29 czerwca 2013

Tomasz Stańko New York Quartet – Wisława

Nowy zespół Tomasza Stańko to od razu gwiazdorska obsada. Poprzednie zespoły często kształtowały się przy wielkim mistrzu. Tym razem jest nieco inaczej. Nie podlega dyskusji funkcja lidera i sprawcy wszystkich muzycznych akcji w każdym z utworów. Nie ma też wątpliwości, to w muzyce słychać, że pozostali członkowie zespołu zapatrzeni są w swojego mistrza. Wszyscy mają jednak swoje zajęcia poza zespołem Tomasza Stańki. Mam jednak nadzieję, że ten zespół nagra jeszcze niejedną płytę. Thomas Morgan i Gerald Cleaver to wyśmienita sekcja, tworząca wyśmienite trio – jeden z najlepszych obecnie zespołów z Craigiem Tabornem. David Virelles to wyśmienity pianista, współpracujący między innymi z Chrisem Potterem („The Sirens”), rozpoczynający też karierę solową.

Zespół grał niedawno w Polsce, niestety nie udało mi się zobaczyć żadnego z koncertów. Słuchałem jednak Tomasza Stańko pewnie kilkadziesiąt razy na żywo i wyobrażam sobie, że również tym razem było wyśmienicie. Nie ujmując nic poprzednim składom muzyków towarzyszących Tomaszowi Stańko, ten jest najlepszy od lat. Amerykańscy muzycy w niezwykły sposób potrafią dopasować się do unikalnego stylu lidera. Pewnie tak było na koncertach. Tak jest też na płycie, choć od razu muszę zaznaczyć, że ten album nie jest jakiś szczególnie wybitny. Uważam, że jest płytą zmarnowanych możliwości. No i jest za długi. Gdyby był krótszy o jedną płytę byłby lepszy. Wcale nie dlatego, że są na nim jakieś ewidentne wpadki. Są jednak słabsze momenty. Przede wszystkim jednak mam wrażenie, że neo-bopowa sekcja i genialny w swojej różnorodności pianista grają gdzieś obok wielkiego lidera. Improwizacje Tomasza Stańki są wyśmienite. Od lat jednak wolę słuchać go na koncertach. Mniej więcej od czasów „Litanii”, a to już wiele lat. Mam wrażenie, że Tomaszowi Stańko jest zwyczajnie za ciasno w ECM, który mimo, że jest wytwórnią o wielkim znaczeniu dla całego środowiska narzuca jednak pewien rodzaj stylistyki, słynny ECM Sound. Chciałbym usłyszeć Tomasza Stańko w nieco bardziej żywiołowym wcieleniu. Takim, jak na koncertach, podobno nawet dostępnych w postaci nieoficjalnych nagrań, które jednak do mnie nie dotarły. Takiego koncertu jednak chyba ECM nie wyda. To nie pasowałoby do ich katalogu.

Tomasz Stańko, to nie tylko wielki liryk, improwizator i wyśmienity kompozytor. To także, a może przede wszystkim wybitnie dyskretny lider zespołu, pozostawiający wiele miejsca dla jego członków, przede wszystkim wybitnego i kompletnego, całkiem niedawno zupełnie nieznanego pianisty – Davida Virellesa. W tym właśnie leży cały problem „Wisławy”. Jeśli musi mieć dwie płyty – to ja poproszę zestaw przygotowany nieco inaczej – na jednym krążku Tomasza Stańko solo, na drugim genialne fortepianowe trio bez trąbki.

Wiem, że Tomasza Stańko należy u nas wielbić. Dla mnie też jest muzykiem absolutnie fenomenalnym. Nie gra dźwięków pozbawionych sensu, chyba nigdy takich nie zagrał. Ja jednak wolę Freelectronic, „Litanię” i inne albumy na których odnajduję równowagę. Nie oznacza to, że przekreślam szanse Tomasz Stańko New York Quartet. Wcale nie. Ten zespół może nagrać wybitne neo-bopowe albumy. Ale powinien to zrobić w całości w USA, z amerykańskim producentem i pewnie wydać w innej wytwórni.

