety wiele w tym prawdy. Zbyt wiele. Przeżyciami artystycznymi tych słuchaczy rządzi dział marketingu wytwórni, a nie ich własne wybory.

Pozostały 1% zna i podziwia Tomasza Szukalskiego od lat. Ci nieco starsi, do których mam niewątpliwy zaszczyt się zaliczać, słyszeli go na żywo. Inni znają go tylko z płyt.

Tak już na koniec – trzeba pamiętać, że Tina Kamila, to nie tylko genialny saksofon lidera, to także wybitne aranżacje Jana Ptaszyna Wróblewskiego i niezwykły fortepian Wojciecha Karolaka.

Tomasz Szukalski
Tina Kamila
Format: CD
Wytwórnia: Polskie Nagrania / Muza
Numer: 5907783424779

06 maja 2013

Herbie Hancock – Maiden Voyage


Niektórzy nazywają ten album najdoskonalszym koncept albumem w historii jazzu. Inni zmarnowaną okazją na arcydzieło. Tak, czy inaczej, trudno przejść obok tej płyty obojętnie. To piąty album w bogatej dyskografii Herbie Hancocka, nagrany w 1965 roku. Poprzednie 4 to albumy równie wybitne, z pewnością również zasługujące na miejsce w Kanonie Jazzu. Solowy debiut – „Takin’ Off” już w Kanonie znajdziecie, pozostałe płyty – „My Point Of View”, „Inventions And Dimentions” i „Empyrean Isles” czekają w kolejce. Później już bywało różnie, choć z pewnością i wśród nagrań Herbie Hancocka z lat 70-tych i 80-tych znajdziemy pozycje wybitne.

Mam sentyment do tego albumu. Skład zespołu, oczywiście poza Freddie Hubbardem, wybitnym zresztą trębaczem, to dość krótko istniejących zespół Milesa Davisa, który nagrał przede wszystkim niezwykle przejmujący album – „The Complete Concert: 1964 My Funny Valentine + Four And More”. To jedna z moich ulubionych płyt Milesa Davisa, i to wcale nie tylko w związku z tym, że Miles gra tam wyjątkowo jak na siebie dużo i wyjątkowo jak na siebie technicznie skomplikowanych fragmentów. Freddie Hubbard był co najmniej tak samo dobrym trębaczem. Pozbawiony oczywiście charyzmy Milesa i jego unikalnej zdolności wybierania muzyków, na „Maiden Voyage” jednak tego nie potrzebował. Liderem jest Herbie Hancock, a zespół zbudował przecież sam Miles.

W momencie nagrania „Maiden Voyage” Herbie Hancock był już wielką gwiazdą. Nie wystarczy jednak zaprosić najdoskonalszego nawet zespołu do najlepszego studia nagraniowego (studio Rudy Van Geldera) i wyposażyć muzyków w wyśmienite kompozycje własnego autorstwa, żeby powstało arcydzieło. Zawsze potrzeba odrobiny magii, czegoś, co zamienia dobrą sesję w niezwykłą i niemożliwą do powtórzenia.

Debiut Herbie Hancocka – „Takin’ Off” przyniósł przebój – „Watermelon Man”. Kolejne dwie płyty to była próba odtworzenia tego sukcesu. Momentami powstawały równie dobre kompozycje – jak choćby „Blind Man, Blind Man” otwierający „My Point Of View”. Do komercyjnego nurtu Herbie Hancock wróci w latach osiemdziesiątych na dobre. Jednak nagrywając „Maiden Voyage” zameldował się w głównym nurcie jazzu, pokazując, że odnajduje się zarówno w roli ważnego jazzowe pianisty, free-jazzowego improwizatora, jak i poważnego autora rozbudowanych kompozycji i lidera zespołu.

Kompozycje Herbie Hancocka umieszczone na tej płycie rozwijają ilustracyjne pomysły, które znalazły się już na poprzednim albumie – „Empyrean Isles”. Nietrudno uruchamiając wyobraźnię usłyszeć dziób statku rozcinający fale i podskakujące delfiny w „Dolphin Dance”, czy potężny sztorm w „The Eye Of The Hurricaine”. Tym samym Herbie Hancock nawiązuje raczej do tradycji warsztatu kompozytorskiego Ravela i Debussy’ego, w czasie, w którym Miles Davis i Ornette Coleman poszukiwali źródeł u Bacha i Rachmaninowa.

Czy przez to muzyka Herbie Hancocka staje się bardziej banalna, ilustracyjna, w odróżnieniu od „ambitnej” i abstrakcyjnej twórczości ówczesnych post-bopowych mistrzów jazzu? Nic bardziej mylnego. Klasyczne korzenie lidera dają o sobie znać. Nie znajdziecie tu ani grama banału. Pobudzające wyobraźnię odniesienia do realnych obrazów jedynie rozszerzają krąg odbiorców.