Jeśli ktoś nie słyszał dotąd Tomasza Stańko – w USA to jest ciągle możliwe, może też w paru innych krajach na świecie z dala od Europy, to „Wisława” będzie dla niego objawieniem. Ja wiem, że można lepiej i to jest mój problem z tym albumem, wraz z poczuciem niewykorzystanej okazji współpracy z wybitnymi muzykami.

Tomasz Stańko New York Quartet
Wisława
Format: 2CD
Wytwórnia: ECM

Numer: 602537137725

27 czerwca 2013

Marc Copland - Some More Love Songs

Album jest muzyczną kontynuacją wyśmienitej płyty „Some Love Songs” wydanej w 2005 roku. W pełni zgadzam się z wyborem materiału na ten album, podobnie zresztą, jak na ten poprzedni. To piosenki o miłości, a liryczne, poetyckie wręcz podejście lidera do muzyki wzmacnia dodatkowo znaczenie tych kompozycji.

Album otwiera kompozycja Joni Mitchell z wyśmienitej płyty „Clouds” – „I Don't Know Where I Stand”. Później jest „My Funny Valentine” – dziwnie brzmi bez trąbki – większości z fanów jazzu ten utwór kojarzy się z Chetem Bakerem, albo z Milesem Davisem… Później możemy usłyszeć „Eighty-One” z „E.S.P.” Milesa Davisa – to kompozycja Rona Cartera. Kolejny utwór – to kompozycja lidera „Rainbow’s End”. Później jeszcze „I've Got You Under My Skin” – mnie kojarzy się z Cliffordem Brownem – znowu trąbka, „I Remember You” – moje skojarzenie to Lee Konitz, choć znam fanów Startreka, którym ten utwór kojarzy się ze Startrekiem, ale im wszystko się kojarzy… Na koniec „When I Fall In Love” – tu raczej na pewno pierwsza myśl to Doris Day. Cały album to tylko 7 utworów. Czyżby szykowała się trzecia część – „Some More And More Love Songs”?

Ja z pewnością powitam kolejny album z serii z radością. Dziś jednak trochę o „Some More Love Songs”. Piosenek i kompozycji instrumentalnych o miłości są tysiące. Dlaczego akurat te? Może kiedyś będzie okazja zapytać. Może to melodie osobiście ważne dla Marca Coplanda, albo zwyczajnie takie, które wydały się interesujące muzycznie? W sumie to nie ma znaczenia, wybór jest trafny, a interpretacje ogranych przecież na wszelkie możliwe sposoby standardów wybitne. A nie jest to łatwe zadanie, bowiem konkurencja fortepianowego trio grającego standardy jest dziś zdominowana przez Keitha Jarretta, a w przeszłości przez Billa Evansa i Oscara Petersona.

Płytę „Some More Love Songs” możecie śmiało postawić na półce obok najlepszych nagrań wszystkich tych zespołów. Interpretacje Marca Coplanda, Drew Gressa (kontrabas) i Jochena Rueckerta (perkusja) nie próbują nawet naśladować najlepszych wzorców. Najbardziej zaskakujące jest zagrane w wyjątkowo szybkim tempie „My Funny Valentine”.

Ten sam skład odpowiedzialny jest za pierwszy album z 2005 roku. Trudno uciec od porównań. To płyty z pewnością stylistycznie podobne, co jednak zdumiewające – ja wolę część drugą. Zwykle powtórki są tylko gorszą kopią oryginału. Tutaj jest inaczej. Marc Copland stał się w ciągu tych kilku lat bardziej wyrazisty, jakby nieco oszczędniejszy w środkach wyrazu, wydaje mi się, że gra nieco mniej akordów, za to we właściwy sobie sposób zawiesza je w muzycznej przestrzeni. Ta nieoczywistość, niedopowiedzenie, uciekanie od dosłownego grania wszystkim znanych tematów stała się jego znakiem rozpoznawczym. Największym zaskoczeniem tego albumu jest jednak dla mnie Drew Gress. Posłuchajcie choćby kompozycji Joni Mitchell otwierającej album – tak płynnej i jednocześnie subtelnej gry na kontrabasie dawno nie słyszałem na nowej płycie. Oczywiście w przeszłości znajdziemy ich wiele, kiedyś jednak to kontrabasiści czasem grywali na gitarach basowych, dziś jest odwrotnie.

Utwór o miłości to zwykle utwór z tekstem. Tym razem teksty nie są potrzebne. Nie ma też mowy o jakimś cukierkowym przesłodzeniu, często nieznośnym atrybucie miłosnych ballad, powielanych później do znudzenia na walentynkowych składankach. Z pewnością żaden z utworów z „Some More Love Songs” na taką składankę nigdy nie trafi, a szkoda...

Nie potrzeba tekstu, wystarczą przecież prawdziwe emocje, wyobraźnia, no i oczywiście perfekcyjne umiejętności gry na fortepianie, a to wszystko w najwyższym możliwym stopniu jest cechą twórczości Marca Coplanda, w moim odczuciu od lat wielce niedocenianego mistrza klawiatury, który jest nie tylko najlepszym spadkobiercą Billa Evansa, ale też twórczo rozwija kierunek jazzowej pianistyki łączącej pomysły wielkiego mistrza z klasyczną europejską pianistyką dwudziestego wieku. To zresztą kolejny fenomen tego niezwykłego artysty, który gra w europejski, nasycony wiedzą o mistrzach ubiegłych epok sposób, mimo, że jest rodowitym Amerykaninem, a swoją muzyczną karierę zaczynał nie jako wirtuozerski wzorowy uczeń konserwatorium, ale jako jazzowy saksofonista.


Marc Copland
Some More Love Songs
Format: CD
Wytwórnia: Pirouet
Numer: PIT3062

26 czerwca 2013

Vincent Peirani feat. Michael Wollny and Michel Benita – Thrill Box

Ten album jest zwyczajnie magiczny i uzależniający. To w pełni zasługa lidera, który w unikalny sposób łączy wirtuozerskie umiejętności gry na akordeonie z aurą tajemniczości i charyzmą godną największych muzycznych mistrzów wszechczasów. Tak pobudzającej wyobraźnię muzyki dawno nie słyszałem.

Już otwierające album solowe wykonanie „Bailero” – kompozycji Josepha Canteloube zagrane w niezwykle wolnym tempie sprawi, że poczujecie się zaintrygowani i w pełnym skupieniu spędzicie kolejne minuty zastanawiając się, co czeka w kolejnym utworze. W muzyce Vincenta Peirani ważna jest każda nuta, każdy dźwięk zagrany przez niego, lub dołożony przez niezwykle trafnie wybranych partnerów – pianistę Michaela Wollnego i kontrabasistę Michela Benita. Jedyne porównanie, jakie przychodzi mi na myśl, kiedy słucham tej płyty, to najlepsze albumy Milesa Davisa z połowy lat pięćdziesiątych.

Być może nikt inny od tamtych czasów nie potrafił z tak małej ilości dźwięków poskładać tak pięknej muzyki. Repertuar wybrany przez lidera jest zadziwiająco różnorodny, a w jego wykonaniu staje się spójny i składa się na wyśmienity album. Z pewnością jego ozdobą są partie solowe lidera, co nie oznacza, że członkowie zespołu, czy goście specjalni – Emile Parisien i Michel Portal, grają źle, jednak to trudne do opisania i zrozumienia, a jednocześnie zaskakująco piękne frazy grane przez lidera są tu najważniejsze. Na płycie obok klasyka be-bopu w postaci „I Mean You” Theloniousa Monka pojawiają się amerykańskie popularne melodie – „Shenandoah” i „Goodnight Irene” poddane dekonstrukcji pozostawiającej jedynie skrawki harmonii z oryginalnych kompozycji. W zupełnie niewiarygodny sposób cały czas jednak wiadomo, gdzie jest temat przewodni, a jeśli go nie ma, to czemu go nie ma i kiedy się pojawi. To samo dotyczy „Throw It Away” Abbey Lincoln i „Waltz For JB” Brada Mehldaua.