Przy tym wszystkim wyśmienita solówka George Colemana, moim zdaniem mocno niedocenianego saksofonisty z utworu tytułowego, będąca swoistego rodzaju bonusem, dodatkiem do i tak znakomitego albumu, podnosi jego poziom z wyśmienitego do godnego miana jazzowego arcydzieła.

Herbie Hancock
Maiden Voyage
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / EMI
Numer: 724349556928 (część boxu „The Complete Blue Note Sixties Sessions”)

05 maja 2013

Phil Spector – The Phillies Album Collection


Starannie wydana, wyposażona w obszerne dane o nagraniach, składach zespołów, datach wydania kolekcja wczesnych nagrań realizowanych przez Phila Spectora zawiera 7 płyt CD. Sześć z nich, to repliki wydanych w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych, często do dziś nie wznowionych oficjalnie płyt: The Crystals – „Twist Uptown”, „He’s A Rebel”, „Sing The Greatest Hits Volume 1”, Bob B. Sox And The Blue Jeans – „Zip-A-Dee Doo Dah”, The Ronettes feat. Veronica – „Presenting The Fabulous Ronettes Featuring Veronica” i zestaw hitów w wykonaniu kilku zespołów – „Philles Records Presents Today’s Hits”. Ostatnia płyta, to cenny dla kolekcjonerów i fanów Phila Spectora zestaw wydanych w większości po raz pierwszy od prawie 50 lat stron B singli, utworów instrumentalnych i studyjnych nagrań, które czekały na swoją chwilę do 2011 roku – kiedy ukazały się na płycie nazwanej – „Phil Spector Presents Phil’s Flipsides: The Phil Spector Wall Of Sound Orchestra”.

Być może części z Was nazwisko Phila Spectora nie mówi zbyt wiele. To jednak producent – legenda, który przyłożył swoją rękę do wielu amerykańskich hitów w latach sześćdziesiątych. The Ronettes i The Crystals to zespoły w USA legendarne, przynajmniej wśród pokolenia, którego młodość przypadła na tamte czasy. Dziś przeboje tych dziewczęcych zespołów wydają się być nieco infantylne. Teksty oczywiście są po amerykańsku poprawne, jednak posłuchajcie, co dzieje się w warstwie muzycznej. To początki Wall Of Sound.

Bez tych nagrań nie mielibyśmy później tak wybitnych i historycznie ważnych produkcji, jak „River Deep – Mountain High” Ike’a i Tiny Turner, „Let It Be” The Beatles, czy „Imagine” Johna Lennona. W zasadzie ostatnim wielkim dziełem Phila Spectora jest album The Ramones – „End Of The Century” z 1980 roku. Sam Phil Spector delikatnie rzecz ujmując, zawsze był postacią kontrowersyjną i niełatwo się z nim współpracowało. Do roli legendy urosły groźby w stosunku do artystów w studiu wspierane pokaźnych rozmiarów rewolwerami. Może właśnie dlatego Phil Spector w zasadzie od 30 lat nie stworzył niczego ciekawego. W 2003 roku miało miejsce do końca niewyjaśnione morderstwo w jego domu. Za to morderstwo po trwającym kilka lat procesie producent został uznany winnym i dziś odsiaduje wyrok długoletniego więzienia. Fanom pozostają więc jego wcześniejsze nagrania.

Wall Of Sound Phila Spectora – unikalny pomysł na realizację dźwięku, budowanie tytułowej ściany dźwięków z różnych instrumentów miał wpływ na wielu wybitnych artystów, którzy często wymieniają Phila Spectora jako swojego idola i źródło inspiracji. Wśród najważniejszych są Brian Wilson, który naśladował Spectora tworząc słynny album „Pet Sound” The Beach Boys, czy Bruce Springsteen – „Born To Run”. Ten ostatni w sposób odczytywany nawet przez małe dzieci. Mój ośmioletni syn słysząc nagrania The Ronettes zapytał, czy to jakaś stara i nieznana mu płyta The E-Street Band i czemu nie ma głosu Bruce’a. Zaniemówiłem… To nie mógł być przypadek….

W zestawie „The Phillies Album Collection” brakuje najbardziej znanego albumu wyprodukowanego przez Phila Spectora i wydanego w jego własnej wytwórni – „A Christmas Gift For You From Phillies Records”. To jednak album wielokrotnie wznawiany i stosunkowo łatwy do kupienia, w odróżnieniu od tych, które znajdziecie w dzisiejszym zestawie.

„The Phillies Album Collection” to zestaw starych hitów i piosenek zupełnie nieznanych. To pudełko, które możecie wziąć ze sobą do samochodu na majówkę, albo na dłuższy wakacyjny wyjazd. Można słuchać przebojów, albo odnajdować przeróżne muzyczne smaczki, często poukrywane pod banalnymi tekstami. To zabawa na wiele długich godzin i muzyka, którą powinien poznać każdy.

Phil Spector
The Phillies Album Collection
Format: 7CD
Wytwórnia: Phil Spector / EMI / Sony
Numer: 886979278226