Jak zwykle widząc w programie płyty „Throw It Away” nieco obawiałem się muzycznego banału. To jednak najlepsza wersja instrumentalna, jaką znam. Drugą połowę albumu wypełniają kompozycje lidera, równie dobre, jak te najlepsze amerykańskie melodie wybrane przez niego na „Thrill Box”.

„Thrill Box” to do dziś najlepszy album tego roku i mam wrażenie, że poprzeczka została ustawiona na trudno osiągalnym dla innych poziomie. Kto może nagrać lepszy album w ciągu kolejnych kilku miesięcy? Nie mam pojęcia i kandydatów jakoś nie dostrzegam. Pamiętam za to, kiedy ostatnio jakaś płyta wciągnęła mnie tak bez reszty – to był album „Komeda” Leszka Możdżera niemal równo dwa lata temu.

„Thrill Box” to rodzaj wydarzenia artystycznego niezwykle rzadko dziś spotykany. To unikalny świat stworzony prostymi środkami, kameralny, a jednocześnie kompletny, uzależniający. Jeśli pamiętacie moment, kiedy usłyszeliście po raz pierwszy „So What” Milesa Davisa – początek „Kind Of Blue”, to tym razem będzie podobnie. Wysłuchałem w życiu pewnie około 30 tysięcy albumów, najróżniejszych. Znam jednak zaledwie kilka o podobnej sile i podobnie prawdziwych, emocjonalnych, bezpośrednich, nie mających ani jednego słabszego momentu.

Vincent Peirani feat. Michael Wollny and Michel Benita
Thrill Box
Format: CD
Wytwórnia: ACT!

Numer: ACT 9542-2

25 czerwca 2013

Michał Milczarek Trio – The Big Game

Trzyosobowa formuła jazzowego fusion, to formuła najtrudniejsza, jak piszą klasycy. Ani przez chwilę nie można schować się za kolegą z zespołu. Bas i perkusja nie mają łatwo. Stąd młode zespoły częściej sięgają po większe składy. Z drugiej jednak strony jeśli już opanuje się w miarę dobrze takie granie, to przy kasie jest mniej osób do podziału… A poza tym, to klasyka gatunku.

Dla mnie istotą takiego właśnie grania jest stworzenie spójnego brzmienia – trudny do osiągnięcia efekt grania zespołowego. W składzie gitara – bas – bębny łatwo jest posiadającemu spore umiejętności techniczne gitarzyście, jakim jest bez wątpienia Michał Milczarek zdominować brzmienie zespołu. Jeśli dodatkowo jest się autorem kompozycji – nieprzerwany strumień solówek gitary na tle schowanej gdzieś w kąt sekcji wydaje się być nieunikniony. Tu jednak jest nieco inaczej. Muzycy potrafią się ze sobą porozumieć, ułożyć wszystkie elementy tej niełatwej układanki w całość tak, aby powstało granie zespołowe, a nie popis gitarowej maestrii.

Tak właśnie gra trio Michała Milczarka, łącząc elementy jazzowe i rockowe w jedną całość, w ich przypadku częściej z przewagą brzmień rockowych. Płyta jest krótka – to tylko 4 utwory, gdyby wyszła na winylu, mówilibyśmy, że to EP. W tej konwencji wydaje się, że gdyby album był dłuższy, mogłoby zrobić się nieco zbyt nudno. Zespół zdecydowanie potrzebuje nowego materiału. Zawsze można też sięgnąć po klasyki gatunku, co z pewnością ma miejsce na koncertach, choć na żaden z nich nie trafiłem, ale gdyby grali gdzieś w okolicy, chętnie się wybiorę.

Krótka płyta – krótki tekst. Czekam na więcej, wtedy napiszę więcej, na razie wiem, że warto czekać…

Ten skład brzmi bardzo obiecująco, słychać dobry warsztat i pomysł na brzmienie zespołu, słychać, że muzycy chcą grać dla ludzi, a nie tylko dla innych muzyków, co zwykle nie kończy się najlepiej.

Michał Milczarek Trio
The Big Game
Format: CD
Wytwórnia: Centralna Warszawska Wytwórnia Dźwięku
Numer: brak…

24 czerwca 2013

Pierrick Pedron - Kubic's Monk

Kompozycje Theloniousa Monka po raz kolejny dowodzą swojego ponadczasowego piękna. Które to już pokolenie muzyków znajduje inspiracje i fascynuje się niezwykłą postacią wielkiego mistrza? Z pewnością pomysł nagrania po raz kolejny materiału opartego o te mniej i bardziej znane utwory Theloniousa Monka nie jest jakoś szczególnie oryginalny. Jednak w wykonaniu zespołu dowodzonego przez grającego na saksofonie altowym Pierricka Pedrona ten pomysł udał się znakomicie gwarantując wytwórni ACT Music kolejny sukces wydawniczy w postaci wyśmienitej pozycji w jej obszernym i rosnącym ostatnio z szybkością nieporównywalną w zasadzie z żadną inną europejską wytwórnią wydającą jazz, katalogu.

Wybór utworów może nieco zaskoczyć część fanów Theloniousa Monka, bowiem na płycie brakuje takich znanych kompozycji, jak choćby „Crepuscule With Nellie”, „Pannonica”, „Bemsha Swing”, „Misterioso”, czy „Round Midnight”. Jest za to „Trinkle Tinkle” i „Evidence”, pozostałe kompozycje, to takie, które nie są grywane zbyt często nawet przez największych fanów i poszukiwaczy muzycznych inspiracji w nutowych zapisach Theloniousa Monka.

Podstawowa formacja Pierricka Pedrona to trio w którego skład wchodzą oprócz lidera równie mi nieznani, jak on sam muzycy - Thomas Bramerie grający na kontrabasie i Franck Agulhon – perkusista. To trio nie jest w żadnej mierze jedynie zapatrzone w tradycje sprzed lat. Muzycy próbują z szacunkiem czerpać ze spuścizny wielkiego mistrza, jednak robią to na sposób europejski, pozbawiony specyficznej szorstkości, która w mojej muzycznej pamięci skojarzona jest nieodłącznie z tymi kompozycjami w wykonaniu ich twórcy.

Gościem specjalnym w trzech utworach jest amerykański trębacz Ambrose Akinmusire. Kiedy pojawią się pierwsze dźwięki trąbki zrozumiecie, co mam na myśli. Ambrose Akinmusire i Pierrick Pedron dogadują się wyśmienicie, jednak to właśnie w ich wspólnych improwizacjach słychać bardzo dokładnie, ile z muzyki jest w genach i muzycznym otoczeniu, w którym obaj się wychowali. Ich duety są ozdobą albumu, jednak nawet bez nich to wyśmienita płyta.

Na okładce płyty znajdziecie entuzjastyczną rekomendację udzieloną tej muzyce przez samego Phila Woodsa. Zgadzam się z nią w pełni. „Kubic’s Monk” to album wyśmienity, produkcja rodem z czasów świetności gatunku, jednak na wskroś współczesna, stworzona przez lidera i zespół, który nie boi się sięgać do muzycznych tradycji i je przetwarzać. Muzycy nie chcą wcielić się jednocześnie w przykurzone upływem lat postaci z epoki, w której działał ich idol, nie udają również kogoś, kim nigdy nie będą, nie ukrywają swoich własnych muzycznych korzeni.

Czy możliwy jest Monk bez fortepianu? Otóż jest możliwy, pod warunkiem, że wezmą się za jego kompozycje muzycy z tak otwartymi i twórczymi umysłami, jak zespół Pierricka Pedrona.

Z postacią Pierricka Pedrona zetknąłem się po raz pierwszy. Z pewnością jednak nie ostatni, ponieważ wpisuję tego muzyka na listę postaci, których rozwój artystyczny warto obserwować, a znając konsekwencję Siggi Locha, z pewnością nie jest to ostatni album, jaki muzyk wydał z pomocą ACT Music.

Pierrick Pedron
Kubic's Monk
Format: CD
Wytwórnia: ACT!

Numer: ACT 9538-2

23 czerwca 2013

John Coltrane – A Love Supreme

Kanon Jazzu w RadioJAZZ.FM powstał prawie dwa lata temu. Redakcyjne dyskusje na temat najważniejszych płyt dla historii gatunku doprowadziły nas do dość oczywistego wniosku, że powinniśmy zacząć od „Kind Of Blue”, a tydzień później powinno być „Giant Steps”, albo „A Love Supreme”. Wtedy zdecydowałem się na „Giant Steps” tylko dlatego, że to muzyka nieco łatwiejsza, szczególnie, że radiowa prezentacja muzyczna w ramówce wtedy została umieszczona tam, gdzie jest do dziś, czyli w godzinach przedpołudniowych. Istotnie, „A Love Supreme” to coś, czego trzeba w zasadzie wysłuchać od początku do końca. To nie jest jedna trudne, bowiem to dzieło niezwykle wciągające już od pierwszych dźwięków.

Album powstał w zasadzie jednego dnia, w czasie jednej sesji nagraniowej, 9 grudnia 1964 roku, w miejscu dla jazzu chyba najważniejszym – studiu Rudy Van Geldera w Englewood Cliffs w New Jersey. Gdyby ustawić na jednej półce, a właściwie wielkim regale wszystkie wielkie nagrania z tego studia, a na drugim całą resztę, nie mam pewności, które półki byłyby bardziej obciążone wiekopomnymi dziełami.

Płyta ukazała się w lutym 1965 roku i od dnia jej wydania świat nie jest już taki sam. W zasadzie można w tym miejscu użyć dowolnego symbolizującego zachwyt epitetu i każdy z nich będzie na miejscu. Ten album uzależnia, pozostaje w pamięci na zawsze, zmienia muzyczny świat każdego, kto wysłucha go choćby raz. Jestem w stanie wyobrazić sobie osoby, którym się nie spodoba, jednak z pewnością nawet one zapamiętają tą muzykę na całe życie.

Płyta składa się z czteroczęściowej transowej suity. Niektórzy dopatrują się w tej muzyce inspiracji chrześcijańskich, inni poszukują śladów podświadomie być może wydobytych gdzieś z genów pradawnych afrykańskich wierzeń, uważając, że to rodzaj objawienia. Są też zwolennicy teorii farmakologiczno – narkotycznych.

Z pewnością od „A Love Supreme” wiele się zaczęło. Bez tego albumu nie byłoby jazz-rocka lat siedemdziesiątych, nie byłoby Carlosa Santany, Archie Sheppa, czy Billa Laswella. Nie byłoby techno i wielu innych rzeczy. I to wszystko wymyślono w czasie jednej nocnej sesji nagraniowej.

W czasie sesji John Coltrane eksperymentował ze składem zespołu. Ostatecznie muzyka nagrana z udziałem Archie Sheppa i Arta Davisa nie zmieściła się na płycie, te fragmentu ukazały się dopiero wiele lat później w rozszerzonej wersji cyfrowej – dwudyskowym wydaniu Deluxe Edition. To wydanie zawiera również jedno z kilku znanych koncertowych rejestracji materiału napisanego na „A Love Supreme”.

Chyba nikt nigdy nie nagrał płyty, która niemal natychmiast stała się ikoną światowej kultury, stając się znana nie tylko fanom jazzu, ale inspiracją dla muzyków rockowych, hippisowskich poetów, malarzy i całych pokoleń słuchaczy, którym zależy na dobrej muzyce.

John Coltrane
A Love Supreme
Format: CD
Wytwórnia: Impulse

Numer: 011105115520